Pub pod pasącą się kozą
Strona 1 z 2 • Share
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pub pod pasącą się kozą
Pozornie wyglądający na typową, podziemną i zadymioną spelunkę pub, może poszczycić się największym w miasteczku wyborem browarów własnego wyrobu. Chociaż ciężkie, drewniane stoły wymagają nie tylko renowacji ale też mycia a tarcze do rzutek od dawna bardziej przypominają durszlaki nie brakuje wielbicieli tego typu klimatów. Zwłaszcza, że wedle plotek można dostać tu spod lady towary, których nie wypada umieszczać w karcie...
GODZINY OTWARCIA:
Pon.: NIECZYNNE
Wt. - Nd.: 16:00 - 4.00
Pon.: NIECZYNNE
Wt. - Nd.: 16:00 - 4.00
- Cennik:
ALKOHOLE
• Goblińska gardziel - 1 galeon, 6 sykli
Zestaw czterech 50ml shotów zawierających mieszankę whiskey i wódki. W każdym kieliszku pływa ziarenko pieprzu.
• Łzy Vincenta - 1 galeon, 3 sykle
Wyciskają łzy nawet z największego twardziela mieszanka alkoholi niewiadomego pochodzenia. 80% napój podawany jest w czarnym, 20ml kieliszku i ma brunatny kolor.
• Śpiew cyganki - 1 galeon, 2 sykle
Zdradziecki, złoty napój działający z niewielkim opóźnieniem. Podawany w wysokich szklankach ze słomką wzbudza nagłą potrzebę flirtu i miłosnych uniesień.
BROWARY
• Ghula posoka: 9 sykli, 2 knuty
Mocne piwo o krwistoczerwonej barwie, żółtej pianie i wyczuwalnym podczas konsumpcji smaku lekko sfermentowanych truskawek.
• Rogogoni stęk: 9 sykli, 2 knuty
Ciemne, gęste piwo o gorzkim, kawowym smaku. Posiada śladowe ilości zmielonych ziaren kakaowca.
• Dziadzi skrzek: 5 sykli, 2 knuty
Jasne, niemal przeźroczyste i delikatne piwo o smaku lukrecji.
• Krumak: 9 sykli, 2 knuty
Ciemne piwo o ostrym, pieprznym smaku.
• Oddech nimfy: 6 sykli, 3 knuty
Zgniłozielone piwo o wyraźnym, ziołowym smaku.
• Skrzyw: 7 sykli
Niesamowicie kwaśne piwo o cytrusowym smaku.
• Złoty tłuczek: 7 sykli, 9 knutów
Jasne piwo, które pomimi swojego łagodnego smaku sponiewierało już nie jedną osobę.
Wszystkie piwa podawane są w 0,5l butelkach. Na życzenie klienta mogą zostać przelane do szklanek.
ZAGRYCHA
• Gulasz z błotoryja: 11 sykli, 4 knuty
Mięsna potrawka podawana z grubą pajdą ciemnego chleba.
• Gadzie języki: 9 sykli, 2 knuty
Duży półmisek mięsknych skrawków.
• Flaki lub kapuśniak: 6 sykli
Flaki albo kapuśniak.
• Tatar z kreta: 8 sykli, 1 knut
Tatar z ciemnego mięsa niewiadomego pochodzenia.
Do każdego stolika zwietrzałe paluszki GRATIS!
ZATRUDNIENI:
• wolne
• wolne
• wolne
Veneficium
Re: Pub pod pasącą się kozą
Po podliczeniu oszczędności z wakacji, Sam niechętnie przyznała przed samą sobą, że warto byłoby ruszyć dupę i poszukać sobie jakiegoś zajęcia, za które ktoś łaskawie zarzuciłby jej kilkoma galeonami, bo jak na razie nie znalazła sobie jeszcze frajera, który zawsze z chęcią płaciłby za nią. Tak, postawmy tu duży naciska na "jeszcze".
Po przejrzeniu pobieżnie wszystkich ofert pracy okolicy i uznaniu, że większość z reklamujących się miejsc nie spełnia jej wymagań postanowiła udać się w najbardziej nadające się dla niej miejsce w tym mieście - do pubu z szeroką gamą piw. Helooł, Kastner była rodowitą Niemką, która pod tym względem bardzo szanowała tradycję, a Oktoberfest uznawała wręcz za największe święto narodowe.
Po przekroczeniu progu knajpy od razu udała się w stronę lady, gdzie oparłszy łokcie o blat, zwróciła się do barmana.
- Guten Tag, nie szukacie może dodatkowej barmanki albo kelnerki? Szukam obecnie jakiegoś zajęcia - oświadczyła. Nie chciało jej się bawić w pytanie o to, do kogo ma się zgłaszać, czy jest właściciel, kierownik czy kto tam się zajmował werbowaniem ludzi. Chciała mieć to jak najszybciej z głowy, więc przeszła od razu do rzeczy.
Po przejrzeniu pobieżnie wszystkich ofert pracy okolicy i uznaniu, że większość z reklamujących się miejsc nie spełnia jej wymagań postanowiła udać się w najbardziej nadające się dla niej miejsce w tym mieście - do pubu z szeroką gamą piw. Helooł, Kastner była rodowitą Niemką, która pod tym względem bardzo szanowała tradycję, a Oktoberfest uznawała wręcz za największe święto narodowe.
Po przekroczeniu progu knajpy od razu udała się w stronę lady, gdzie oparłszy łokcie o blat, zwróciła się do barmana.
- Guten Tag, nie szukacie może dodatkowej barmanki albo kelnerki? Szukam obecnie jakiegoś zajęcia - oświadczyła. Nie chciało jej się bawić w pytanie o to, do kogo ma się zgłaszać, czy jest właściciel, kierownik czy kto tam się zajmował werbowaniem ludzi. Chciała mieć to jak najszybciej z głowy, więc przeszła od razu do rzeczy.
Samantha Kastner
Re: Pub pod pasącą się kozą
Samantha miała potrzebę dość wyraźną i istotną do godnego prowadzenia swojego marnego, studenckiego żywota - potrzebowała kasy. Kasy, która zapewni jej wikt i opierunek w jakiejkolwiek tylko postaci by jej się nie zamarzyło. A jak najłatwiej zdobyć mamonę, rządzącą niepodzielnie na wszystkich kontynentach? Biorąc się do roboty. Mężczyzna stojący za barem doskonale pamiętał swoją pierwszą robotę. Było nią wciskanie smarkaczom jakiegoś taniego, podrzędnego towaru - szybko jednak wyrobił się i jego kariera ruszyła jak z kopyta, po pewnych zawiłościach i niedogodnościach prowadząc go niestety do knajpy pod jakąś zawszoną kozą.
Obrzucił dziewczynę obojętnym spojrzeniem, wciąż jednak bezczelnym w bezpośredniości, z jaką obczajał poszczególne strefy jej figury. Nie śpieszył się - dawał sobie czas, którego w tym momencie i tak miał raczej sporo. W końcu wzrok powędrował ku górze, do jej oczu i tam się zatrzymał. