Plaża przy jeziorze
Strona 2 z 3 • Share
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Plaża przy jeziorze
First topic message reminder :
Jest to kilkunastometrowy odcinek brzegu zasypany drobnym piaskiem. Jest to miejsce magicznie przystosowane do tego, by mogły rosnąć tam prawdziwe palmy i by panowała tu zawsze wysoka temperatura, która sięga jeszcze kilku metrów wody, by móc się w niej spokojnie popluskać.
W zimie, kiedy prószy śnieg, to na terenie plaży pada lekka mżawka.
W zimie, kiedy prószy śnieg, to na terenie plaży pada lekka mżawka.
Ostatnio zmieniony przez Veneficium dnia Nie Kwi 16, 2017 2:20 pm, w całości zmieniany 1 raz
Veneficium
Re: Plaża przy jeziorze
Sprowokowana brakiem obecności Agnes na inauguracyjnym ognisku, Clotilde nie przejmowała się tym, że aura nie zachęcała do spacerów. Mogła niby zacząć poszukiwania koleżanki od akademików, przez te wszystkie lata poznała jednak Agile na tyle dobrze, by wiedzieć, że o tej porze szanse na spotkanie dziewczyny w pokoju były mniej niż marne. Nie zaprzątając sobie głowy zaklęciami ochronnymi, czy chociażby włożeniem kaptura, skierowała się więc w najbardziej oczywistym kierunku, jakim był budynek Katedry Magicznego Sportu. I pewno byłaby to przechadzka jak każda inna, a jedynym przerywającym jej monotonię elementem byłyby poważne plany odnośnie wywiercenia dziur w kaloszach, które to nie dopuszczając wody z zewnątrz, jednocześnie zadziwiająco dużo łapały jej od góry, gdyby tylko nie... Co? No aż ją wmurowało. W przeciwieństwie do pomnika Lorda Stoddarda Whitersa, który nagle - wedle jej mniemania samoistnie, bo przecież lecący w jego stronę piorun udało jej się przegapić - odmurowało..? A raczej odmurował się jego koń, okazując się przy tym nadzwyczaj żywiołowym rumakiem. Coletti podbiegła do wysiodłanego jeźdźca, i zaciskając palce na schowanej w kieszeni różdżce, kopnęła go w stopę. Figura nie dawała oznak życia, a studentka nie potrzebowała większej ilości powodów, żeby udać się w pościg za kamiennym stworzeniem.
Lęk przed żywiołem wymagał choć minimalnych pokładów instynktu samozachowawczego i szczypty odpowiedzialności. Clotilde nie zdziwiła się więc zbytnio tym, że na plaży znajdowała się całkiem spora grupa ludzi. Z początku całkowicie zaaferowana biegnącym posągiem, dopiero po chwili zdała sobie sprawę z faktu, że coś było wybitnie nie tak... Zatrzymała się gwałtownie, ostatnie półtora metra pokonując nieplanowanym ślizgiem i wlepiła oczy w nabuzowaną roślinę. Tylko czy to jeszcze była roślina? Przypominała raczej jeden z elementów wesołego miasteczka, do którego kiedyś zabrał ją Nonno. Pozbawiona jednak wesołych malunków i towarzyszącej zazwyczaj takim maszynom skocznej melodii nie była wesoła. Była piękna... Hipnotyzująca... I kurewsko niebezpieczna, z czego zdała sobie sprawę dokładnie w chwili, kiedy Lucy postanowiła zabawić się w tresera elektro-entów.
- DIFFINDO! - Krzyknęła, podchodząc nieco bliżej i celując w stronę szczytu pnia, mając zamiar odłupać chociaż kilka z liści. Liści, liści, toż to dawno były już macki! Wcofała się nie czekając na efekt i dopiero teraz rozejrzała się wokół, usiłując ocenić sytuację.
***
Lęk przed żywiołem wymagał choć minimalnych pokładów instynktu samozachowawczego i szczypty odpowiedzialności. Clotilde nie zdziwiła się więc zbytnio tym, że na plaży znajdowała się całkiem spora grupa ludzi. Z początku całkowicie zaaferowana biegnącym posągiem, dopiero po chwili zdała sobie sprawę z faktu, że coś było wybitnie nie tak... Zatrzymała się gwałtownie, ostatnie półtora metra pokonując nieplanowanym ślizgiem i wlepiła oczy w nabuzowaną roślinę. Tylko czy to jeszcze była roślina? Przypominała raczej jeden z elementów wesołego miasteczka, do którego kiedyś zabrał ją Nonno. Pozbawiona jednak wesołych malunków i towarzyszącej zazwyczaj takim maszynom skocznej melodii nie była wesoła. Była piękna... Hipnotyzująca... I kurewsko niebezpieczna, z czego zdała sobie sprawę dokładnie w chwili, kiedy Lucy postanowiła zabawić się w tresera elektro-entów.
- DIFFINDO! - Krzyknęła, podchodząc nieco bliżej i celując w stronę szczytu pnia, mając zamiar odłupać chociaż kilka z liści. Liści, liści, toż to dawno były już macki! Wcofała się nie czekając na efekt i dopiero teraz rozejrzała się wokół, usiłując ocenić sytuację.
Clotilde Coletti
Re: Plaża przy jeziorze
MGowy wiersz biały:
Chuj mój dziki wąż
Czasu za mało mam wciąż
Bierzcie ten post.
Chuj mój dziki wąż
Czasu za mało mam wciąż
Bierzcie ten post.
Koń gnał przed siebie rozchlapując zalegające na ziemi błoto tak, że ochlapało już ono jego boki i brzuch. Ciężko było stwierdzić jakie ma zamiary, ale dzika szarża skierowana wprost w palmę mogła oznacza, że albo nadbiega niczym kamikaze z misją samobójczą, albo właśnie planował przywitać się ze swoją stwórczynią, która nieplanowanie pchnęła w jego kamienne ciało elektryzującą iskierkę życia. Finta postanowił nie sprawdzać jakie zamiary ma rzeźba i najpierw strzelać, a potem pytać. Kiedy tylko czarodziej wrzasnął zaklęcie różdżka omiotła białawą mgiełką trasę biegu kamiennej rzeźby i siarczysty deszcz na odznaczającym się odcinku plaży nagle stanął w miejscu. Krople zatrzymały się w powietrzu, szarpana przez wiatr trawa również, sprawiając wrażenie sztucznego świata imitującego burzową pożogę, w którym z nieruchomego, chmurnego sufitu na żyłkach zwieszały się diamenciki, a nie prawdziwa woda. Wszystko to utworzyło dookoła kamiennego konia zamknięty, sztywny ekosystem... Z tym, że koń dalej się ruszał i ciągnął ten ekosystem ze sobą jak nieodłączny, piękny dodatek. A ponieważ był już wystarczająco blisko czarodzieja, który podarował mu tę aurę spowolnienia czasowego, to rychło sięgnęła ona Węgra i sama zmieniła go w nieruchomą rzeźbę. Kamienny koń bryknął tuż przy nim, po czym ze szczęściem i radością miotnął twardym łbem i przerzucił sobie chłopaka przez bok, łapiąc początkowo w zęby skrawek jego szaty. Z chwilą, w której Finta opadł brzuchem na wielki grzbiet zwierzęcia zdolności ruchu powróciły, ale wraz z nimi chętka konika na wybieganie się. Jeśli tylko brunet po pierwszym skoku nie plasnął z powrotem na błoto, tylko skupił na sensacjach dotykowych, mógł wyczuć, że faktura końskiego ciała jest miękka i nieco futrzasta – zupełnie jak u prawdziwego konia, a jego grzywa, przypominająca włosy aż prosi się o złapanie i podjecie próby ujeżdżenia.
W tym czasie Panna Rossreve porzuciła wieczorną toaletę, pozwalając by aktualna fryzura w idealny sposób oddawała poirytowanie omiatającą jej ciało wilgocią. Za odpowiednia ochronę wybrała zaklęcie tarczy, a kiedy tylko na moment uniosła różdżkę nad głowę kilka świetlistych prześwitów, pulsujących jasno za puchem chmur, skupiło się tuż nad nią, zupełnie jakby przesycone magią drewno było swego rodzaju przekaźnikiem – zwłaszcza w pełnej mocy dłoni czarownicy. Nim jednak niebo zdążyło się rozstąpić i przypuszczalnie zrobić z nią dokładnie to samo, co jakiś czas temu w widowiskowy sposób zrobiła z palmą, różdżka wypluła z siebie zaklęcie. I brawo, faktycznie zadziałało. Ponad głową dziewczyny utworzyła się prześwitująca, półokrągła tarcza siłowa z centrum ustawionym nieco ponad końcem różdżki, sprawiając wrażenie niewidzialnej, zaczarowanej parasolki. Przynajmniej jednej osoby w tym całym chaosie magia się słuchała!
...tylko, że nie.
Niewidzialna bariera zaczęła się rozrastać na planie koła i spływać coraz niżej, aż nie sięgnęła ziemi. Wszystko wydawało się być idealne – w końcu deszcz i wiatr przestały dosięgać przemoczonej dziewczyny, a huczące naokoło dźwięki były mocno wygłoszone pozwalając odpocząć uszom. Problem zaczął się wtedy, kiedy okrągła bariera wyglądającą jak bajkowa, mydlana bańka zaczęła bardzo powoli odrywać się od ziemi... I to wraz ze swoją zawartością.
Lucy początkowo pozostawiona przez kompanów sama sobie w walce z drzewem-mutantem podjęła się zadania, przyjęła bojową postawę i postanowiła rzucić się w niebezpieczny taniec; dobierając sobie do niego nieomal tę samą broń co jej przeciwnik. Zasyczało w powietrzu jak w gaszonym wodą palenisku i z różdżki dziewczyny wyprysnął płomień, wijący się jak biczowaty ogon w ślad za ruchami jej nadgarstka. Faktycznie nie wyszło żałośnie, czerwony ogień aż trzaskał i huczał, kiedy ścierał się z elektryczną macką - z tym, że... Nic sobie nawzajem nie robiły. Choć kiedy tylko koniec broni Panny Happymeal musnął czule korę drzewa, ta przyozdobiła się czarną, wypaloną blizną. Całe szczęście nie zaowocowało to większą furią u palmo-enta i nie miotał on elektrycznymi ramionami mocniej, próbując z uporem maniaka rozkopać całą ziemię naokoło i przysmażyć kilku studentów. Pojawił się za to nieco inny problem. Ognisty bicz nie chciał gasnąć nawet mimo tego, że zalewał go potok deszczu - syczał atakowany wodą i buchał dookoła czarnym dymem, który zaczynał rozrastać się coraz dalej i bardzo powoli utrudniać widoczność, sięgając już dopiero co przybyłej Clotilde oraz już prawie pojawiając się w zasięgu Samanthy. Co najgorsze jednak: zaczynał zasłaniać rozwścieczone drzewo.
W tym czasie Niemce udało się uskoczyć z trasy żłobiącego ziemię elektrycznego ramienia, którego końcówka, jakby chcąca pokąsać ją po ubłoconych butach prześlizgnęła się tylko po magicznej barierze. Za w czasu czarnowłosej udało się jeszcze ponad rzuconą osłoną potraktować powoli zakrywające się dymem drzewo zaklęciem żłobiącym. Iskra z wizgiem pofrunęła w stronę palmy robiąc po drodze świetliste beczki i zderzyła się z hukiem z koroną rośliny. Udało się i jedno ramię niczym elektryczny warkocz opadło na błoto, wijąc się na nim w jakby ostatnich podrygach. Niestety i tym razem zaklęcie tarczy zadziałało aż z nadmierną skutecznością i otoczyło Samanthe magiczną, przeźroczystą barierą, zamykając ją w połyskującej bańce. Pomiędzy jej więzieniem, a już ulatującą klatką panny Rossreeve zagrało kilka magnetycznych wyładowań i Królowa Mroku prawie wyrżnęła się na bok, kiedy jej bańka szarpnęła się w stronę koleżanki i wpadła na nią w powietrzu, wywracając obie czarownice i przesuwając je o kilka metrów w bok. Bańki przylepiły się do siebie, ale wciąż tworzyły dwa osobne kółka, a przez to nagłe szarpniecie zaczęły szybciej ulatywać ku niebu i przesuwać się nieomal centralnie nad głowę Węgra.
Clotilde jako nowy nabytek w przedstawieniu dokładnie wiedziała, w którym momencie dołączyć do imprezy, żeby nie ominęły jej najlepsze wspomnienia. Tym razem jednak nikt nie potrzebował ani narkotyków, ani alkoholu, żeby zacząć fazować i – w przypadku niektórych – ulatywać do nieba. Włoszka zostawiła konia koledze z roku i postanowiła pomóc przy ujarzmianiu palmy, tym samym skutecznie odcinając jej drugie ramię i już prawie-prawie pozbawiając wszystkich broni. Pozostały tylko dwa bicze, które dalej żywo starały się szybszymi ruchami zastąpić nieobecność reszty. A co z tymi, które odcięto? Opadły na błoto i zaczęły się rzucać jak wyciągnięte z wody ryby i stopniowo coraz mocniej się do siebie przybliżać. Oczywiście nie mogły pozostać grzecznie na miejscu albo najzwyczajniej zgasnąć w błocie - nie mogło być za łatwo! Zaczęły się łączyć w jedną elektryczną kulkę z której wyrosły na boki skrzące się odnogi, sięgające ziemi i upodabniające ją do koślawego, świetlistego pająka. Jak tylko ta elektryczna anomalia stanęła na własnych quasi-odnóżach natychmiast, potykając się o nie co chwila, ruszyła radośnie pięknym biegiem w stronę akademików.
Jak w prognozach Veneficiego
zmienia się piorun w twojej palmie.
Powiedz mi fabuło coś miłego.
Nie pędź tak, proszę. Daj odpocząć.
MG, MG, jest nowelą
Raz przyjazną, a raz wrogą.
Czasem chcesz się pożalić,
Ale nie masz do koooogooo...
Do wszystkich biorących udział w mini-evencie!
Nawet jeśli w tej potyczce absolutnie nic wam się nie stanie, to z racji bycia w centrum niespotykanych dotąd magicznych anomalii wasze postacie w poniedziałek i wtorek będą znajdować się w szpitalu na przymusowej kontroli zdrowia. Tam wyleczone wam zostaną wszelkie rany i przywrócone utracone Punkty Życia.
Wedle waszych potrzeb i uznania może się to odbywać poza-fabularnie albo przy asyście Mistrza Gry.
Dlatego macie usprawiedliwioną nieobecność na poniedziałkowych i wtorkowych zajęciach i proszę się na nie nie udawać!
zmienia się piorun w twojej palmie.
Powiedz mi fabuło coś miłego.
Nie pędź tak, proszę. Daj odpocząć.
MG, MG, jest nowelą
Raz przyjazną, a raz wrogą.
Czasem chcesz się pożalić,
Ale nie masz do koooogooo...
Do wszystkich biorących udział w mini-evencie!
Nawet jeśli w tej potyczce absolutnie nic wam się nie stanie, to z racji bycia w centrum niespotykanych dotąd magicznych anomalii wasze postacie w poniedziałek i wtorek będą znajdować się w szpitalu na przymusowej kontroli zdrowia. Tam wyleczone wam zostaną wszelkie rany i przywrócone utracone Punkty Życia.
Wedle waszych potrzeb i uznania może się to odbywać poza-fabularnie albo przy asyście Mistrza Gry.
Dlatego macie usprawiedliwioną nieobecność na poniedziałkowych i wtorkowych zajęciach i proszę się na nie nie udawać!
Mistrz Gry
Re: Plaża przy jeziorze
Jeśli przez wakacje Węgier zdążył się wynudzić (chociaż umówmy się - nie potrafił się nudzić za długo, bo zaraz znajdował sobie jakieś zajęcie), to teraz mógł nadrobić cały ten czas. Dopiero zaczął się semestr, a tu takie atrakcje!
- Picsába! - Krzyknął, kiedy rzucone zaklęcie nie zadziałało tak, jak powinno. Oznaczało to dosłownie "o w dupę" i było - przynajmniej w tym wypadku - wyrazem zafascynowania. Finta nie zdążył zrobić już nic więcej, zanim zadziałał na niego jego własny czar. Zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, już leżał na końskim grzbiecie i desperacko próbował złapać się czegokolwiek. Najbliżej i najbardziej odpowiednia wydała się być zadziwiająco miękka grzywa.
- Picsába! - Powtórzył, tym razem jeszcze głośniej. Spróbował podciągnąć się nieco do przodu, żeby usiąść, bo pozycja nie była zbyt komfortowa, a mówiąc wprost - była w pytę niewygodna i bolesna. Koński grzbiet bujał się bezlitośnie. Węgier chwalił w myślach zaklęcie (to musiało być zaklęcie, kamienne konie same z siebie nie zaczynają biegać po terenie kampusu), które oprócz życia dodało zwierzęciu też trochę miękkości. Dzięki temu nie wybił sobie zębów i nie obił co bardziej strategicznych miejsc na ciele. Nawet, jeśli nie planował mieć dzieci, wolał być w tym aspekcie w pełni sprawny.
Bolało, bujało, rzucało, a Finta robił wszystko, żeby utrzymać się na grzbiecie - perspektywa trzepnięcia o ziemię, nawet rozmiękłą, wydawała się być gorszą opcją. Poza tym - kto nie chciałby skorzystać z takiej okazji i opanować to zjawisko? Chociaż z tym opanowaniem było na razie kiepsko, Mészáros skupiał się jedynie na złapaniu jakiejś równowagi. Nie był typem sportowca i nie często był zmuszony używać siły własnych mięśni. W głowie przerzucał masę bezużytecznych w tej sytuacji zaklęć, szukając jakiegoś pomocnego. W jednej ręce ciągle trzymał różdżkę, splataną teraz z włosiem grzywy. Pasowała mu do ręki tak bardzo i naturalnie, że chyba prędzej urwałoby mu staw w łokciu, niż dałby ją sobie wyrwać.
Myślenie o tym, jak sobie pomóc, utrudniały kolejne atrakcje: jakieś formujące się pająkopodobne stwory, dodatkowe osoby (czyżby koleżanka z wydziału?) i dwie ogromne bańki z ludźmi w środku.
Mimo to spróbował skupić się na sobie, nie mógł zająć się wszystkim naraz. Często tego żałował. Na razie wszyscy wyglądali (o ile mógł to stwierdzić) na żywych i w jednym kawałku, więc nic nie zakłócało jego dobrej zabawy. Wszystko to, co się właśnie działo, było bardzo ciekawym zjawiskiem.
- Ee... Prrr, koniu! - Rzucił na poczekaniu i zaśmiał się. Może nawet nie spadnie...?
- Picsába! - Krzyknął, kiedy rzucone zaklęcie nie zadziałało tak, jak powinno. Oznaczało to dosłownie "o w dupę" i było - przynajmniej w tym wypadku - wyrazem zafascynowania. Finta nie zdążył zrobić już nic więcej, zanim zadziałał na niego jego własny czar. Zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, już leżał na końskim grzbiecie i desperacko próbował złapać się czegokolwiek. Najbliżej i najbardziej odpowiednia wydała się być zadziwiająco miękka grzywa.
- Picsába! - Powtórzył, tym razem jeszcze głośniej. Spróbował podciągnąć się nieco do przodu, żeby usiąść, bo pozycja nie była zbyt komfortowa, a mówiąc wprost - była w pytę niewygodna i bolesna. Koński grzbiet bujał się bezlitośnie. Węgier chwalił w myślach zaklęcie (to musiało być zaklęcie, kamienne konie same z siebie nie zaczynają biegać po terenie kampusu), które oprócz życia dodało zwierzęciu też trochę miękkości. Dzięki temu nie wybił sobie zębów i nie obił co bardziej strategicznych miejsc na ciele. Nawet, jeśli nie planował mieć dzieci, wolał być w tym aspekcie w pełni sprawny.
Bolało, bujało, rzucało, a Finta robił wszystko, żeby utrzymać się na grzbiecie - perspektywa trzepnięcia o ziemię, nawet rozmiękłą, wydawała się być gorszą opcją. Poza tym - kto nie chciałby skorzystać z takiej okazji i opanować to zjawisko? Chociaż z tym opanowaniem było na razie kiepsko, Mészáros skupiał się jedynie na złapaniu jakiejś równowagi. Nie był typem sportowca i nie często był zmuszony używać siły własnych mięśni. W głowie przerzucał masę bezużytecznych w tej sytuacji zaklęć, szukając jakiegoś pomocnego. W jednej ręce ciągle trzymał różdżkę, splataną teraz z włosiem grzywy. Pasowała mu do ręki tak bardzo i naturalnie, że chyba prędzej urwałoby mu staw w łokciu, niż dałby ją sobie wyrwać.
Myślenie o tym, jak sobie pomóc, utrudniały kolejne atrakcje: jakieś formujące się pająkopodobne stwory, dodatkowe osoby (czyżby koleżanka z wydziału?) i dwie ogromne bańki z ludźmi w środku.
Mimo to spróbował skupić się na sobie, nie mógł zająć się wszystkim naraz. Często tego żałował. Na razie wszyscy wyglądali (o ile mógł to stwierdzić) na żywych i w jednym kawałku, więc nic nie zakłócało jego dobrej zabawy. Wszystko to, co się właśnie działo, było bardzo ciekawym zjawiskiem.
- Ee... Prrr, koniu! - Rzucił na poczekaniu i zaśmiał się. Może nawet nie spadnie...?
Finta Mészáros
Re: Plaża przy jeziorze
- Tall:
Oh fuck.
To było to, co przemknęło przez myśl Tall, kiedy zaklęcie tarczy zaczęło zamykać ją w ochronnej bańce. Zanim to się stało, przez chwilę czuła się dumna. Bo w końcu zaklęcie zadziałało tak, jak powinno. Może nie tak jak chciała, ale to inna para kaloszy. Dopiero kiedy już rzuciła zaklęcie, zdała sobie sprawę z tego, jak głupie mogło to być. Serio? Unoszenie różdżki w górę? Jeśli błyskawica zadziałała na zwykłe drewno, to jak mogło się to skończyć... Idiotka. Przez chwilę wydawało jej się, że jednak będzie dobrze. Tylko no - do czasu.
- O nie, nie, nie, nie! - Tall jęknęła z rozpaczą, chociaż ten chwilowy brak wiatru, deszczu i hałasu miał w sobie coś miłego. Jednocześnie dziewczyna ze zdwojoną siłą poczuła jak bardzo jest przemoknięta i jak bardzo jej zimno. Zadrżała delikatnie, po czym zachwiała się lekko, kiedy zaczarowana bańka oderwała się od ziemi. Nachyliła się, by oprzeć się rękami o ściankę swojego tymczasowego - oby! - więzienia. Chciała sprawdzić jej grubość, aby wiedzieć w jaki sposób może jej się udać przerwać to zaklęcie. Mogłaby niby użyć Finite, ale skoro czary nie zadziałały raz, to może pora była się uciec do mugolskich metod. W końcu nie po to spędzili z Fergusem mugolskie wakacje na podróżach, aby teraz nic nie umiała.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ta przeklęta Niemka! Bańką Tall potrząsnęło tak, że dziewczyna wyrąbała się w niej, kończąc na tyłku. Obie z Sam wyglądały teraz trochę jak wyrwane z jakiejś chińskiej bajki słodkie dziewczynki z magicznego świata. Szkoda tylko, że Angielce wcale nie było do śmiechu. Zaklęła głośno, wyzywając na czym świat stoi. Gdyby usłyszała ją teraz jej mamusia, zapewne kazałaby jej pić jakiś paskudny eliksir za złe zachowanie. Ale pani Rossreeve tu nie było, więc Tall nie zaprzątała sobie tym długo głowy. Zamiast tego spojrzała w dół. Musiała myśleć szybko, bo jeśli ulecą za wysoko, to może się źle skończyć. Jeszcze pierdzielnie w nie piorun i tyle z tego będzie. Albo bańki pękną i skończą jako piękne placki na plaży. Żadna z tych opcji jej się nie podobała.
Dobra, dasz radę. Myśl! przemknęło jej przez głowę. Przesunęła znów dłonią po ściance magicznej kulki, przewracając się wcześniej tak, by klęczeć na jej spodzie. Potrzebowała czegoś, czym będzie mogła przebić ściankę. Różdżka mogłaby się nadać, ale Tall bała się, że może ją w ten sposób zniszczyć, a do tego nie mogła dopuścić. Już i tak dość naraziła swoją drewnianą partnerkę. Ale dobra, różdżka nie, to co? Noża nie miała. Co innego, dość ostrego mogła mieć w swojej kobiecej torebce? Długopis? Za mało. Odtwarzać muzyki jej na nic. Portfel też. Telefon też. Klucze? Nie... Na nic zeszyty, słowniki, szminka, eyeliner. Na nic, to wszystko na nic. Ślizgonka wpatrywała się z desperacją w swoje ręce. W dole dostrzegła Fintę na koniu. Ręce. Palce. Paznokcie. Tak!
Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej metalowy, dość długi pilniczek. Musiała przynajmniej spróbować takiego wyjścia. W końcu kto nie próbuje, ten nie ma. Czy coś takiego. Niczym w horrorze uniosła zaciśniętą w pięść dłoń, w której trzymała swoją broń. Następnie z całej siły spróbowała wbić pilniczek w ściankę magicznej bańki. Niby głupie, bo gdzie w czary po mugolskiemu, ale czasem trzeba myśleć poza pudełkiem. Bo kto wie? Może akurat się uda. A jeśli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że wcale głupie nie jest.
Tallulah Rossreeve
Re: Plaża przy jeziorze
Padało, grzmociło, raziło, a w skrócie – spektakl wciąż trwał. I warto tutaj zaznaczyć, iż siły natury już od jakiegoś czasu nie były jedynym, co próbowało wyszaleć się za wszelkie czasy, nie zważając na jakiekolwiek konsekwencje. Wszak trudno nazwać całkiem codziennym i zwyczajnym zachowanie Finty, który co dopiero próbował dosiąść kamiennego i jakże energicznego konia – i to z jakim skutkiem! Już go ujeżdżał... albo był przezeń ujeżdżany – ciężko stwierdzić, kto sprawował w tej sytuacji większą kontrolę. Tallulah również nie chciała wypaść blado wśród tej bandy – ekhem – debili i niczym na osobliwej rozmowie kwalifikacyjnej, gdzie każdy miał za zadanie pokazać, jak radzi sobie w ciut nietypowych warunkach, studentka nie zważając na nic, wzniosła się na wyżyny swych ambicji – dosłownie odlatując. Po chwili dołączyła do niej także Sam, która najwyraźniej – jak to Sam – sama nie potrafiła niczego nowego wymyślić.
Pomysłów zaczynało też brakować smaganej wiatrem panience Happymeal, walczącej niestrudzenie z wrogim, nieujarzmionym żywiołem. Z wykorzystaniem wszystkich swych sił i zdolności, wyglądając jak zawsze... głupio, dziarsko machała ognistymi biczami – wszak płomieniom ufała bardziej niż własnemu rozumowi. I słusznie, gdyż przedstawienie wyszło jej nad wyraz spektakularnie! Niestety jasno z tego wynikało, iż coś nieprzyjemnego czyha za rogiem, próbując położyć swe brudne, niecne łapska na jej niezbrukanej pracy. Zaklęcia przeto wychodziły jej aż za dobrze. A jako, że fortuna zmienną jest – i kapryśną! - ziarno niepokoju zagnieździło się w sercu dotąd nierozważnej studentki, tak wiele razy posądzanej o nieposiadanie tego akurat organu. Wśród przejmującego zimna, spowodowanego nieustającymi atakami ze strony bezwstydnych anomalii atmosferycznych, doprowadzających (między innymi) jej bębenki uszne do szału, ostatecznie zrozumiała – czyżby odnalazła brakującego puzzla? – że to wszystko mogło opiewać w drastyczne i nieprzyjemne skutki – nie tylko dla niej, ale i wszystkich nierozsądnie tu zebranych!
Chociaż jak miała myśleć o innych, skoro nawet o siebie nie potrafiła zadbać? Przecież jej bicz nie działał jak powinien, a – mimo że naznaczył blizną drzewo (w tym to nie przegra, gdyż sama miała już kiedyś ładnie poranione ciało) – to schody (bo każdy ma scho... A, nie – nie każdy, nieważne) zaczęły się, gdy okazało się, że nieposłuszne zaklęcie nie ma najmniejszego zamiaru wygasnąć. Pejcz syczał, kwiczał – a może i gwizdał – niemniej wciąż żył pełnią życia. Na dodatek przyczyniał się do powstawania gęstego, duszącego dymu, sięgającego w coraz dalsze zakątki...
To nie ja! Tak chciała krzyknąć – o, tak. Aczkolwiek zamiast tego, z przejęciem obserwując opadające z hukiem dwa ramiona palmy, rozbryzgujące błoto – z którym już była za pan brat – dostrzegła, że i te bicze nie przestają się poruszać. Na jej twarzy odmalowała się konsternacja, gdy wiły się niczym węgorze, po chwili zlepiając w jedną elektryczną kulę, zaraz wypuszczającą pąki w postaci koślawych odnóży... Przybierały kształt i...
Lucy zastygła w bezkresnym przerażeniu. Dreszcz przebiegł jej po kartu, tam jedynie zaczynając swą wędrówkę, postanawiając najwyraźniej pozostać jej nowym przyjacielem. Zdawało jej się, że wszystko dookoła nagle ucichło, a ona – jakby w zwolnionym tempie – próbowała się odwrócić... Lecz nie – nie mogła. Przypominające pająka stworzenie sprawiło, iż dziewczyna nie była sobą.
Gęsia skórka, nie opuszczająca jej ramion z powodu naelektryzowania powietrza, jakby mogła, pewnie by się nasiliła. Studentka otworzyła szerzej oczy z przerażania, usta rozwarła w niemym krzyku, a nos... Z nosa to jej akurat ciekła woda – ciągle lejąca się z nieboskłonu. Tego było za wiele – jej największy strach próbował właśnie uciec, jej zmysł węchu był atakowany sadzą, a widoczność zamiast się poprawiać, dążyła do otrzymania szlachetnego miana egipskich ciemności. Coś trzeba było zrobić... Tylko co.
Wnet Lucy, uwalniając się od chwilowego otumanienia, nieznacznie się uśmiechnęła – wpadła na pomysł (niekoniecznie udany). Ręką, w której nie trzymała różdżki, podrapała się po głowie, rozważając wszystkie za i przeciw... A nie było na to czasu! No, raz kozie śmierć – gorzej raczej nie będzie – toż już podpalała i dusiła...
- Finite! - wykrzyknęła, mając nadzieję, że to zadziała... jakoś.
Wszak skoro magia była wzmocniona, to może i te niepozorne zaklęcie, pierwotnie mające neutralizować jedynie co prostsze czary, wzbije się na wyżyny swych nieuświadomionych aspiracji, zatrzymując... cokolwiek? Jasne, Lu celowała w naprawienie wszystkiego, ale nie oszukujmy się. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a ona zazwyczaj opierdzielała się i przysypiała, kiedy ktoś ją instruował, jak przetrwać w niebezpiecznych sytuacjach. W końcu... jakoś to będzie. Chyba.
Pomysłów zaczynało też brakować smaganej wiatrem panience Happymeal, walczącej niestrudzenie z wrogim, nieujarzmionym żywiołem. Z wykorzystaniem wszystkich swych sił i zdolności, wyglądając jak zawsze... głupio, dziarsko machała ognistymi biczami – wszak płomieniom ufała bardziej niż własnemu rozumowi. I słusznie, gdyż przedstawienie wyszło jej nad wyraz spektakularnie! Niestety jasno z tego wynikało, iż coś nieprzyjemnego czyha za rogiem, próbując położyć swe brudne, niecne łapska na jej niezbrukanej pracy. Zaklęcia przeto wychodziły jej aż za dobrze. A jako, że fortuna zmienną jest – i kapryśną! - ziarno niepokoju zagnieździło się w sercu dotąd nierozważnej studentki, tak wiele razy posądzanej o nieposiadanie tego akurat organu. Wśród przejmującego zimna, spowodowanego nieustającymi atakami ze strony bezwstydnych anomalii atmosferycznych, doprowadzających (między innymi) jej bębenki uszne do szału, ostatecznie zrozumiała – czyżby odnalazła brakującego puzzla? – że to wszystko mogło opiewać w drastyczne i nieprzyjemne skutki – nie tylko dla niej, ale i wszystkich nierozsądnie tu zebranych!
Chociaż jak miała myśleć o innych, skoro nawet o siebie nie potrafiła zadbać? Przecież jej bicz nie działał jak powinien, a – mimo że naznaczył blizną drzewo (w tym to nie przegra, gdyż sama miała już kiedyś ładnie poranione ciało) – to schody (bo każdy ma scho... A, nie – nie każdy, nieważne) zaczęły się, gdy okazało się, że nieposłuszne zaklęcie nie ma najmniejszego zamiaru wygasnąć. Pejcz syczał, kwiczał – a może i gwizdał – niemniej wciąż żył pełnią życia. Na dodatek przyczyniał się do powstawania gęstego, duszącego dymu, sięgającego w coraz dalsze zakątki...
To nie ja! Tak chciała krzyknąć – o, tak. Aczkolwiek zamiast tego, z przejęciem obserwując opadające z hukiem dwa ramiona palmy, rozbryzgujące błoto – z którym już była za pan brat – dostrzegła, że i te bicze nie przestają się poruszać. Na jej twarzy odmalowała się konsternacja, gdy wiły się niczym węgorze, po chwili zlepiając w jedną elektryczną kulę, zaraz wypuszczającą pąki w postaci koślawych odnóży... Przybierały kształt i...
Lucy zastygła w bezkresnym przerażeniu. Dreszcz przebiegł jej po kartu, tam jedynie zaczynając swą wędrówkę, postanawiając najwyraźniej pozostać jej nowym przyjacielem. Zdawało jej się, że wszystko dookoła nagle ucichło, a ona – jakby w zwolnionym tempie – próbowała się odwrócić... Lecz nie – nie mogła. Przypominające pająka stworzenie sprawiło, iż dziewczyna nie była sobą.
Gęsia skórka, nie opuszczająca jej ramion z powodu naelektryzowania powietrza, jakby mogła, pewnie by się nasiliła. Studentka otworzyła szerzej oczy z przerażania, usta rozwarła w niemym krzyku, a nos... Z nosa to jej akurat ciekła woda – ciągle lejąca się z nieboskłonu. Tego było za wiele – jej największy strach próbował właśnie uciec, jej zmysł węchu był atakowany sadzą, a widoczność zamiast się poprawiać, dążyła do otrzymania szlachetnego miana egipskich ciemności. Coś trzeba było zrobić... Tylko co.
Wnet Lucy, uwalniając się od chwilowego otumanienia, nieznacznie się uśmiechnęła – wpadła na pomysł (niekoniecznie udany). Ręką, w której nie trzymała różdżki, podrapała się po głowie, rozważając wszystkie za i przeciw... A nie było na to czasu! No, raz kozie śmierć – gorzej raczej nie będzie – toż już podpalała i dusiła...
- Finite! - wykrzyknęła, mając nadzieję, że to zadziała... jakoś.
Wszak skoro magia była wzmocniona, to może i te niepozorne zaklęcie, pierwotnie mające neutralizować jedynie co prostsze czary, wzbije się na wyżyny swych nieuświadomionych aspiracji, zatrzymując... cokolwiek? Jasne, Lu celowała w naprawienie wszystkiego, ale nie oszukujmy się. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a ona zazwyczaj opierdzielała się i przysypiała, kiedy ktoś ją instruował, jak przetrwać w niebezpiecznych sytuacjach. W końcu... jakoś to będzie. Chyba.
Lucy Happymeal
Re: Plaża przy jeziorze
Clotilde nie potrzebowała wiele czasu by upewnić się, że jej skojarzenie z wesołym miasteczkiem było jak najbardziej słuszne. I nawet jeśli miało być to miasteczko żywcem wyciągnięte z horroru, którego ograbione z wesołości elementy winny straszyć miast bawić, to musiała przyznać sama przed sobą, że w całej tej sytuacji było coś pociągającego. Wiecie, podobnie było z klaunami, na widok których część dzieci wybuchała płaczem. Ona za nimi przepadała.
Blada i faktycznie zalana (jednak za sprawą deszczu, a nie jakichś tam łez) buzia szybko obracała się na boki, kiedy Włoszka usiłowała objąć wzrokiem jak najwięcej. Tyle atrakcji! Bańki, karuzele, macki, koniki... Jestem więcej niż pewna, że nabrała teraz ochoty na loda. Albo chociaż watę cukrową, ale jak to bywa w takich chwilach, nie było jej to dane. No i nie popadajmy przy okazji w paranoję - nawet jeśli inteligentny móżdżek był w pewnym stopniu upośledzony, daleko mu było do kompletnego autyzmu. Coletti zdawała sobie sprawę z faktu, że coś tu się właśnie nieźle zesrało...
- Jak wyście to... - Nie dokończyła, jednak nie dlatego, że reszta i tak najpewniej nie miała szans jej usłyszeć. Gryzący dym podrażnił jej oczy i nozdrza, zmuszając do tego by cofnęła się o dobrych dziesięć metrów. Robiła to jednak powoli, nie mogąc zmusić się do tego, by odwrócić się od łączących się w dziwny twór błyskawic. Boziuchnu, ile ona by dała, żeby móc zamknąć je w jakimś wielkim akwarium! Drażnić, rozmanażać, obserwować... Przetarła załzwione oczy i wyciągnęła różdżkę w kierunku spitalającego pająka. Jednocześnie puściła się za nim biegiem.
- Tarrantallegra! Stój! Zaczekaj! - I tylko na krótką chwilę obróciła się w stronę palmy, zastanawiając się czy może nie odłupać jej kolejnych liści i nie sprawdzić jak się zachowają. Też się złączą? A może zaczną funkcjonować jak oddzielne byty? Jak na złość, drzewa już jednak prawie nie było widać zza gęstego dymu, za to gdzieś tam mignął jej siedzący na kamiennym koniu Finta.
- Mészáros złap mi tooo! - Pewno też jej nie słyszał, no ale... W pełnych wody kaloszach biegało się naprawdę chujowo.
Potrzebowała tego konia...
- CARPE RETRACTUM! - Krzyknęła, usiłując trafić w biegnący posąg. W końcu marne szanse to także szanse, jak zwykł powtarzać jej Nonno.
Blada i faktycznie zalana (jednak za sprawą deszczu, a nie jakichś tam łez) buzia szybko obracała się na boki, kiedy Włoszka usiłowała objąć wzrokiem jak najwięcej. Tyle atrakcji! Bańki, karuzele, macki, koniki... Jestem więcej niż pewna, że nabrała teraz ochoty na loda. Albo chociaż watę cukrową, ale jak to bywa w takich chwilach, nie było jej to dane. No i nie popadajmy przy okazji w paranoję - nawet jeśli inteligentny móżdżek był w pewnym stopniu upośledzony, daleko mu było do kompletnego autyzmu. Coletti zdawała sobie sprawę z faktu, że coś tu się właśnie nieźle zesrało...
- Jak wyście to... - Nie dokończyła, jednak nie dlatego, że reszta i tak najpewniej nie miała szans jej usłyszeć. Gryzący dym podrażnił jej oczy i nozdrza, zmuszając do tego by cofnęła się o dobrych dziesięć metrów. Robiła to jednak powoli, nie mogąc zmusić się do tego, by odwrócić się od łączących się w dziwny twór błyskawic. Boziuchnu, ile ona by dała, żeby móc zamknąć je w jakimś wielkim akwarium! Drażnić, rozmanażać, obserwować... Przetarła załzwione oczy i wyciągnęła różdżkę w kierunku spitalającego pająka. Jednocześnie puściła się za nim biegiem.
- Tarrantallegra! Stój! Zaczekaj! - I tylko na krótką chwilę obróciła się w stronę palmy, zastanawiając się czy może nie odłupać jej kolejnych liści i nie sprawdzić jak się zachowają. Też się złączą? A może zaczną funkcjonować jak oddzielne byty? Jak na złość, drzewa już jednak prawie nie było widać zza gęstego dymu, za to gdzieś tam mignął jej siedzący na kamiennym koniu Finta.
- Mészáros złap mi tooo! - Pewno też jej nie słyszał, no ale... W pełnych wody kaloszach biegało się naprawdę chujowo.
Potrzebowała tego konia...
- CARPE RETRACTUM! - Krzyknęła, usiłując trafić w biegnący posąg. W końcu marne szanse to także szanse, jak zwykł powtarzać jej Nonno.
Clotilde Coletti
Re: Plaża przy jeziorze
Cielsko sporego konia niosło swojego przygarniętego jeźdźca niczym lekkie piórko, prawie jakby rumak w ogóle nie czuł, że kogokolwiek poniósł – przez to też fundował Fincie festiwal klapsów na tyłek lepszy niż ten sprezentowany najpewniej przez znajomych pasem na osiemnaste urodziny. Fakt tego, że kamienny koń był w dotyku mniej kamienny nie naprawiał tego, że to nadal koń i póki czarodziej nie dosiadł go właściwie, to miotało nim na boki i podskakiwał on jak na popsute jojo. Mimo to siedzenie na nim okrakiem nadal było lepsze niż bycie przewieszonym przezeń jak worek ziemniaków, z głową zwieszoną tak, że miało się wybór pomiędzy kontemplowaniem mięśni poruszających się pod skórą na boku zwierzęcia, albo przemykającą poniżej breją brązowego błota. Węgier pruł więc przez plażę niczym jeździec bez głowy, rozchlapując błoto miażdżone ogromnymi kopytami, a jego rozbrykany rumak ani myślał zwolnić. Czarodziejowi udało się co prawda zmienić tor biegu zwierzęcia, by ten nie stratował Lucy, ale przez to rżący wierzchowiec skupił się na pierzchającej, elektrycznej anomalii i wyrwał jeszcze mocniej przed siebie, teraz już nie biegnąc dla samego biegnięcia, ale ewidentnie idąc w pościg za pająkiem. Dreszcz szarpnął przemoczonym ciałem młodego chłopaka, kiedy zaczął on coraz mocniej oddalać się od plaży. Pęd powietrza rozwiewał Fincie włosy i świszczał w uszach, ale nawet wtedy usłyszał on z prawej wrzask mocno zakropiony włoskim akcentem.
To była Clotilde, której udało się wymknąć z rozrastającej coraz bardziej chmury dymu i poczuła ona zamiast duszącego zapachu spalenizny, przyjemną i przyzywającą nutkę przygody. Co prawda nie był to pudrowy zapach waty cukrowej, ale nawet brak tej słodkiej przekąski z pewnością wynagrodził dziewczynie widok prawdziwego mężczyzny ujeżdżającego dzikie, rozbrykane stworzenie. Mężczyzny, który właśnie oddalał się coraz bardziej w pogoni za elektrycznym pajęczakiem.
Zaklęcie rzucone przez czarownicę, mające za zadanie wybicie uciekającego zlepku piorunów z rytmu, pomknęło posłusznie w jego stronę, trafiło go, ale jego powykręcane nóżki zamiast zacząć stepować, wydłużyły się i zaczęły rzucać na boki, miejscami rolując się na moment w sprężynki, by zaraz giętko odbić się od ziemi i posłać go bonusowe kilka metrów dalej. Tak jest – Elektrotula zaczęła poruszać się tylko szybciej. Pozostawało więc mieć wiarę w konia i to, że szybko się nie zmęczy. Włoszka przebiegła kilka kroków w chlupoczących od deszczówki kaloszach i postanowiła złapać uciekające zwierze na świetliste lasso. Bicz przypominający gnący się miecz świetlny Lucka Skywalkera smagnął powietrze, ale kiedy tylko dolepił się do końskiego zadu automatycznie zmienił się w sztywny pręt, który szarpnął zapierającą się dziewczyną tak, ze zaczęła sunąć kaloszami po błocie jak na nartach wodnych.
Tak oboje z Mészárosem udali się na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, które czekało na ich w okolicach akademików.
W tym czasie baśniowa księżniczka zamknięta w bańkowym więzieniu postanowiła z pełną premedytacją pokazać jak wielkie niebezpieczeństwo jest w stanie przełknąć na śniadanie. Początkowo błyskawiczne połączenie jej z sąsiadująca celą dla drugiej czarnowłosej zakładniczki zaburzył mocno jej kontrolę nad własną postawą przez co wylądowała na zgrabnych czterech literach – tak samo zresztą jak sama Samantha, której zachowanie widocznie nie odbiegało specjalnie od tego reprezentowanego przez Tallulah. Bańka panny Kastner wypełniła się po brzegi niemieckimi wyzwiskami i z rozpędu widocznie miotnęła ona jakimś zaklęciem od wewnątrz, ale tarcza pożarła je nie wypluwając niczego w zamian. Panna Rossreeve podeszła do problemu bardziej po mugolsku, zaczynając poza obserwacją pięknego chaosu rozciągającego się pod jej kolanami myśleć o czymś ostrym, czym mogłaby przerwać rzekomo mydlaną barierę. Znajdowała się już ponad pięć metrów nad błotnistą ziemią, kiedy odnalazła w końcu pilnik w swojej bezdennej kobiecej torebce i wzniosła go nad głowę jak żądny rozlania pełnej mydlin krwi maniak, zdolny wypruć wnętrzności bestii, która ją wchłonęła, byle tylko wydostać się z powrotem do szalejącego od burzy świata. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że przyklejona do najbliższej ścianki Samantha coś do niej krzyczy. To były sekundy – po rozerwaniu bańka nie zaczęła fruwać chaotycznie jak przedziurawiony balon, ale rozpękła się cała z lekkim hukiem, rozrywając się na boki – dodatkowo uderzając Tall nawałem dźwięków, które jak dotad były przytłumione. Zgodnie z przewidywaniami Niemki siła ta odrzuciła jej własną bańkę, która uleciała po łuku, zwalniając dopiero, kiedy przecięła granice wydziału Magii Eksperymentalnej i dokleiła się do pierwszego budynku, jaki znalazła po drodze. Tak wystarczyło jej poczekać na pomoc.
Druga więźniarka natomiast, z pilnikiem w dłoni na chwilę zawisła w powietrzu, by naraz runąć w dół. I już-już mogła doświadczyć błotnej maseczki na własnej skórze, już ziemia ocierała się o czubek jej nosa, już oczy praktycznie same się zamykały nie chcąc patrzeć na to, co niechybnie nadejdzie, a... Nie nadeszło. Zamiast tego dziewczynę z szarpnięciem zatrzymało coś chwytającego ją w pasie – tak nieoczekiwanie, że od szarpnięcia na moment zabrakło jej tchu. Nie były to niestety czułe dłonie kochanka albo pomocna dłoń przyjaciółki, ale grube na centymetr pnącza, których pierścienie objęły ją w pasie i uratowały litościwie przed upadkiem. Tylko dlatego by zaraz znowu wyciągnąć ją w górę i przybliżyć do chmury dymu, za którą kryła się sycząca wściekle elektryczna palma. Niestety popielata chmura skutecznie zasłaniała widok na to skąd dokładnie wyrastały pnącza, ale fakt tego, że były wręcz neonowo fioletowawe mógł przywoływać wspomnienie fioletowych kropel deszczu, które spływały po liściach palmy. Pnącza nie zachowywały się tak, jakby zamierzały udusić czarownicę, nawet majtały nią jakoś delikatniej i ostrożniej, choć bardziej niż z troską o żywe zwierzątko traktowały ją z jak z troską o... Cenną zabawkę.
Czarny dym wywoływany przez mocny kontakt deszczu z ognistym biczem powoli się rozrzedzał, głównie dzięki szalejącemu wiatrowi – mimo to póki co nie dało się go całkowicie rozdmuchać, bo jego źródło nie chciało zaprzestać wytwarzania gryzącego tumanu. Lucy na darmo próbowała odwołać zaklęcie i miotać biczem na boki – ognisty, strzelający jęzor nie chciał się schować, jakby na złość. Dodatkowo za sobą usłyszała przebijający się pomiędzy kolejnymi grzmotami huk, towarzyszący temu, że bańka jej koleżanki właśnie się rozpękła. Do głowy przyszło jej już jeszcze jedno zaklęcie, które wbrew swoim poprzednikom miało wszystko naprawić. Rzucone z desperacką nadzieją, że przynajmniej ono zadziała odpowiednio. Jedna z dwóch rzucających się elektrycznych macek zatrzymała się metr od łydki dziewczyny – zamarła, ale nie jakby zatrzymała się w czasie, ale jakby nagle zaczęła rozważać słuszność swojego postępowania. Ognisty bicz niespiesznie, ale ruchem jakby pełnym skruchy zaczął cofać się z powrotem do wnętrza różdżki, niczym zrugany niepokorny dżin do swojej lampy, żeby odsiedzieć tam karę. Elektryczne ramiona przeciwnika czarownicy również się cofnęły, ale w dziwny, pokraczny sposób, zupełnie jakby odtwarzały swojej poprzednie ruchy, ale od tyłu. Chłostały ziemię, machały na boki aż w końcu cofnęły się do szczytu drzewa, z którego spełzł ciemny fioletowy kolor. Drzewa, które na powrót przypominało trącaną porywami wiatru palmę, której pozostały jedynie dwa smutne, nieco poszarpane liście. Była w opłakanym stanie z czarną blizną przechodzącą na wskroś przez jej korę.
Dopiero w tym momencie w blaskach kolejnych piorunów dym zaczął z wolna się przerzedzać i oczyszczać powietrze przesycone zapachem jodu. W sama porę, kiedy wystarczyło zadrzeć głowę chcąc spojrzeć na przetkany stroboskopowym blaskiem ciemny nieboskłon, żeby zobaczyć czarnowłosą Tall, której jakieś macki urządzały leniwy kurs robienia fikołków w powietrzu. Panna Happymeal mogła z tak bliska stwierdzić, że dziesiątki roślinnych macek w kolorze jasnego fioletu wyrasta nieomal spod spokojnej palmy. I jeśli pokierowała wzrok na dół, mogła zobaczyć, ze kilka właśnie oplotło jej kostkę – i jak to w takich chwilach bywa, była to obserwacja poczyniona za późno. Pnącza podniosły Lucy z ziemi, sprawiając, że mało elegancko zawisła ona głową w dół i została całkiem prędko podniesiona na wysokość Panny Rossreeve.
[zt – Finta + Clotilde - Zapraszam >TUTAJ<]
[zt – Samantha Kastner – postać przeniesiona do nieaktywnych]
To była Clotilde, której udało się wymknąć z rozrastającej coraz bardziej chmury dymu i poczuła ona zamiast duszącego zapachu spalenizny, przyjemną i przyzywającą nutkę przygody. Co prawda nie był to pudrowy zapach waty cukrowej, ale nawet brak tej słodkiej przekąski z pewnością wynagrodził dziewczynie widok prawdziwego mężczyzny ujeżdżającego dzikie, rozbrykane stworzenie. Mężczyzny, który właśnie oddalał się coraz bardziej w pogoni za elektrycznym pajęczakiem.
Zaklęcie rzucone przez czarownicę, mające za zadanie wybicie uciekającego zlepku piorunów z rytmu, pomknęło posłusznie w jego stronę, trafiło go, ale jego powykręcane nóżki zamiast zacząć stepować, wydłużyły się i zaczęły rzucać na boki, miejscami rolując się na moment w sprężynki, by zaraz giętko odbić się od ziemi i posłać go bonusowe kilka metrów dalej. Tak jest – Elektrotula zaczęła poruszać się tylko szybciej. Pozostawało więc mieć wiarę w konia i to, że szybko się nie zmęczy. Włoszka przebiegła kilka kroków w chlupoczących od deszczówki kaloszach i postanowiła złapać uciekające zwierze na świetliste lasso. Bicz przypominający gnący się miecz świetlny Lucka Skywalkera smagnął powietrze, ale kiedy tylko dolepił się do końskiego zadu automatycznie zmienił się w sztywny pręt, który szarpnął zapierającą się dziewczyną tak, ze zaczęła sunąć kaloszami po błocie jak na nartach wodnych.
Tak oboje z Mészárosem udali się na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, które czekało na ich w okolicach akademików.
W tym czasie baśniowa księżniczka zamknięta w bańkowym więzieniu postanowiła z pełną premedytacją pokazać jak wielkie niebezpieczeństwo jest w stanie przełknąć na śniadanie. Początkowo błyskawiczne połączenie jej z sąsiadująca celą dla drugiej czarnowłosej zakładniczki zaburzył mocno jej kontrolę nad własną postawą przez co wylądowała na zgrabnych czterech literach – tak samo zresztą jak sama Samantha, której zachowanie widocznie nie odbiegało specjalnie od tego reprezentowanego przez Tallulah. Bańka panny Kastner wypełniła się po brzegi niemieckimi wyzwiskami i z rozpędu widocznie miotnęła ona jakimś zaklęciem od wewnątrz, ale tarcza pożarła je nie wypluwając niczego w zamian. Panna Rossreeve podeszła do problemu bardziej po mugolsku, zaczynając poza obserwacją pięknego chaosu rozciągającego się pod jej kolanami myśleć o czymś ostrym, czym mogłaby przerwać rzekomo mydlaną barierę. Znajdowała się już ponad pięć metrów nad błotnistą ziemią, kiedy odnalazła w końcu pilnik w swojej bezdennej kobiecej torebce i wzniosła go nad głowę jak żądny rozlania pełnej mydlin krwi maniak, zdolny wypruć wnętrzności bestii, która ją wchłonęła, byle tylko wydostać się z powrotem do szalejącego od burzy świata. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że przyklejona do najbliższej ścianki Samantha coś do niej krzyczy. To były sekundy – po rozerwaniu bańka nie zaczęła fruwać chaotycznie jak przedziurawiony balon, ale rozpękła się cała z lekkim hukiem, rozrywając się na boki – dodatkowo uderzając Tall nawałem dźwięków, które jak dotad były przytłumione. Zgodnie z przewidywaniami Niemki siła ta odrzuciła jej własną bańkę, która uleciała po łuku, zwalniając dopiero, kiedy przecięła granice wydziału Magii Eksperymentalnej i dokleiła się do pierwszego budynku, jaki znalazła po drodze. Tak wystarczyło jej poczekać na pomoc.
Druga więźniarka natomiast, z pilnikiem w dłoni na chwilę zawisła w powietrzu, by naraz runąć w dół. I już-już mogła doświadczyć błotnej maseczki na własnej skórze, już ziemia ocierała się o czubek jej nosa, już oczy praktycznie same się zamykały nie chcąc patrzeć na to, co niechybnie nadejdzie, a... Nie nadeszło. Zamiast tego dziewczynę z szarpnięciem zatrzymało coś chwytającego ją w pasie – tak nieoczekiwanie, że od szarpnięcia na moment zabrakło jej tchu. Nie były to niestety czułe dłonie kochanka albo pomocna dłoń przyjaciółki, ale grube na centymetr pnącza, których pierścienie objęły ją w pasie i uratowały litościwie przed upadkiem. Tylko dlatego by zaraz znowu wyciągnąć ją w górę i przybliżyć do chmury dymu, za którą kryła się sycząca wściekle elektryczna palma. Niestety popielata chmura skutecznie zasłaniała widok na to skąd dokładnie wyrastały pnącza, ale fakt tego, że były wręcz neonowo fioletowawe mógł przywoływać wspomnienie fioletowych kropel deszczu, które spływały po liściach palmy. Pnącza nie zachowywały się tak, jakby zamierzały udusić czarownicę, nawet majtały nią jakoś delikatniej i ostrożniej, choć bardziej niż z troską o żywe zwierzątko traktowały ją z jak z troską o... Cenną zabawkę.
Czarny dym wywoływany przez mocny kontakt deszczu z ognistym biczem powoli się rozrzedzał, głównie dzięki szalejącemu wiatrowi – mimo to póki co nie dało się go całkowicie rozdmuchać, bo jego źródło nie chciało zaprzestać wytwarzania gryzącego tumanu. Lucy na darmo próbowała odwołać zaklęcie i miotać biczem na boki – ognisty, strzelający jęzor nie chciał się schować, jakby na złość. Dodatkowo za sobą usłyszała przebijający się pomiędzy kolejnymi grzmotami huk, towarzyszący temu, że bańka jej koleżanki właśnie się rozpękła. Do głowy przyszło jej już jeszcze jedno zaklęcie, które wbrew swoim poprzednikom miało wszystko naprawić. Rzucone z desperacką nadzieją, że przynajmniej ono zadziała odpowiednio. Jedna z dwóch rzucających się elektrycznych macek zatrzymała się metr od łydki dziewczyny – zamarła, ale nie jakby zatrzymała się w czasie, ale jakby nagle zaczęła rozważać słuszność swojego postępowania. Ognisty bicz niespiesznie, ale ruchem jakby pełnym skruchy zaczął cofać się z powrotem do wnętrza różdżki, niczym zrugany niepokorny dżin do swojej lampy, żeby odsiedzieć tam karę. Elektryczne ramiona przeciwnika czarownicy również się cofnęły, ale w dziwny, pokraczny sposób, zupełnie jakby odtwarzały swojej poprzednie ruchy, ale od tyłu. Chłostały ziemię, machały na boki aż w końcu cofnęły się do szczytu drzewa, z którego spełzł ciemny fioletowy kolor. Drzewa, które na powrót przypominało trącaną porywami wiatru palmę, której pozostały jedynie dwa smutne, nieco poszarpane liście. Była w opłakanym stanie z czarną blizną przechodzącą na wskroś przez jej korę.
Dopiero w tym momencie w blaskach kolejnych piorunów dym zaczął z wolna się przerzedzać i oczyszczać powietrze przesycone zapachem jodu. W sama porę, kiedy wystarczyło zadrzeć głowę chcąc spojrzeć na przetkany stroboskopowym blaskiem ciemny nieboskłon, żeby zobaczyć czarnowłosą Tall, której jakieś macki urządzały leniwy kurs robienia fikołków w powietrzu. Panna Happymeal mogła z tak bliska stwierdzić, że dziesiątki roślinnych macek w kolorze jasnego fioletu wyrasta nieomal spod spokojnej palmy. I jeśli pokierowała wzrok na dół, mogła zobaczyć, ze kilka właśnie oplotło jej kostkę – i jak to w takich chwilach bywa, była to obserwacja poczyniona za późno. Pnącza podniosły Lucy z ziemi, sprawiając, że mało elegancko zawisła ona głową w dół i została całkiem prędko podniesiona na wysokość Panny Rossreeve.
[zt – Finta + Clotilde - Zapraszam >TUTAJ<]
[zt – Samantha Kastner – postać przeniesiona do nieaktywnych]
Nie martwcie się, PD rozdam wszystkim na sam koniec mini-eventu!
Mistrz Gry
Re: Plaża przy jeziorze
Niby koń jej nie stratował, nic wielkiego się nie stało, no i żyła – ale cóż to było za życie! Wszak Finta balował za wsze czasy, Klota bawiła się w kowboja, a zaraz i w narty wodne! Tymczasem Lu...? Lu schowała bicz. Powiedzieć, że była głęboko zawiedziona, okazałoby się niedopowiedzeniem godnym określenia pand zaledwie słodkimi zwierzakami! O, tak. Dlatego też dziewczyna, nieco naburmuszona, obserwowała cofający się do różdżki pejcz, pozostając ślepą na pogoń za jej – kolejnym – odwiecznym wrogiem. A jakieś tam huki w tle? Normalka. Jedynie ten gryzący dym w końcu począł się rozrzedzać, ułatwiając jej swobodniejsze oddychanie i odwodząc od niebywale głupiego pomysłu zgięcia się w pół z powodu ataku kaszlu. Na dodatek elektryczne macki również wróciły w swym dziwnym, pokracznym tańcu do rdzenia drzewa i... Zniknęły? Lucy przyglądała się. Przyglądała i wytrzeszczała oczy... lecz nie mogła zaprzeczyć temu, że przed nią maluje się obraz żałośnie samotnej palmy, użalającej się akurat nad swym niesłusznie okrutnym losem. Czy to oznaczało, że tak dla odmiany wszystko naprawiła...?
Nie – krótka, trafna i prosta odpowiedź. Jeden rzut okiem do góry – to powinna być dyscyplina sportowa, toż blisko stąd już do rzutu oszczepem! – sprawił, iż jej wszelkie nadzieje rozwiały się razem z zanieczyszczonym powietrzem – no, ale przynajmniej ładnie pachniało. Nie mogła także nie doceniać tego w jak niekomfortowym położeniu znalazła się jej przyjaciółka – zmieniająca się w najwyższej klasy akrobatkę. I to w spódniczce! Co oczywiste, Lucy nie wyrażała najmniejszej intencji pomocy, gdyż właśnie wpadła na znacznie lepszy pomysł spożytkowania danego jej czasu. O czym tutaj mówię? Postanowiła skorzystać ze swej ukrytej supermocy...
Iii... aktywacja! W pełni poważna studentka – niczym przy rozwiązywaniu najtrudniejszego z równań – przetarła oczy, po czym przyjrzała się w skupieniu ofiarowanemu jej wykresowi. Widziała... Widziała groszki! Tak – dużo grochów i to nie takich do jedzenia... A takich seksi. Kończyły się one jednak po chwili, by móc zostać zastąpionymi poprzez okalającą je koronkę. I... czy to było? Tak! Malutka wstążeczka ukazująca się na dosłownie sekundkę. Nie można zapomnieć jeszcze o ponętnym czarnym kolorze, by dopełnić obrazu zmysłowej bielizny Tall. To przywracało cudowne wspomnienia z czasów szkolnych, gdy Tallulah świeciła gaciami przed całym klubem pojedynków, już wtedy okazując swą miłość – nie dość, że do negliżu, to i do latania z tym tyłkiem na wierzchu! Dobre czasy... Lucy, roztapiając się – mimo iż budyniem nie była – w błogich rozmyślaniach, opuściła gardę – a może raczej uniosła ją zbyt wysoko – przez co teraz zastanawiało ją najbardziej, czy Tall posiada stanik do kompletu... Wszak były to sprawy najwyższej wagi!
A jednak zostały one brutalnie zakłócone. Skandal, ból i niedowierzanie! Zaduma doszczętnie zniszczona, skupienie rozsypane na małe kawałeczki, a uśmiech pospiesznie zmyty z twarzy – wnet zastąpiony wyrazem niedowierzania. Lucy, czując coś oślizgłego w okolicach kostki – oraz cisnące jej się na usta przekleństwa – zerknęła pospiesznie w dół... lecz było już za późno.
- AAAAAAAAAAAAA! - zauważyła elokwentnie.
Ten... ten kolor – już nigdy nie spojrzy na niego tak samo. Porażająco neonowy fiolet – takiej barwy były macki, które postanowiły w swej lekkomyślności poderwać Happymeal do góry – amorów się zapragnęło! Dziewczyna poczuła pęd wiatru, a jej krótkie włosy miotały się na wszystkie strony. Usta, rozwarte przed chwilą w krzyku, ostatecznie zamknęła – by nie złapać w nie jakiejś muchy na przykład – mając nadzieję, że to coś pomoże. Nie pomogło. Jedyne o czym pamiętała, to by trzymać mocno różdżkę – nie mogła jej wypuścić, gdyż wtedy byłoby po niej (choć zważając na jej wcześniejsze poczynania, możliwe, że tak naprawdę dobrze by na tym wyszła). Żołądek zaczął jej się ściskać od tych nieplanowanych rollercoasterów, oczy łzawić od ataku... powietrza... a w uszach śmiesznie brzęczeć – jakby zalęgło jej się tam stado szerszeni. Aczkolwiek... bywało gorzej – znacznie gorzej – ponieważ Lu i Tall zawsze musiały się w coś wpakować – tak już się dobrały. A jak już sobie tak miło i przyjemnie gawędzimy o dobieraniu, to te macki nie miały wręcz żadnych zahamowań!
No, ale dobrze, myśl, Lu, myśl. Wszyscy wiemy, że rzadko ci się to zdarza, niemniej może jakieś zaklęcie... Accio? Accio rozum? O – to byłoby dobre – szkoda, że tak nie działa. A przecież trzeba to naprawić! To może reparo? … Chyba własny mózg mnie trolluje...
A skoro wszystko inne zawodzi, najlepiej odwołać się do tradycji. Starając się spojrzeć na przyjaciółkę, studentka spróbowała wysłać jej jakieś porozumiewawcze sygnały. Niestety na linii komunikacyjnej zasiadło nieposłuszne ptactwo, rujnujące doszczętnie zasięg. Stąd też nasza należycie wychowana panienka przypominała wyciągniętą z wody rybę – trzęsącą się i rzucającą (a raczej rzucaną, jak na haczyku od wędki) – na wszelkie możliwe sposoby. Przy tym próba wystosowania znaku rękami – czyli niekontrolowane nimi machanie – oraz pomocy sobie mową ciała, skończyła się na tym, iż najprawdopodobniej przedstawiała się na idealną kandydatkę do pokoju bez klamek. Najlepiej taką w ładnej kurteczce do przytulania samego siebie – którą dostawało się zazwyczaj w komplecie! Lecz cóż się dziwić przy tych zapędach godnych piromana...
- Incendio! - Wycelowała gdzieś... w pnącza, ostatecznie działając. A to ci nowina – jak zawsze miała zamiar wszystko spalić. Acz żywiła także cichą nadzieję, że Tall zrozumie, o co jej chodziło i wykona swoją działkę. Jak zazwyczaj. A jak nie, to wiecie – godna śmierć – śmierć w spodniach.
Nie – krótka, trafna i prosta odpowiedź. Jeden rzut okiem do góry – to powinna być dyscyplina sportowa, toż blisko stąd już do rzutu oszczepem! – sprawił, iż jej wszelkie nadzieje rozwiały się razem z zanieczyszczonym powietrzem – no, ale przynajmniej ładnie pachniało. Nie mogła także nie doceniać tego w jak niekomfortowym położeniu znalazła się jej przyjaciółka – zmieniająca się w najwyższej klasy akrobatkę. I to w spódniczce! Co oczywiste, Lucy nie wyrażała najmniejszej intencji pomocy, gdyż właśnie wpadła na znacznie lepszy pomysł spożytkowania danego jej czasu. O czym tutaj mówię? Postanowiła skorzystać ze swej ukrytej supermocy...
Iii... aktywacja! W pełni poważna studentka – niczym przy rozwiązywaniu najtrudniejszego z równań – przetarła oczy, po czym przyjrzała się w skupieniu ofiarowanemu jej wykresowi. Widziała... Widziała groszki! Tak – dużo grochów i to nie takich do jedzenia... A takich seksi. Kończyły się one jednak po chwili, by móc zostać zastąpionymi poprzez okalającą je koronkę. I... czy to było? Tak! Malutka wstążeczka ukazująca się na dosłownie sekundkę. Nie można zapomnieć jeszcze o ponętnym czarnym kolorze, by dopełnić obrazu zmysłowej bielizny Tall. To przywracało cudowne wspomnienia z czasów szkolnych, gdy Tallulah świeciła gaciami przed całym klubem pojedynków, już wtedy okazując swą miłość – nie dość, że do negliżu, to i do latania z tym tyłkiem na wierzchu! Dobre czasy... Lucy, roztapiając się – mimo iż budyniem nie była – w błogich rozmyślaniach, opuściła gardę – a może raczej uniosła ją zbyt wysoko – przez co teraz zastanawiało ją najbardziej, czy Tall posiada stanik do kompletu... Wszak były to sprawy najwyższej wagi!
A jednak zostały one brutalnie zakłócone. Skandal, ból i niedowierzanie! Zaduma doszczętnie zniszczona, skupienie rozsypane na małe kawałeczki, a uśmiech pospiesznie zmyty z twarzy – wnet zastąpiony wyrazem niedowierzania. Lucy, czując coś oślizgłego w okolicach kostki – oraz cisnące jej się na usta przekleństwa – zerknęła pospiesznie w dół... lecz było już za późno.
- AAAAAAAAAAAAA! - zauważyła elokwentnie.
Ten... ten kolor – już nigdy nie spojrzy na niego tak samo. Porażająco neonowy fiolet – takiej barwy były macki, które postanowiły w swej lekkomyślności poderwać Happymeal do góry – amorów się zapragnęło! Dziewczyna poczuła pęd wiatru, a jej krótkie włosy miotały się na wszystkie strony. Usta, rozwarte przed chwilą w krzyku, ostatecznie zamknęła – by nie złapać w nie jakiejś muchy na przykład – mając nadzieję, że to coś pomoże. Nie pomogło. Jedyne o czym pamiętała, to by trzymać mocno różdżkę – nie mogła jej wypuścić, gdyż wtedy byłoby po niej (choć zważając na jej wcześniejsze poczynania, możliwe, że tak naprawdę dobrze by na tym wyszła). Żołądek zaczął jej się ściskać od tych nieplanowanych rollercoasterów, oczy łzawić od ataku... powietrza... a w uszach śmiesznie brzęczeć – jakby zalęgło jej się tam stado szerszeni. Aczkolwiek... bywało gorzej – znacznie gorzej – ponieważ Lu i Tall zawsze musiały się w coś wpakować – tak już się dobrały. A jak już sobie tak miło i przyjemnie gawędzimy o dobieraniu, to te macki nie miały wręcz żadnych zahamowań!
No, ale dobrze, myśl, Lu, myśl. Wszyscy wiemy, że rzadko ci się to zdarza, niemniej może jakieś zaklęcie... Accio? Accio rozum? O – to byłoby dobre – szkoda, że tak nie działa. A przecież trzeba to naprawić! To może reparo? … Chyba własny mózg mnie trolluje...
A skoro wszystko inne zawodzi, najlepiej odwołać się do tradycji. Starając się spojrzeć na przyjaciółkę, studentka spróbowała wysłać jej jakieś porozumiewawcze sygnały. Niestety na linii komunikacyjnej zasiadło nieposłuszne ptactwo, rujnujące doszczętnie zasięg. Stąd też nasza należycie wychowana panienka przypominała wyciągniętą z wody rybę – trzęsącą się i rzucającą (a raczej rzucaną, jak na haczyku od wędki) – na wszelkie możliwe sposoby. Przy tym próba wystosowania znaku rękami – czyli niekontrolowane nimi machanie – oraz pomocy sobie mową ciała, skończyła się na tym, iż najprawdopodobniej przedstawiała się na idealną kandydatkę do pokoju bez klamek. Najlepiej taką w ładnej kurteczce do przytulania samego siebie – którą dostawało się zazwyczaj w komplecie! Lecz cóż się dziwić przy tych zapędach godnych piromana...
- Incendio! - Wycelowała gdzieś... w pnącza, ostatecznie działając. A to ci nowina – jak zawsze miała zamiar wszystko spalić. Acz żywiła także cichą nadzieję, że Tall zrozumie, o co jej chodziło i wykona swoją działkę. Jak zazwyczaj. A jak nie, to wiecie – godna śmierć – śmierć w spodniach.
Lucy Happymeal
Re: Plaża przy jeziorze
Na krótki moment ogłuchła. Albo może wręcz przeciwnie? Nagła kakofonia burzowych dźwięków uderzyła jej do głowy i ogłuszyła na tę chwilę, kiedy przyszło jej zawisnąć w powietrzu. Pięć metrów. A Tall wciąż patrzyła w dół. Nie zdążyła nawet wstrzymać na chwilę powietrza w przerażeniu i grozie, bo zaczęła spadać. Nie było czasu na dyrdymały, musiała się jakoś ratować. Musiał być jakiś sposób, żeby nie skończyć jako naleśnik! Wprawnym, wyćwiczonym gestem sięgnęła po swoją różdżkę, nie uwalniając z drugiej narzędzia zbrodni, jakim był pilnik. Teraz to dopiero zrobiła się niebezpieczna! Celując różdżką w ziemię zamknęła oczy, czekając na najgorsze, bo pomysły na zaklęcia jej się skończyły i... Zawisła.
Szarpnęło nią, gdy coś chwyciło ją w pasie. W pierwszej chwili Ślizgonka zdążyła pomyśleć, że może jakimś dziwnym cudem ktoś przybył jej na ratunek. Tak... magicznie! Wiecie, Finta na kamiennym koniu czy cokolwiek w tym guście. Co prawda może lepiej nie z udziałem Węgra akurat, ale on byłby najbliżej i, teoretycznie, w jej możliwościach. Ale nie! Coś szarpnęło nią w górę tak, że aż na krótką chwilę straciła dech. Chciała krzyknąć, jednak głos odmówił jej posłuszeństwa. A może krzyczała, ale jej krzyk zlewał się z odgłosami burzy? Cholera jedna wie... W ramach zastępstwa przynajmniej otworzyła oczy, żeby zorientować się, co się właściwie dzieje. W kolejności wpierw prawe oko, potem lewe, aby na koniec postanowiła oboje otworzyć jeszcze szerzej na widok fioletowych pnączy. Trochę tak, jakby nie dowierzała, że to się dzieje naprawdę. Wisiała więc chwilę jak ta kukiełka, trzymając w jednej dłoni różdżkę, a w drugiej pilniczek. Dopiero gdy majtnęło nią lekko na boki, a jej mokra kiecka odkleiła się od nóg i opadła w dół, ukazując jej nieszczęsną bieliznę - która w towarzystwie zakolanówek stanowiła widok zdecydowanie wart ujrzenia! - dziewczyna nieco się ocknęła. Może jednak dobrze, że Węgier W Goglach popatatajał w siną dal, a na plaży została ona sama z Lucy... Właśnie, LUCY!
Tallulah zdążyła odszukać przyjaciółkę wzrokiem akurat w momencie, gdy ta również została porwana. Pięknie. Teraz obie oglądały świat z innej perspektywy za sprawą tych magicznych pnączy. Nie ma co, dobrały się fantastycznie. Najgorzej, że trzeba było myśleć nad jakimś rozwiązaniem. W przeciwieństwie do Lu, Tall zdarzało się to zdecydowanie częściej. Była do takich akcji przyzwyczajona - i tak myśląc o tym doszła do poważnego wniosku, że to jednak wcale nie było dobrze. W dodatku dyndająca jej do towarzystwa Gryfonka zaczęła odstawiać w powietrzu jakieś dzikie tańce, wyglądając przy tym jakby dusiła się powietrzem. Prawdopodobnie był to jakiś ukryty przekaz, ale dla wiszącej ciut bardziej majestatycznie - nie licząc gaci na wierzchu! - panny Rossreeve na myśl nasuwało się jedynie:
- The hell WHAT...?!
Tego już było za wiele. Zdecydowanie za wiele! Pilnując się, aby nie pomylić ręki z różdżką z ręką z pilniczkiem, Tall wycelowała w pnącza gdzieś... tam. Trochę na ślepo, ale z nadzieją, że trafi. W końcu nadzieja matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci. W głowie już od czasu spadania kłębiło jej się jedno zaklęcie, które wtedy byłoby bezużyteczne, ale teraz nadawało się idealnie. W dodatku jak w jakiejś dziwnej dziedzinie sportowej zwanej tańcem z mackami w powietrzu (chociaż może bardziej programie telewizyjnym?) zadziałały z Lucy synchronicznie, i kiedy Gryfonka wrzeszczała to swoje Incendio, Tall zrewanżowała się w bardziej chłodny sposób.
- GLACIUS!
Szarpnęło nią, gdy coś chwyciło ją w pasie. W pierwszej chwili Ślizgonka zdążyła pomyśleć, że może jakimś dziwnym cudem ktoś przybył jej na ratunek. Tak... magicznie! Wiecie, Finta na kamiennym koniu czy cokolwiek w tym guście. Co prawda może lepiej nie z udziałem Węgra akurat, ale on byłby najbliżej i, teoretycznie, w jej możliwościach. Ale nie! Coś szarpnęło nią w górę tak, że aż na krótką chwilę straciła dech. Chciała krzyknąć, jednak głos odmówił jej posłuszeństwa. A może krzyczała, ale jej krzyk zlewał się z odgłosami burzy? Cholera jedna wie... W ramach zastępstwa przynajmniej otworzyła oczy, żeby zorientować się, co się właściwie dzieje. W kolejności wpierw prawe oko, potem lewe, aby na koniec postanowiła oboje otworzyć jeszcze szerzej na widok fioletowych pnączy. Trochę tak, jakby nie dowierzała, że to się dzieje naprawdę. Wisiała więc chwilę jak ta kukiełka, trzymając w jednej dłoni różdżkę, a w drugiej pilniczek. Dopiero gdy majtnęło nią lekko na boki, a jej mokra kiecka odkleiła się od nóg i opadła w dół, ukazując jej nieszczęsną bieliznę - która w towarzystwie zakolanówek stanowiła widok zdecydowanie wart ujrzenia! - dziewczyna nieco się ocknęła. Może jednak dobrze, że Węgier W Goglach popatatajał w siną dal, a na plaży została ona sama z Lucy... Właśnie, LUCY!
Tallulah zdążyła odszukać przyjaciółkę wzrokiem akurat w momencie, gdy ta również została porwana. Pięknie. Teraz obie oglądały świat z innej perspektywy za sprawą tych magicznych pnączy. Nie ma co, dobrały się fantastycznie. Najgorzej, że trzeba było myśleć nad jakimś rozwiązaniem. W przeciwieństwie do Lu, Tall zdarzało się to zdecydowanie częściej. Była do takich akcji przyzwyczajona - i tak myśląc o tym doszła do poważnego wniosku, że to jednak wcale nie było dobrze. W dodatku dyndająca jej do towarzystwa Gryfonka zaczęła odstawiać w powietrzu jakieś dzikie tańce, wyglądając przy tym jakby dusiła się powietrzem. Prawdopodobnie był to jakiś ukryty przekaz, ale dla wiszącej ciut bardziej majestatycznie - nie licząc gaci na wierzchu! - panny Rossreeve na myśl nasuwało się jedynie:
- The hell WHAT...?!
Tego już było za wiele. Zdecydowanie za wiele! Pilnując się, aby nie pomylić ręki z różdżką z ręką z pilniczkiem, Tall wycelowała w pnącza gdzieś... tam. Trochę na ślepo, ale z nadzieją, że trafi. W końcu nadzieja matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci. W głowie już od czasu spadania kłębiło jej się jedno zaklęcie, które wtedy byłoby bezużyteczne, ale teraz nadawało się idealnie. W dodatku jak w jakiejś dziwnej dziedzinie sportowej zwanej tańcem z mackami w powietrzu (chociaż może bardziej programie telewizyjnym?) zadziałały z Lucy synchronicznie, i kiedy Gryfonka wrzeszczała to swoje Incendio, Tall zrewanżowała się w bardziej chłodny sposób.
- GLACIUS!
Tallulah Rossreeve
Re: Plaża przy jeziorze
Całe szczęście dzikie, neonowo fioletowe tentacle nie pochodziły z Japonii i nie łapały ślicznych licealistek (albo od biedy – studentek) tylko po to, by sprawdzać czy mają bieliznę do pary, więc zamiast tym mocniej eksplorować ciała biednych, wystraszonych i przemoczonych do suchej nitki czarownic, zadowoliły się na początek tym jednym mocnym chwytem – u jednej w pasie, a u drugiej za kostkę. Fakt tego, że Panna Rossreeve świeciła bielizną przed rozrywanym grzmotami niebem był całkowicie niezamierzony, w końcu jedyne oczy, które mogły to obserwować należały do drugiej z dziewcząt, która zamiast przywdziać zbroję rycerza goniącego na ratunek, postanowiła zabawić się nieco kosztem targanej magicznymi anomaliami Tallulah. Niestety karma szybko zorientowała się o swoich niedociągnięciach i Lucy kilka chwil po dokonanej analizie kiepskiego położenia koleżanki zawisła w powietrzu również głową do dołu. Jednym z niezaprzeczalnych plusów tej sytuacji był fakt, że włosy Tall już odpuściły i przestały odstawać od jej głowy jak proste druty. Teraz solidarnie, zlepione ze sobą zwisały w dół, częściowo tylko przyklejone do jej karku. Dzięki fioletowym pnączom dziewczynom nie pozostał już ani kawalątek ciała, który byłby suchy. Fioletowe macki poruszały Tallulah wolno i ospale, trochę jakby dostosowując się do jej własnych ruchów - natomiast te, które wzięły na siebie szamoczącą się i rzucającą chaotycznie Lucy, również miotały nią na boki, jakby nie bardzo wiedziały na co się porwały łapiąc taką szamoczącą się rybkę i chciały ją trzymać jak najdalej od swoich pędów, a jednocześnie jakby bały się ją upuścić. I słusznie, bo teraz dziewczyny osiągnęły zdecydowanie wyższy pułap niż Tall poprzednio w swoim mydlanym królestwie.
Obie agentki porozumiały się ze sobą na poziomie zerowym i postanowiły uderzyć w roślinę dwojgiem przeciwstawnych zaklęć. Jasne smugi wystrzeliły z ich różdżek i z lekką tylko różnicą w czasie zderzyły się z utopioną w błocie ziemią. Chwilę to trwało, macki zdążyły obrócić Tallulah z powrotem do pozycji niemalże-pionowej, a Lucy chwyciły dodatkowo za wolną od różdżki rękę i zawisła ona rozpięta po łuku jak hamak. Mimo to warto było czekać na owoce starań dwójki czarownic. Na ich oczach krople deszczu lejące się w dół, zaczęły zataczać lekką spiralę nad miejscem, gdzie zderzyły się zaklęcia – zupełnie jakby mocny wiatr zaczął drastycznie zmieniać ich tor lotu. Faktycznie świst dochodzący z tworzącej się z wolna trąby powietrznej zaczynał się wzmagać. Żeby jednak nie było tak łatwo – w końcu starania zasługiwały na odpowiednie widowisko - to do świstu wichury doszedł dobrze już znany Pannie Happymeal syczący odgłos płomieni. Tak jest, trąba odpaliła się zmieniając w huczące i rozświetlające plaże, żywe palenisko. Palenisko podszyte lodem, bo w buchającym gorącem, gnącym się leju, zaczęły pojawiać się srebrne drobinki lodu – wyrodne dzieci zaklęcia Galcius – które tańczyły wraz z płomieniami ogniste tango, wzrastając wspólny twór do rozmiarów czterech metrów.
Tentacle jakby w strachu przed ogniem cofnęły się nagle, wyginając mocno w odwrotną stronę i tym samym przenosząc dziewczyny może nieco zbyt szybko i brutalnie o kilka metrów dalej od rozpalonego i wychłodzonego za razem tornado.
Obie agentki porozumiały się ze sobą na poziomie zerowym i postanowiły uderzyć w roślinę dwojgiem przeciwstawnych zaklęć. Jasne smugi wystrzeliły z ich różdżek i z lekką tylko różnicą w czasie zderzyły się z utopioną w błocie ziemią. Chwilę to trwało, macki zdążyły obrócić Tallulah z powrotem do pozycji niemalże-pionowej, a Lucy chwyciły dodatkowo za wolną od różdżki rękę i zawisła ona rozpięta po łuku jak hamak. Mimo to warto było czekać na owoce starań dwójki czarownic. Na ich oczach krople deszczu lejące się w dół, zaczęły zataczać lekką spiralę nad miejscem, gdzie zderzyły się zaklęcia – zupełnie jakby mocny wiatr zaczął drastycznie zmieniać ich tor lotu. Faktycznie świst dochodzący z tworzącej się z wolna trąby powietrznej zaczynał się wzmagać. Żeby jednak nie było tak łatwo – w końcu starania zasługiwały na odpowiednie widowisko - to do świstu wichury doszedł dobrze już znany Pannie Happymeal syczący odgłos płomieni. Tak jest, trąba odpaliła się zmieniając w huczące i rozświetlające plaże, żywe palenisko. Palenisko podszyte lodem, bo w buchającym gorącem, gnącym się leju, zaczęły pojawiać się srebrne drobinki lodu – wyrodne dzieci zaklęcia Galcius – które tańczyły wraz z płomieniami ogniste tango, wzrastając wspólny twór do rozmiarów czterech metrów.
Tentacle jakby w strachu przed ogniem cofnęły się nagle, wyginając mocno w odwrotną stronę i tym samym przenosząc dziewczyny może nieco zbyt szybko i brutalnie o kilka metrów dalej od rozpalonego i wychłodzonego za razem tornado.
Mistrz Gry
Re: Plaża przy jeziorze
Nie, nie, nie, nie... NIE.
"To nie miało być tak" – zdanie stanowczo nadużywane przez wszelkiego rodzaju osoby, spierdzielające na całej linii swe – w zamiarze – szlachetne działania. Boleśnie obijało się ono teraz w głowie studentki, która z rosnącym niedowierzaniem, oddawała się w posiadanie – podobno grzecznym – pnączom, starającym się zrobić z niej żywy eksponat – ewentualnie flagę, niekoniecznie chwalebnie łopoczącą na wietrze. Zirytowana dziewczyna pragnęła dać upust swemu wzburzeniu, lecz niewygodna pozycja, zaczątek skurczu w nodze oraz błądzące po całym tym bajzlu spojrzenie, sprawiały, iż z rozwartą paszczą patrzyła – niczym ryba, nie potrafiąca wydać z siebie żadnego dźwięku – nie zdoławszy na razie oddać się żadnej bardziej fascynującej aktywności. Daj głos – aż chciałoby się powiedzieć.
- Fuck. - Szczekanie to może i nie było, niemniej w równym stopniu nie dodawało nic do tej sytuacji, okazując się jednakowo bezużytecznym.
Lucy – przemoczona już do cna – próbowała wykonywać jak najmniej gwałtownych ruchów, nie mając nawet ku temu szczególnych warunków. Przecież te perfidne macki wyraźnie okazywały swą niechęć do jej osoby, traktując Tall ze znacznie większą... czułością. Chociaż – gdy spojrzeć na to z tej perspektywy bielizny – chyba jednak nie było czego zazdrościć przyjaciółce. Poza tym nasze ślicznotki dorobiły się – na pewno nie pieniędzy – nieco poważniejszych problemów. I mimo iż priorytety panienki Happymeal nie zawsze prezentowały się wyjątkowo rozsądnie – będąc jak klocki Jenga, ciągle zmieniające swe położenie, by ostatecznie się przewalić – to tym razem i ona doceniła bezmierny majestat, z jakim trąba powietrzna postanowiła zachwycić swą naturą paradoksu. Gorące i zimne powietrze zadecydowały zatańczyć wspólne tango, pragnąc skrycie – albo i całkiem jawnie – wciągnąć niechętnych widzów w swe zakręcone wygibasy.
Lu nie planowała uczestniczyć w zdradliwych pląsach – jako iż w tej dziedzinie nie przejawiała wybitnych albo choćby przeciętnych umiejętności (plasując się tak mniej więcej poniżej mułu). Musiała zatem zastanowić się nad rozwiązaniem. Drżąc z zimna – tylko z zimna! – dyndając niczym piniata, oczekująca na swój słodki koniec, nie podsumowała ucieczki swej wybawicielskiej(?) rośliny inaczej niż przy pomocy jęknięcia – wyrwanego jej brutalnie przez nieżyczliwe szarpnięcie. Aua.
Ból, nie ból, a ból bólowi nie równy... Dokąd to ja? Nie wiem... Pełne skupienie.
Okej, czyli tradycyjne metody nie działały – zaklęcia były wykręcane na ich niekorzyść, naigrawając się z ich niekompetencji. Dalej – mackostwory chyba nie były najgorsze, choć fioletowy kolor zupełnie nie pasował im do barwy oczu. Co jeszcze? A, tak. Tall i Lu - były w dupie. I musiały coś z tym zrobić, zamiast oglądać z zachwytem niesympatyczne widoki, rozkoszując się przy okazji swojskimi zapachami. Szybko.
Acz co nagle to po diable. Wszak znanym wszystkim faktem jest, iż pośpiech przedstawia się zazwyczaj – z dumą – jako zabójca czegoś niebywale istotnego, a mianowicie myślenia. Acz któż by się przejmował jakimiś tam statystykami?! Wiem kto do tego zaszczytnego grona nie należał, a była to osoba, która właśnie ponownie zerknęła w stronę tornada, rozważając, jakim cudem ono w ogóle działało, jednocześnie chwaląc się – przywodząc skojarzenie kota, dumnie prężącego się przed właścicielem – niebagatelną różnicą temperatur... W głowie kołatało jej, że gdyby ocieplić powietrze od środka, to powinno zadziałać na nie niczym bezduszny kat – modny dementor w czarnej pelerynie. Hmm... Omal nie westchnęła ze zrezygnowania – jakby miała na to czas, pewnie by nie omieszkała – i spróbowała dalej się nie szarpać. Wpadła bowiem na pomysł. Lecz pozwólcie, że przybliżę Wam jedną kwestię, najprościej jak potrafię. Jakie jest – w swych skutkach – głupie rzucanie bezsensownych zaklęć dookoła? Niebezpieczne i szkodliwe. A szczypta zastanowienia, kiełkująca powoli w czaszce półgłówka, doszczętnie pielęgnująca najgorsze z rozwiązań? Ryzykowne, zdradliwe i ewentualnie odrobinę śmiercionośne.
Ojej. Proszę, oto koszyczek empatii, dostrojony ładną kokardką w słoneczniki. Dodaje on odwagi, dzięki której Lu – zanim zdążyła się rozmyślić – machnęła różdżką, celując w pnącza – tym razem akurat z pokojowymi zamiarami. Patrzcie, no, pragnęła się zaprzyjaźnić!
- Rennervate. - Owszem, przed momentem usiłowała je zniszczyć, teraz natomiast uzdrowić – bo kto jej zabroni. Ciut niestabilna emocjonalnie czarownica z ciężkim schorzeniem, z powodu którego nie potrafiła podejmować decyzji, miała prawo zmieniać zdanie! Toż kiedy jedne drzwi są zamknięte, włamujesz się przez okno – a nuż trzeba było pomóc biednej, zainfekowanej roślince – najlepiej przy okazji nie przeobrażając siebie w warzywko... Wciąż pozostawało coś do zrobienia. - Protego – wypowiedziała, przestawiając dłoń ze swym magicznym badylem tak, by wskazywał prosto w środek cyklonu. Studentka, odczuwająca nieco dogłębniej zmęczenie, wiedziała, iż czar ten działa troszkę... niewygodnie... aczkolwiek nie planowała dać mu zadziałać w pełni – nadzieja umiera ostatnia, co nie. - Relashio. - Tak. Tyle zaklęć pod rząd było doprawdy mało inteligentnym pomysłem, zwłaszcza przy nieliczeniu się z konsekwencjami efektów tych poprzednich. Na dodatek próba łączenia zaklęć bez wcześniejszego przygotowania oraz przy bieżących warunkach? I to chcąc zweryfikować, czy uda się odepchnąć nieuformowane do końca protego, tak by zabańkowało kogo – a raczej co – innego? Halo, policja mydlana? Mamy tutaj niezłą imprezę. Tyle rzeczy mogło – musiało – pójść nie tak. Nie myśląc jednak o tym, jakby zaprogramowana do takiego a nie innego działania, przygotowała się do zakończenia osobliwego pokazu swego debilizmu. – Confringo. – Iii... koniec. Tylko skąd zaś wybuch? Lucy nie czuła ogromnego apetytu do stosowania – o, ironio – niesprawdzonych czarów, nie traktując szalejącego powietrza jako przedmiotu, mogącego dać się choćby transmutować. Za to wysadzić...
Zresztą nieważne – lepiej przerwać już ten śmiały skok w otwarte ramiona nastrojowej kompromitacji.
"To nie miało być tak" – zdanie stanowczo nadużywane przez wszelkiego rodzaju osoby, spierdzielające na całej linii swe – w zamiarze – szlachetne działania. Boleśnie obijało się ono teraz w głowie studentki, która z rosnącym niedowierzaniem, oddawała się w posiadanie – podobno grzecznym – pnączom, starającym się zrobić z niej żywy eksponat – ewentualnie flagę, niekoniecznie chwalebnie łopoczącą na wietrze. Zirytowana dziewczyna pragnęła dać upust swemu wzburzeniu, lecz niewygodna pozycja, zaczątek skurczu w nodze oraz błądzące po całym tym bajzlu spojrzenie, sprawiały, iż z rozwartą paszczą patrzyła – niczym ryba, nie potrafiąca wydać z siebie żadnego dźwięku – nie zdoławszy na razie oddać się żadnej bardziej fascynującej aktywności. Daj głos – aż chciałoby się powiedzieć.
- Fuck. - Szczekanie to może i nie było, niemniej w równym stopniu nie dodawało nic do tej sytuacji, okazując się jednakowo bezużytecznym.
Lucy – przemoczona już do cna – próbowała wykonywać jak najmniej gwałtownych ruchów, nie mając nawet ku temu szczególnych warunków. Przecież te perfidne macki wyraźnie okazywały swą niechęć do jej osoby, traktując Tall ze znacznie większą... czułością. Chociaż – gdy spojrzeć na to z tej perspektywy bielizny – chyba jednak nie było czego zazdrościć przyjaciółce. Poza tym nasze ślicznotki dorobiły się – na pewno nie pieniędzy – nieco poważniejszych problemów. I mimo iż priorytety panienki Happymeal nie zawsze prezentowały się wyjątkowo rozsądnie – będąc jak klocki Jenga, ciągle zmieniające swe położenie, by ostatecznie się przewalić – to tym razem i ona doceniła bezmierny majestat, z jakim trąba powietrzna postanowiła zachwycić swą naturą paradoksu. Gorące i zimne powietrze zadecydowały zatańczyć wspólne tango, pragnąc skrycie – albo i całkiem jawnie – wciągnąć niechętnych widzów w swe zakręcone wygibasy.
Lu nie planowała uczestniczyć w zdradliwych pląsach – jako iż w tej dziedzinie nie przejawiała wybitnych albo choćby przeciętnych umiejętności (plasując się tak mniej więcej poniżej mułu). Musiała zatem zastanowić się nad rozwiązaniem. Drżąc z zimna – tylko z zimna! – dyndając niczym piniata, oczekująca na swój słodki koniec, nie podsumowała ucieczki swej wybawicielskiej(?) rośliny inaczej niż przy pomocy jęknięcia – wyrwanego jej brutalnie przez nieżyczliwe szarpnięcie. Aua.
Ból, nie ból, a ból bólowi nie równy... Dokąd to ja? Nie wiem... Pełne skupienie.
Okej, czyli tradycyjne metody nie działały – zaklęcia były wykręcane na ich niekorzyść, naigrawając się z ich niekompetencji. Dalej – mackostwory chyba nie były najgorsze, choć fioletowy kolor zupełnie nie pasował im do barwy oczu. Co jeszcze? A, tak. Tall i Lu - były w dupie. I musiały coś z tym zrobić, zamiast oglądać z zachwytem niesympatyczne widoki, rozkoszując się przy okazji swojskimi zapachami. Szybko.
Acz co nagle to po diable. Wszak znanym wszystkim faktem jest, iż pośpiech przedstawia się zazwyczaj – z dumą – jako zabójca czegoś niebywale istotnego, a mianowicie myślenia. Acz któż by się przejmował jakimiś tam statystykami?! Wiem kto do tego zaszczytnego grona nie należał, a była to osoba, która właśnie ponownie zerknęła w stronę tornada, rozważając, jakim cudem ono w ogóle działało, jednocześnie chwaląc się – przywodząc skojarzenie kota, dumnie prężącego się przed właścicielem – niebagatelną różnicą temperatur... W głowie kołatało jej, że gdyby ocieplić powietrze od środka, to powinno zadziałać na nie niczym bezduszny kat – modny dementor w czarnej pelerynie. Hmm... Omal nie westchnęła ze zrezygnowania – jakby miała na to czas, pewnie by nie omieszkała – i spróbowała dalej się nie szarpać. Wpadła bowiem na pomysł. Lecz pozwólcie, że przybliżę Wam jedną kwestię, najprościej jak potrafię. Jakie jest – w swych skutkach – głupie rzucanie bezsensownych zaklęć dookoła? Niebezpieczne i szkodliwe. A szczypta zastanowienia, kiełkująca powoli w czaszce półgłówka, doszczętnie pielęgnująca najgorsze z rozwiązań? Ryzykowne, zdradliwe i ewentualnie odrobinę śmiercionośne.
Ojej. Proszę, oto koszyczek empatii, dostrojony ładną kokardką w słoneczniki. Dodaje on odwagi, dzięki której Lu – zanim zdążyła się rozmyślić – machnęła różdżką, celując w pnącza – tym razem akurat z pokojowymi zamiarami. Patrzcie, no, pragnęła się zaprzyjaźnić!
- Rennervate. - Owszem, przed momentem usiłowała je zniszczyć, teraz natomiast uzdrowić – bo kto jej zabroni. Ciut niestabilna emocjonalnie czarownica z ciężkim schorzeniem, z powodu którego nie potrafiła podejmować decyzji, miała prawo zmieniać zdanie! Toż kiedy jedne drzwi są zamknięte, włamujesz się przez okno – a nuż trzeba było pomóc biednej, zainfekowanej roślince – najlepiej przy okazji nie przeobrażając siebie w warzywko... Wciąż pozostawało coś do zrobienia. - Protego – wypowiedziała, przestawiając dłoń ze swym magicznym badylem tak, by wskazywał prosto w środek cyklonu. Studentka, odczuwająca nieco dogłębniej zmęczenie, wiedziała, iż czar ten działa troszkę... niewygodnie... aczkolwiek nie planowała dać mu zadziałać w pełni – nadzieja umiera ostatnia, co nie. - Relashio. - Tak. Tyle zaklęć pod rząd było doprawdy mało inteligentnym pomysłem, zwłaszcza przy nieliczeniu się z konsekwencjami efektów tych poprzednich. Na dodatek próba łączenia zaklęć bez wcześniejszego przygotowania oraz przy bieżących warunkach? I to chcąc zweryfikować, czy uda się odepchnąć nieuformowane do końca protego, tak by zabańkowało kogo – a raczej co – innego? Halo, policja mydlana? Mamy tutaj niezłą imprezę. Tyle rzeczy mogło – musiało – pójść nie tak. Nie myśląc jednak o tym, jakby zaprogramowana do takiego a nie innego działania, przygotowała się do zakończenia osobliwego pokazu swego debilizmu. – Confringo. – Iii... koniec. Tylko skąd zaś wybuch? Lucy nie czuła ogromnego apetytu do stosowania – o, ironio – niesprawdzonych czarów, nie traktując szalejącego powietrza jako przedmiotu, mogącego dać się choćby transmutować. Za to wysadzić...
Zresztą nieważne – lepiej przerwać już ten śmiały skok w otwarte ramiona nastrojowej kompromitacji.
Lucy Happymeal
Re: Plaża przy jeziorze
Wszystko działo się tak strasznie szybko z perspektywy Tall. Zanim zdołała zauważyć efekt ich zaklęcia, poczuła szarpnięcie, gdy pnącza postanowiły odsunąć się od pojawiającego się ognia. Dziewczyna wydała z siebie zduszony krzyk, nie spodziewając się tego, co właśnie się stało. Miała nadzieję, że jej zaklęcie zamrozi macki, a nie sprawi, że będą jeszcze bardziej mobilne. A może to Lucy i to jej zaklęcie? Kto ją pokarał takim ognistym potworem?! Pewnie to jej Incendio sprawiło że...
Urwała w myślach, gdy natrafiła wzrokiem na wirującą ognisto-lodową trąbę. Jej oczy rozszerzyły się, a brwi lekko uniosły. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że rozchyliła usta, zaaferowana tym cudem, który udało im się wspólnie stworzyć. Przez długą chwilę, zupełnie jakby była odcięta od świata, wpatrywała się w migoczące wśród płomieni drobinki lodu. Gdyby nie to, że dobrze wiedziała jakiego użyła zaklęcia, podejrzewałaby może, że to drobinki piasku stopione na szkło - bo kto wie jak magia mogła na niego zadziałać. Ale wiedziała i to aż za dobrze. Jej popisowe zaklęcie, nie pomyliłaby go za nic, nawet w stanie wielkiego upojenia. Używała go tak niezliczoną ilość razy...
Zaraz. Słyszała głos Lucy. Co ona mówiła? ...ervate? Ślizgonka oderwała w panice wzrok od wirującego z lodem ognia i przeniosła go na przyjaciółkę. Miała już zdecydowanie dość zaklęć, widziała przecież jeszcze przed chwilą jak to się może skończyć. Protego. O nie, a jeszcze Lucy rzucała kolejne. Relashio. Tallulah zacisnęła zęby, a jej brwi ścięły się gniewnie. Jej palce zacisnęły się nieco mocniej na drewnie różdżki, jakby chciała sprawdzić, czy wciąż ją trzyma. Zbyt bardzo obawiała się rzucenia kolejnego czaru, zwłaszcza po tej lawinie zaklęć Lucy, ale kiedy usłyszała ostatnie, które przyjaciółka wypowiedziała, zdławił ją niemy krzyk. Tylko przez chwilę.
- NIE! - wyrzuciła z siebie tak głośno, jak tylko mogła. Naprawdę? Zaklęcie wybuchające? Wcześniej całą tę burzę traktowała raczej jako atrakcję, nawet z tymi pnączami, ale teraz... Teraz naprawdę się przestraszyła. Wiedząc, co otaczająca ich magiczna aura może zrobić z czarami, myśl o tym, że Gryfonka przed chwilą użyła Confringo naprawdę ją przerażała. Z całą mocą dotarło do niej, że magiczne BHP nie jest taką o sobie zachciewajką, ale naprawdę jest potrzebne. A poza tym... ona miała do kogo wracać! Musiała myśleć szybko, choć obawiała się, że i tak może już być za późno. Potrzebowała jakiejś kontry. Czegokolwiek.
- Reparo!
To było jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy. Miała nadzieję, że skoro Lucy użyła zaklęcia niszczącego, to w ten sposób uda jej się to wszystko jakoś naprawić. Działając instynktownie, zaraz za tym poleciało drugie zaklęcie. - Protego!
Jeśli miała znów skończyć w bańce, to wolała skończyć w bańce.
Urwała w myślach, gdy natrafiła wzrokiem na wirującą ognisto-lodową trąbę. Jej oczy rozszerzyły się, a brwi lekko uniosły. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że rozchyliła usta, zaaferowana tym cudem, który udało im się wspólnie stworzyć. Przez długą chwilę, zupełnie jakby była odcięta od świata, wpatrywała się w migoczące wśród płomieni drobinki lodu. Gdyby nie to, że dobrze wiedziała jakiego użyła zaklęcia, podejrzewałaby może, że to drobinki piasku stopione na szkło - bo kto wie jak magia mogła na niego zadziałać. Ale wiedziała i to aż za dobrze. Jej popisowe zaklęcie, nie pomyliłaby go za nic, nawet w stanie wielkiego upojenia. Używała go tak niezliczoną ilość razy...
Zaraz. Słyszała głos Lucy. Co ona mówiła? ...ervate? Ślizgonka oderwała w panice wzrok od wirującego z lodem ognia i przeniosła go na przyjaciółkę. Miała już zdecydowanie dość zaklęć, widziała przecież jeszcze przed chwilą jak to się może skończyć. Protego. O nie, a jeszcze Lucy rzucała kolejne. Relashio. Tallulah zacisnęła zęby, a jej brwi ścięły się gniewnie. Jej palce zacisnęły się nieco mocniej na drewnie różdżki, jakby chciała sprawdzić, czy wciąż ją trzyma. Zbyt bardzo obawiała się rzucenia kolejnego czaru, zwłaszcza po tej lawinie zaklęć Lucy, ale kiedy usłyszała ostatnie, które przyjaciółka wypowiedziała, zdławił ją niemy krzyk. Tylko przez chwilę.
- NIE! - wyrzuciła z siebie tak głośno, jak tylko mogła. Naprawdę? Zaklęcie wybuchające? Wcześniej całą tę burzę traktowała raczej jako atrakcję, nawet z tymi pnączami, ale teraz... Teraz naprawdę się przestraszyła. Wiedząc, co otaczająca ich magiczna aura może zrobić z czarami, myśl o tym, że Gryfonka przed chwilą użyła Confringo naprawdę ją przerażała. Z całą mocą dotarło do niej, że magiczne BHP nie jest taką o sobie zachciewajką, ale naprawdę jest potrzebne. A poza tym... ona miała do kogo wracać! Musiała myśleć szybko, choć obawiała się, że i tak może już być za późno. Potrzebowała jakiejś kontry. Czegokolwiek.
- Reparo!
To było jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy. Miała nadzieję, że skoro Lucy użyła zaklęcia niszczącego, to w ten sposób uda jej się to wszystko jakoś naprawić. Działając instynktownie, zaraz za tym poleciało drugie zaklęcie. - Protego!
Jeśli miała znów skończyć w bańce, to wolała skończyć w bańce.
Tallulah Rossreeve
Re: Plaża przy jeziorze
Fioletowe pnącza zdecydowanie bardziej ratowały siebie niż swoje chwilowe zabaweczki, stąd też fakt tego, że cofając się jak poparzone szarpnęły czarownicami brutalniej niż wcześniej. Rośliny wprawdzie przetransportowały Lucy i Tallulah po łuku byle dalej od lodowo-płomiennego niebezpieczeństwa, ale same swoimi podstawami – wyrastającymi z ziemi niemal pod samą palmą – wciąż były niewysłowienie blisko tej niezgodnej ze wszelkimi prawami i normami anomalii pogodowo-zaklęciowej. Palma, której niszczenie jak widać jeszcze się na dzisiaj nie skończyło, najpierw obrastała coraz bardziej widocznym białym szronem, a następnie zaczynała czernieć osmalana przez przybliżające się jęzory ognia. Nie specjalnie inny scenariusz czekał pnącza, które odczuwalnie dla dwóch czarownic spowolniły swoje ruchy, kiedy ich podstawy zaczął ścinać lód, po którego utorowanej ścieżce przebiec miał płomień – taki plan zdarzeń najpewniej zaowocowałby błyskawicznym odstawieniem dwóch dziewczyn z powrotem na ziemię. Następstwo to zbliżało się nieubłaganie, ale na całe szczęście z niebios spłynęła szybka interwencja! Dla wytłumaczenia: Tall i Lucy na teraźniejszym dystansie pomiędzy nimi a podłożem, były w „niebiosach”. Panna Happymeal postanowiła położyć wszystko na ryzykowną kartę i sprzątnąć cały burdel jednym, kozackim ładunkiem magicznym.
Zaklęcie uzdrawiające sprawiło, że spomiędzy błota wystrzeliły nagle dziesiątki kolejnych pnączy, które owinęły podstawy pierwotnych jak kokon – godząc się na misję samobójczą. Wszystko wyglądało tak, jakby świeżo powstałe fioletowe macki objęły swoimi pierścieniami najbardziej narażone na kontakt z trąbą starsze części rośliny i zrobiły z siebie kilku centymetrową zbroję (już pokrywającą się szronem), która odwlekała o kilka minut nieuniknioną śmierć reszty pnączy, które chroniła. Na tym się jednak nie skończyła misja ratunkowa, choć tym razem zaklęcie było dużo bardziej przemyślane. Protego zadziałało tak, jak Lucy przewidywała – bariera już przystępowała do otoczenia jej bańkowym więzieniem, kiedy czarownica nie czekając aż kula ją pochłonie spróbowała odepchnąć ją brutalnym zaklęciem uwalniającym. Była tak zdesperowana i stanowcza, że prześwitujące półkole tarczy, rozpierające się nieco ponad czubkiem jej różdżki jak kuriozalny parasol, odgięło się również zupełnie jak on w drugą stronę, jakby potraktowane zbyt mocnym jak na wątłe druciki powiewem wiatru. Co więcej pchnięte wprost na szalejące tornado sprawiało wrażenie ogłupionego i zaczęło rozrastać się na potężnych rozmiarów kopułę, która skryła w sobie nie tylko samo tornado, ale w tym i kilka metrów ziemi prawie sięgając podstawy pnączy. Tornado zamknięto więc jak ozdobnik w szklanej pół-kuli, wygłuszając je i urywając gwiżdżący dźwięk oraz płomienny syk i szczebiot lodu, który towarzyszył mu niemal ogłuszającą kakofonią. Działo się jednak coś już dobrze wszystkim znanego – ogień zaczął pożerać ostatki tlenu ocalałe w kopule i widocznie gasł z powodu niedomiaru jednego z naprawdę istotnego elementu, niezbędnego do jego istnienia. Ogień malał wręcz i tornado zaczęło obejmować się lodem, wyglądając jak wirująca mgła pełna ostrych szpilek miniaturowych sopli. W tym momencie widok był po prostu bajeczny, nawet burza na moment jakby przycichła, jakby cały świat pochylał się nad sztuką, którą prezentowała czarownicom Matka Natura w połączeniu z magią. Bańka od środka, z cichutkim chrzęstem, zaczęła pokrywać się zjawiskowymi wykwitami lodu, które błyskawicznie rozrastały się na boki, fantazyjnymi kształtami nieubłaganie zmieniając magiczną barierę w biały, cudowny klosz. Działo się to, co działo się na przykład z wypuszczoną na mróz mydlaną bańką: oszałamiający rzeźbiarz – Mróz – zdobił zachwycająco dach lodowego królestwa, oferując Lucy i Tallulah niezapomniany pokaz. I to niewzruszony wiatrem, grzmotami, piorunami i nawałem deszczu. Cały pokaz trwał krócej niż dziesięć sekund i skutecznie skrył szalejącą anomalię pogodową pod urzekającym opakowaniem. Ale czy to wytrzyma? Krótkowłosa czarownica nie zamierzała czekać na sprawdzenie i postanowiła zniszczyć zarówno opakowanie, jak jego zawartość na miejscu, by mieć absolutną pewność, że z powrotem pnącza będą jej największym problemem.
Potężne zaklęcie niszczące pomknęło w stronę lodowej kopuły jak wyrzucony z katapulty kamulec i pieprznęło o bajkowy twór bezlitośnie go niszcząc. Dobrą wiadomością było to, że nawet lodowe tornado nie miało szans, kiedy siła eksplozji zniszczyła powietrzną pętlę napędzającą lodowe drobiny. Złą natomiast to, że odrzut wyrzucił te drobiny na wszystkie strony – również w kierunku dwóch dziewczyn, już gotowe poszatkować je jak szwajcarski ser niewyobrażalnie ostrymi soplami, bardziej w tej chwili przypominającymi igły. Sytuacja była beznadziejna, najbliższe pnącza już zdążyły potracić kilka macek odciętych od wijącej się w spazmach podstawy, przez co Lucy szarpnęło o metr w dół, zupełnie nieoczekiwanie. Nie ważne to chyba zresztą skoro już zaraz dla niej i jej koleżanki skończą się problemy związane z dyskomfortem, zimnem i wilgocią. Kończą się wszystkie ziemskie problemy, gdyby nie...
Reparo.
Odłamki zatrzymały się w miejscu, przez moment wyglądające jak pozawieszane na żyłkach świecące brylanciki, nieomal dotykając już nagich i pokrytych gęsią skórką ud Panny Rossreeve oraz pochwyconej w pnącza łydki Panny Happymeal – grożąc bolesnym uszczerbkiem na zdrowiu i skarmieniem błota solidną dawką krwi. Wisiały tak chwil kilka, lub kilka wieczności, wstrzymując przerażonym dziewczętom oddech, kiedy zaczęły się leniwie, prawie że niechętnie cofać do epicentrum, z którego wyleciały. Pobrzękiwały dźwięcznie, kiedy ocierały się o siebie, lub postukiwały, kiedy jeden odłamek przylepiał się do drugiego i pomyśleć, by można, że zamierzają poprzez „naprawę” zrozumieć ponowne zbudowanie kopuły. Nic bardziej mylnego: zaczęły one budować lodową trąbę powietrzną. Litości, koszmar powrócił, już zaraz ogołocone z pomysłów czarownice zostaną zmienione w smutne i zawieszone w niesprzyjających pozycjach rzeźby i staną się kolejną przestrogą dla pierwszoroczniaków!
Tylko, że nie.
Odłamki owszem, składały się w lodowy lej, ale był on nieruchomy nawet długą chwilę, kiedy ta misterna robota się zakończyła. I tak na plaży stanęła wysoka, lodowa rzeźba trąby powietrznej. I trzeba przyznać – niesamowicie rzeczywista!
Panna Tall za to, postanowiła mimo wszystko ewakuować się do swojego dawnego opakowania i obrośnięta w mydlaną kulkę zaczęła wyglądać z uczepionymi niej pnączami jak balonik na sznurku.
Było też jeszcze coś. Coś się nie zgadzało, tam na lewo, w kąciku oka... Brakowało chyba jakiegoś budynku. Ale może to tylko wybiórcza ślepota spowodowana stresem? Albo halucynacje z zimna, wilgoci i niedożywienia? Nie będzie wiadomo, póki czarownice same się nie upewnią.
Zaklęcie uzdrawiające sprawiło, że spomiędzy błota wystrzeliły nagle dziesiątki kolejnych pnączy, które owinęły podstawy pierwotnych jak kokon – godząc się na misję samobójczą. Wszystko wyglądało tak, jakby świeżo powstałe fioletowe macki objęły swoimi pierścieniami najbardziej narażone na kontakt z trąbą starsze części rośliny i zrobiły z siebie kilku centymetrową zbroję (już pokrywającą się szronem), która odwlekała o kilka minut nieuniknioną śmierć reszty pnączy, które chroniła. Na tym się jednak nie skończyła misja ratunkowa, choć tym razem zaklęcie było dużo bardziej przemyślane. Protego zadziałało tak, jak Lucy przewidywała – bariera już przystępowała do otoczenia jej bańkowym więzieniem, kiedy czarownica nie czekając aż kula ją pochłonie spróbowała odepchnąć ją brutalnym zaklęciem uwalniającym. Była tak zdesperowana i stanowcza, że prześwitujące półkole tarczy, rozpierające się nieco ponad czubkiem jej różdżki jak kuriozalny parasol, odgięło się również zupełnie jak on w drugą stronę, jakby potraktowane zbyt mocnym jak na wątłe druciki powiewem wiatru. Co więcej pchnięte wprost na szalejące tornado sprawiało wrażenie ogłupionego i zaczęło rozrastać się na potężnych rozmiarów kopułę, która skryła w sobie nie tylko samo tornado, ale w tym i kilka metrów ziemi prawie sięgając podstawy pnączy. Tornado zamknięto więc jak ozdobnik w szklanej pół-kuli, wygłuszając je i urywając gwiżdżący dźwięk oraz płomienny syk i szczebiot lodu, który towarzyszył mu niemal ogłuszającą kakofonią. Działo się jednak coś już dobrze wszystkim znanego – ogień zaczął pożerać ostatki tlenu ocalałe w kopule i widocznie gasł z powodu niedomiaru jednego z naprawdę istotnego elementu, niezbędnego do jego istnienia. Ogień malał wręcz i tornado zaczęło obejmować się lodem, wyglądając jak wirująca mgła pełna ostrych szpilek miniaturowych sopli. W tym momencie widok był po prostu bajeczny, nawet burza na moment jakby przycichła, jakby cały świat pochylał się nad sztuką, którą prezentowała czarownicom Matka Natura w połączeniu z magią. Bańka od środka, z cichutkim chrzęstem, zaczęła pokrywać się zjawiskowymi wykwitami lodu, które błyskawicznie rozrastały się na boki, fantazyjnymi kształtami nieubłaganie zmieniając magiczną barierę w biały, cudowny klosz. Działo się to, co działo się na przykład z wypuszczoną na mróz mydlaną bańką: oszałamiający rzeźbiarz – Mróz – zdobił zachwycająco dach lodowego królestwa, oferując Lucy i Tallulah niezapomniany pokaz. I to niewzruszony wiatrem, grzmotami, piorunami i nawałem deszczu. Cały pokaz trwał krócej niż dziesięć sekund i skutecznie skrył szalejącą anomalię pogodową pod urzekającym opakowaniem. Ale czy to wytrzyma? Krótkowłosa czarownica nie zamierzała czekać na sprawdzenie i postanowiła zniszczyć zarówno opakowanie, jak jego zawartość na miejscu, by mieć absolutną pewność, że z powrotem pnącza będą jej największym problemem.
Potężne zaklęcie niszczące pomknęło w stronę lodowej kopuły jak wyrzucony z katapulty kamulec i pieprznęło o bajkowy twór bezlitośnie go niszcząc. Dobrą wiadomością było to, że nawet lodowe tornado nie miało szans, kiedy siła eksplozji zniszczyła powietrzną pętlę napędzającą lodowe drobiny. Złą natomiast to, że odrzut wyrzucił te drobiny na wszystkie strony – również w kierunku dwóch dziewczyn, już gotowe poszatkować je jak szwajcarski ser niewyobrażalnie ostrymi soplami, bardziej w tej chwili przypominającymi igły. Sytuacja była beznadziejna, najbliższe pnącza już zdążyły potracić kilka macek odciętych od wijącej się w spazmach podstawy, przez co Lucy szarpnęło o metr w dół, zupełnie nieoczekiwanie. Nie ważne to chyba zresztą skoro już zaraz dla niej i jej koleżanki skończą się problemy związane z dyskomfortem, zimnem i wilgocią. Kończą się wszystkie ziemskie problemy, gdyby nie...
Reparo.
Odłamki zatrzymały się w miejscu, przez moment wyglądające jak pozawieszane na żyłkach świecące brylanciki, nieomal dotykając już nagich i pokrytych gęsią skórką ud Panny Rossreeve oraz pochwyconej w pnącza łydki Panny Happymeal – grożąc bolesnym uszczerbkiem na zdrowiu i skarmieniem błota solidną dawką krwi. Wisiały tak chwil kilka, lub kilka wieczności, wstrzymując przerażonym dziewczętom oddech, kiedy zaczęły się leniwie, prawie że niechętnie cofać do epicentrum, z którego wyleciały. Pobrzękiwały dźwięcznie, kiedy ocierały się o siebie, lub postukiwały, kiedy jeden odłamek przylepiał się do drugiego i pomyśleć, by można, że zamierzają poprzez „naprawę” zrozumieć ponowne zbudowanie kopuły. Nic bardziej mylnego: zaczęły one budować lodową trąbę powietrzną. Litości, koszmar powrócił, już zaraz ogołocone z pomysłów czarownice zostaną zmienione w smutne i zawieszone w niesprzyjających pozycjach rzeźby i staną się kolejną przestrogą dla pierwszoroczniaków!
Tylko, że nie.
Odłamki owszem, składały się w lodowy lej, ale był on nieruchomy nawet długą chwilę, kiedy ta misterna robota się zakończyła. I tak na plaży stanęła wysoka, lodowa rzeźba trąby powietrznej. I trzeba przyznać – niesamowicie rzeczywista!
Panna Tall za to, postanowiła mimo wszystko ewakuować się do swojego dawnego opakowania i obrośnięta w mydlaną kulkę zaczęła wyglądać z uczepionymi niej pnączami jak balonik na sznurku.
Było też jeszcze coś. Coś się nie zgadzało, tam na lewo, w kąciku oka... Brakowało chyba jakiegoś budynku. Ale może to tylko wybiórcza ślepota spowodowana stresem? Albo halucynacje z zimna, wilgoci i niedożywienia? Nie będzie wiadomo, póki czarownice same się nie upewnią.
Mistrz Gry
Re: Plaża przy jeziorze
Na swój sposób to było piękne - zamknięte w magicznej kopule tornado, dogasający ogień, zaklęcie tarczy pokrywane lodem. Trwało to chwilę i Tallulah nie miała czasu, aby się nad tym rozwodzić, ale obraz wyrył jej się w pamięci tak mocno, jakby na chwilę zmroziło jej mózg. To była jedna z tych chwil, które trwają urywek sekundy, ale uświadamiają pewne rzeczy. I tak ona uświadomiła obie dlaczego, mimo swoich lęków i na przekór przeszłości, zaklęcia lodowe stały się jednymi z jej ulubionych. Lucy zapewne w ten sam sposób myślała o ogniu, to też przemknęło jej przez myśl. Więcej nie zdołało, zastąpione szaleńczą myślą o ratunku.
Jej ciało przebiegł lodowaty dreszcz, choć nie był on spowodowany odczuwanym zimnem czy wilgocią. To był strach. Dziewczyna czuła, jak za jego sprawą na jej ciele pojawia się gęsia skórka. Czas się zatrzymał. Poza tym nie liczyło się nic. Gdyby nawet w tej chwili jakimś gapiom przyszło robić zdjęcia jej nakropkowanych majtek, Tall nie przejęłaby się tym. Rękę z różdżką wciąż miała wyciągniętą przed siebie, tak jak gdy rzucała zaklęcie naprawiające. Oddech miała wstrzymany, a rozszerzone oczy wpatrywały się tępo w obraz przed nią. Gdyby poruszyła nogami, zapewne na piasku wylądowałyby z deszczem krople jej krwi. Obawiała się, że tak już zostaną, zawieszone w przestrzeni na zawsze. Trwało to całe wieki, a i tak bała się nabrać kolejny haust powietrza. A może to była tylko jedna, krótka chwila?
I wtedy lodowe igły ruszyły się znów, ale nie w ich stronę. Zaczęły się cofać, a jej wróciła zdolność myślenia i oddychania. O Merlinie, żyła. Żyła! Gdyby nie to pieprzone zaklęcie, to obie skończyłyby jak sito. Kochała Lucy, bo była jej najlepszą przyjaciółką i wiele razem przeszły, ale Tall musiała sobie wreszcie wbić do głowy, że partnerką w takich sytuacjach Gryfonka była dla niej straszną. Fergus ją rozumiał, ona rozumiała jego - mimo różnych domów potrafili się dograć. Kiedy ona mówiła "A", on mówił "Be", natomiast Lucy w takiej samej sytuacji gotowa była wyskoczyć z "Zet".
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Protego.
Znów była w swoim bańkowym królestwie, niczym jakaś zaczarowana księżniczka. Bańka obronnej tarczy dopasowała się do Tall tak, że dziewczyna, wciąż trzymana przez pnącza, znalazła się na jej dnie, na którym na chwilę zwyczajnie zdecydowała się położyć. Oddychała ciężko, próbując dojść do siebie. I choć przeważnie umiała zachować zimną krew, to teraz poczuła się jak butelka uderzona o twardą ziemię - rozbita na drobne kawałki. Zadrżała lekko, gdy jej ciałem szarpnął dreszczem, po czym z jej ust wydobyło się coś na kształt powstrzymywanego szlochu. Odłożyła pilniczek na przeźroczyste dno bańki i ociężałym ruchem postanowiła odgarnąć mokre, lepiące się włosy do tyłu. Jej twarz była wilgotna od spływającej z włosów wody. A może płakała? Sama nie potrafiłaby w tej chwili odpowiedzieć sobie na to pytanie. Odruchowo otarła twarz i równie ociężale sięgnęła ręką do swojej spódnicy, by zakryć wreszcie swój tyłek. Gdy mokry materiał dolepił jej się do nóg, targnął nią kolejny dreszcz. Na krótką, bardzo krótką chwilę Tallulah skuliła się na dnie swojego własnego więzienia. Potrzebowała tej sekundy, gdy mogło nie obchodzić jej nic dookoła. Potrzebowała pozbierać myśli.
Gdy podniosła się, w jej oczach błysnęła determinacja. Musiała jakoś się uwolnić od tego wszystkiego. Powinna też pewnie uwolnić Lucy, ale nie była pewna jak to zrobić. Martwiła się, że Gryfonce może wpaść do głowy kolejny genialny pomysł, ale z drugiej strony - powinna się bardziej martwić o siebie. Uwięziona w ten sposób z chęci będzie miała jednego wielkiego chuja. Sięgnęła do swojej torebki i wygrzebała z niej gumkę do włosów. Chwyciła różdżkę w zęby, a następnie zabrała się do zgarniania włosów w jeden, długi i dość gruby kucyk. Związała je mocno, żeby jej zbytnio nie przeszkadzały. Przez chwilę myślała, by zrobić coś podobnego ze spódnicą, ale ostatecznie uznała, że to akurat nie miało sensu. Skończyła siedząc w obronnej bańce znów z pilniczkiem w jednej ręce, a różdżką w drugiej. Trzeba było myśleć dalej. Gdzieś kątem oka zauważyła, że w krajobrazie na dole czegoś jej brakuje. Budynku? Niemożliwe, pewnie miała omamy. Potrząsnęła lekko głową.
Co miała do zrobienia? Po pierwsze musiała jakoś uwolnić się od pnączy. Jeśli uwolni się od pnączy, będzie wiedziała jak poradzić sobie z oszalałym zaklęciem tarczy. Spojrzała w dół. Upadek nie byłby przyjemny, a ona obawiała się używania kolejnych zaklęć. Przesunęła się w bańce niczym chomik tak, aby pnącza trzymały ją od boku i spróbowała wetknąć różdżkę pomiędzy nimi i miejscem, gdzie zamykało się zaklęcie obronne. Miała nadzieję, że się uda. Przełożyła pilniczek do ręki, w której trzymała różdżkę i jednocześnie zdecydowała się na coś, co zdecydowanie było nieszablonowe - podjęła próbę łaskotania pnączy z bladą nadzieją na to, że te będą miały łaskotki i zdecydują się opuścić nie tylko ją, ale i jej bańkę, która zamknie się z końcem jej różdżki na zewnątrz, żeby mogła rzucić zaklęcie.
Głupie? Głupie. Ale jeśli coś wygląda głupio, ale działa, to znaczy, że nie jest głupie.
Jej ciało przebiegł lodowaty dreszcz, choć nie był on spowodowany odczuwanym zimnem czy wilgocią. To był strach. Dziewczyna czuła, jak za jego sprawą na jej ciele pojawia się gęsia skórka. Czas się zatrzymał. Poza tym nie liczyło się nic. Gdyby nawet w tej chwili jakimś gapiom przyszło robić zdjęcia jej nakropkowanych majtek, Tall nie przejęłaby się tym. Rękę z różdżką wciąż miała wyciągniętą przed siebie, tak jak gdy rzucała zaklęcie naprawiające. Oddech miała wstrzymany, a rozszerzone oczy wpatrywały się tępo w obraz przed nią. Gdyby poruszyła nogami, zapewne na piasku wylądowałyby z deszczem krople jej krwi. Obawiała się, że tak już zostaną, zawieszone w przestrzeni na zawsze. Trwało to całe wieki, a i tak bała się nabrać kolejny haust powietrza. A może to była tylko jedna, krótka chwila?
I wtedy lodowe igły ruszyły się znów, ale nie w ich stronę. Zaczęły się cofać, a jej wróciła zdolność myślenia i oddychania. O Merlinie, żyła. Żyła! Gdyby nie to pieprzone zaklęcie, to obie skończyłyby jak sito. Kochała Lucy, bo była jej najlepszą przyjaciółką i wiele razem przeszły, ale Tall musiała sobie wreszcie wbić do głowy, że partnerką w takich sytuacjach Gryfonka była dla niej straszną. Fergus ją rozumiał, ona rozumiała jego - mimo różnych domów potrafili się dograć. Kiedy ona mówiła "A", on mówił "Be", natomiast Lucy w takiej samej sytuacji gotowa była wyskoczyć z "Zet".
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Protego.
Znów była w swoim bańkowym królestwie, niczym jakaś zaczarowana księżniczka. Bańka obronnej tarczy dopasowała się do Tall tak, że dziewczyna, wciąż trzymana przez pnącza, znalazła się na jej dnie, na którym na chwilę zwyczajnie zdecydowała się położyć. Oddychała ciężko, próbując dojść do siebie. I choć przeważnie umiała zachować zimną krew, to teraz poczuła się jak butelka uderzona o twardą ziemię - rozbita na drobne kawałki. Zadrżała lekko, gdy jej ciałem szarpnął dreszczem, po czym z jej ust wydobyło się coś na kształt powstrzymywanego szlochu. Odłożyła pilniczek na przeźroczyste dno bańki i ociężałym ruchem postanowiła odgarnąć mokre, lepiące się włosy do tyłu. Jej twarz była wilgotna od spływającej z włosów wody. A może płakała? Sama nie potrafiłaby w tej chwili odpowiedzieć sobie na to pytanie. Odruchowo otarła twarz i równie ociężale sięgnęła ręką do swojej spódnicy, by zakryć wreszcie swój tyłek. Gdy mokry materiał dolepił jej się do nóg, targnął nią kolejny dreszcz. Na krótką, bardzo krótką chwilę Tallulah skuliła się na dnie swojego własnego więzienia. Potrzebowała tej sekundy, gdy mogło nie obchodzić jej nic dookoła. Potrzebowała pozbierać myśli.
Gdy podniosła się, w jej oczach błysnęła determinacja. Musiała jakoś się uwolnić od tego wszystkiego. Powinna też pewnie uwolnić Lucy, ale nie była pewna jak to zrobić. Martwiła się, że Gryfonce może wpaść do głowy kolejny genialny pomysł, ale z drugiej strony - powinna się bardziej martwić o siebie. Uwięziona w ten sposób z chęci będzie miała jednego wielkiego chuja. Sięgnęła do swojej torebki i wygrzebała z niej gumkę do włosów. Chwyciła różdżkę w zęby, a następnie zabrała się do zgarniania włosów w jeden, długi i dość gruby kucyk. Związała je mocno, żeby jej zbytnio nie przeszkadzały. Przez chwilę myślała, by zrobić coś podobnego ze spódnicą, ale ostatecznie uznała, że to akurat nie miało sensu. Skończyła siedząc w obronnej bańce znów z pilniczkiem w jednej ręce, a różdżką w drugiej. Trzeba było myśleć dalej. Gdzieś kątem oka zauważyła, że w krajobrazie na dole czegoś jej brakuje. Budynku? Niemożliwe, pewnie miała omamy. Potrząsnęła lekko głową.
Co miała do zrobienia? Po pierwsze musiała jakoś uwolnić się od pnączy. Jeśli uwolni się od pnączy, będzie wiedziała jak poradzić sobie z oszalałym zaklęciem tarczy. Spojrzała w dół. Upadek nie byłby przyjemny, a ona obawiała się używania kolejnych zaklęć. Przesunęła się w bańce niczym chomik tak, aby pnącza trzymały ją od boku i spróbowała wetknąć różdżkę pomiędzy nimi i miejscem, gdzie zamykało się zaklęcie obronne. Miała nadzieję, że się uda. Przełożyła pilniczek do ręki, w której trzymała różdżkę i jednocześnie zdecydowała się na coś, co zdecydowanie było nieszablonowe - podjęła próbę łaskotania pnączy z bladą nadzieją na to, że te będą miały łaskotki i zdecydują się opuścić nie tylko ją, ale i jej bańkę, która zamknie się z końcem jej różdżki na zewnątrz, żeby mogła rzucić zaklęcie.
Głupie? Głupie. Ale jeśli coś wygląda głupio, ale działa, to znaczy, że nie jest głupie.
Tallulah Rossreeve
Re: Plaża przy jeziorze
I don't want to be a fucking tragedy.
Samo tak jakoś wychodzi. Lucy była zdania, że czasami powinno się ją obdarzać – przynajmniej – pełnymi podziwu spojrzeniami za samo to, że rano udawało jej się zwlec z łóżka – i to w jednym kawałku. Jednak teraz... nieograniczoność głupoty połączona z dostępami do czarów stworzyła zjawisko, wykraczające poza jej pojmowanie. Wszystko migało jej przed oczami. Najpierw nowe, fioletowe macki, które miała nadzieję, iż zzielenieją – i to nie z zazdrości! Następnie króciutka radość z sukcesu, jakim było powodzenie w złączeniu dwóch zaklęć. Na dodatek ten, zapierających dech w piersiach, widok pełen szklistego pyłu – równie pięknego, co śmiercionośnego! Mimo szalejącej nadal anomalii pogodowej, wszystko skupiło się jakby w tym jednym miejscu – jednym tańcu wiatru z sopelkami lodu, niebawem już bezdusznie wysadzonego...
Sekundy, ciągnące się godzinami – paradoks, zdawać by się mogło, nieistniejący, a jak mocno odciskający piętno na młodych, wciąż kształtujących się, umysłach. Dźwięk rozbijanego szkła – zapewne wyobrażony, acz fatalny w skutkach – przynoszący nie tylko gęsią skórkę, ale i bezbrzeżne przerażenie, powoli napełniające całe serce. Krew, zastępowana niespiesznie buzującymi emocjami, szukająca ujścia – i już niebawem mogąca je uzyskać, bowiem niszczycielskie kruszyny – wbrew urokliwej nazwie i urzekającemu wyglądowi – zbliżały się w zastraszającym tempie do swych – ostatecznie niedoszłych – ofiar. Będące ostrzeżeniem, wijące się w swych ostatnich podrywach macki, uchodzące z nich życie oraz odcięta nadzieja – to ukazywało, co niebawem miało spotkać i nierozsądne studentki. Nieoczekiwane szarpnięcie – niepowodujące żadnego dźwięku, a jedynie głębokie zaczerpnięcie powietrza, którego już od dłuższego momentu domagały się wymęczone płuca – niczym przestroga karciło za nieposłuszeństwo.
Przebłysk rezygnacji był tym, czego dziewczyna nie szukała – a co na przekór odnalazła. Wycieńczony, zmarnowany eksplorator na drodze do swej wielkości, natrafiający na zbyt kolosalną przeszkodę – nie do przeskoczenia, nawet gdyby zaangażować do swych wysiłków, chętną do pomocy – żywą bądź nieżywą – trampolinę. Chłodne objęcia odrętwienia, działające skuteczniej od zimna siekącego deszczu, smagającego wiatru i wszelkich starań sił natury na przewrócenie porządku ustawionego pod kopułą – nie tak doniosłą, jak tą stworzoną poprzez zaklęcie – niewiele znaczącej głowy Gryfonki, sprawiły iż ta... zamknęła oczy. Przejmujące świsty i świergoty, nachalne zapachy, niechciane smaki gorzkiej kapitulacji. Dotykały ją oślizgłymi łapskami, pozostawiając ślady nie do zmycia, nie do zdarcia, nie do wydrapania. I nagle... Cisza.
Cóż się działo? Bała się. Bała się ciemności, którą sama siebie otoczyła. Była wyczerpana. Wyczerpana walką, którą podejmowała. Zmordowana próbami i udawaniem. Znużona życiem. A tak nieznaczną część z tego pamiętała... W jej wspomnieniach rozbudził się krzyk – niedosięgający uszu. Uniosły się wyrzuty – wypominanie win, które kiedyś istniały? Powstały ciała i pobojowiska. Krew, mająca spłynąć na żądne posiłku błoto. Łzy, cisnące się pod powiekami – wypatrującymi ujścia swej dawnej niedoli. Lucy była tak blisko uchwycenia...
Podźwignęła ciężkie – niczym ołów – powieki. Powróciła do rzeczywistości – mniej się jej lękała aniżeli tego, co oddzielone było grubym murem w jej własnym umyśle. Widziała jak pali swe własne marzenia. Szkarłat na rękach, będący makabryczną ozdobą jej duszy. Lecz nie. Nie powinno się rozmyślać zbyt wiele – czy to o przeszłości, czy to o przyszłości, czy to o... czymkolwiek. Nie potrzeba nikomu dokładać problemów – nie do udźwignięcia na wątłych, acz wyćwiczonych barkach. Kolejny raz...
Kolejny raz zamrugała. W ciągu całej wieczności ominęło ją zatrważające widowisko, pobrzękujących dźwięcznie, powracających do domu maleństw. Ukazało jej się w zamian dzieło sztuki – stworzone przy pomocy jej i Tall rąk, ich własnych czarów, jak i ponurych gróźb burzy. Rzeźba, stająca się świadectwem podjętego ryzyka oraz twórczości w najcięższych z czasów? Będąca potwierdzeniem końca ich sił?
Zwiotczałe ciało, jak na potwierdzenie, upodabniające się do sfatygowanej lalki, przypominało sobie od czasu do czasu o konieczności oddychania. Spazmatycznie walczyło o tlen, mimo braku realnego przeciwnika. Otępiałe spojrzenie wlepione było w jeden punk, by okazjonalnie przenieść się na swego przypadkowego wybawiciela. Mięśnie twarzy natomiast – nie pragnąć się wysilać – odpoczywały wraz z całą sylwetką zmarkotniałej postaci.
Lu, nie wykonując zbędnych ruchów, otworzyła usta. Wisiała tak przez moment – jak martwa ryba, zaraz po złowieniu – jakby zastanawiając się, czy w ogóle zamierza się odzywać. Dopiero ujrzenie niejakiej pustki – pustki w miejscu, gdzie miał znajdować się jej dom, jej pokój... jej ostoja i akademik – głos ponownie się zameldował, potwierdzając chęć dalszej współpracy. Poprzedzona chrząknięciem wypowiedź, nie wydała się być szczególnie donośna.
- Kochane pnącza... wy pewnie również pożądacie już jedynie zasłużonego spokoju... Odstawicie mnie na ziemię? – Czy był to plan? Nie bardzo. Nie chciała spaść z tak wysokiej odległości, nie chciała formułować kolejnych inkantacji, nie chciała niczego i nie liczyła na nic. Przemówiła, by sprawić pozory... Jak zawsze.
Dostrzegając bezpieczną Tallulah, wiedziała, że przyjaciółka sobie poradzi. Dlatego też panienka Happymeal na powrót zacisnęła powieki, odcinając się od choćby jednego drażniącego zmysłu. Potrzebowała chwili. Jeszcze chwili, dwóch, paru, kilkunastu...
Ewentualnie kopa – tylko takiego porządnego – głównego dania, zagryzki i deseru na dokładkę.
Samo tak jakoś wychodzi. Lucy była zdania, że czasami powinno się ją obdarzać – przynajmniej – pełnymi podziwu spojrzeniami za samo to, że rano udawało jej się zwlec z łóżka – i to w jednym kawałku. Jednak teraz... nieograniczoność głupoty połączona z dostępami do czarów stworzyła zjawisko, wykraczające poza jej pojmowanie. Wszystko migało jej przed oczami. Najpierw nowe, fioletowe macki, które miała nadzieję, iż zzielenieją – i to nie z zazdrości! Następnie króciutka radość z sukcesu, jakim było powodzenie w złączeniu dwóch zaklęć. Na dodatek ten, zapierających dech w piersiach, widok pełen szklistego pyłu – równie pięknego, co śmiercionośnego! Mimo szalejącej nadal anomalii pogodowej, wszystko skupiło się jakby w tym jednym miejscu – jednym tańcu wiatru z sopelkami lodu, niebawem już bezdusznie wysadzonego...
Sekundy, ciągnące się godzinami – paradoks, zdawać by się mogło, nieistniejący, a jak mocno odciskający piętno na młodych, wciąż kształtujących się, umysłach. Dźwięk rozbijanego szkła – zapewne wyobrażony, acz fatalny w skutkach – przynoszący nie tylko gęsią skórkę, ale i bezbrzeżne przerażenie, powoli napełniające całe serce. Krew, zastępowana niespiesznie buzującymi emocjami, szukająca ujścia – i już niebawem mogąca je uzyskać, bowiem niszczycielskie kruszyny – wbrew urokliwej nazwie i urzekającemu wyglądowi – zbliżały się w zastraszającym tempie do swych – ostatecznie niedoszłych – ofiar. Będące ostrzeżeniem, wijące się w swych ostatnich podrywach macki, uchodzące z nich życie oraz odcięta nadzieja – to ukazywało, co niebawem miało spotkać i nierozsądne studentki. Nieoczekiwane szarpnięcie – niepowodujące żadnego dźwięku, a jedynie głębokie zaczerpnięcie powietrza, którego już od dłuższego momentu domagały się wymęczone płuca – niczym przestroga karciło za nieposłuszeństwo.
Przebłysk rezygnacji był tym, czego dziewczyna nie szukała – a co na przekór odnalazła. Wycieńczony, zmarnowany eksplorator na drodze do swej wielkości, natrafiający na zbyt kolosalną przeszkodę – nie do przeskoczenia, nawet gdyby zaangażować do swych wysiłków, chętną do pomocy – żywą bądź nieżywą – trampolinę. Chłodne objęcia odrętwienia, działające skuteczniej od zimna siekącego deszczu, smagającego wiatru i wszelkich starań sił natury na przewrócenie porządku ustawionego pod kopułą – nie tak doniosłą, jak tą stworzoną poprzez zaklęcie – niewiele znaczącej głowy Gryfonki, sprawiły iż ta... zamknęła oczy. Przejmujące świsty i świergoty, nachalne zapachy, niechciane smaki gorzkiej kapitulacji. Dotykały ją oślizgłymi łapskami, pozostawiając ślady nie do zmycia, nie do zdarcia, nie do wydrapania. I nagle... Cisza.
Cóż się działo? Bała się. Bała się ciemności, którą sama siebie otoczyła. Była wyczerpana. Wyczerpana walką, którą podejmowała. Zmordowana próbami i udawaniem. Znużona życiem. A tak nieznaczną część z tego pamiętała... W jej wspomnieniach rozbudził się krzyk – niedosięgający uszu. Uniosły się wyrzuty – wypominanie win, które kiedyś istniały? Powstały ciała i pobojowiska. Krew, mająca spłynąć na żądne posiłku błoto. Łzy, cisnące się pod powiekami – wypatrującymi ujścia swej dawnej niedoli. Lucy była tak blisko uchwycenia...
Podźwignęła ciężkie – niczym ołów – powieki. Powróciła do rzeczywistości – mniej się jej lękała aniżeli tego, co oddzielone było grubym murem w jej własnym umyśle. Widziała jak pali swe własne marzenia. Szkarłat na rękach, będący makabryczną ozdobą jej duszy. Lecz nie. Nie powinno się rozmyślać zbyt wiele – czy to o przeszłości, czy to o przyszłości, czy to o... czymkolwiek. Nie potrzeba nikomu dokładać problemów – nie do udźwignięcia na wątłych, acz wyćwiczonych barkach. Kolejny raz...
Kolejny raz zamrugała. W ciągu całej wieczności ominęło ją zatrważające widowisko, pobrzękujących dźwięcznie, powracających do domu maleństw. Ukazało jej się w zamian dzieło sztuki – stworzone przy pomocy jej i Tall rąk, ich własnych czarów, jak i ponurych gróźb burzy. Rzeźba, stająca się świadectwem podjętego ryzyka oraz twórczości w najcięższych z czasów? Będąca potwierdzeniem końca ich sił?
Zwiotczałe ciało, jak na potwierdzenie, upodabniające się do sfatygowanej lalki, przypominało sobie od czasu do czasu o konieczności oddychania. Spazmatycznie walczyło o tlen, mimo braku realnego przeciwnika. Otępiałe spojrzenie wlepione było w jeden punk, by okazjonalnie przenieść się na swego przypadkowego wybawiciela. Mięśnie twarzy natomiast – nie pragnąć się wysilać – odpoczywały wraz z całą sylwetką zmarkotniałej postaci.
Lu, nie wykonując zbędnych ruchów, otworzyła usta. Wisiała tak przez moment – jak martwa ryba, zaraz po złowieniu – jakby zastanawiając się, czy w ogóle zamierza się odzywać. Dopiero ujrzenie niejakiej pustki – pustki w miejscu, gdzie miał znajdować się jej dom, jej pokój... jej ostoja i akademik – głos ponownie się zameldował, potwierdzając chęć dalszej współpracy. Poprzedzona chrząknięciem wypowiedź, nie wydała się być szczególnie donośna.
- Kochane pnącza... wy pewnie również pożądacie już jedynie zasłużonego spokoju... Odstawicie mnie na ziemię? – Czy był to plan? Nie bardzo. Nie chciała spaść z tak wysokiej odległości, nie chciała formułować kolejnych inkantacji, nie chciała niczego i nie liczyła na nic. Przemówiła, by sprawić pozory... Jak zawsze.
Dostrzegając bezpieczną Tallulah, wiedziała, że przyjaciółka sobie poradzi. Dlatego też panienka Happymeal na powrót zacisnęła powieki, odcinając się od choćby jednego drażniącego zmysłu. Potrzebowała chwili. Jeszcze chwili, dwóch, paru, kilkunastu...
Ewentualnie kopa – tylko takiego porządnego – głównego dania, zagryzki i deseru na dokładkę.
Lucy Happymeal
Sponsored content
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Strona 2 z 3
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach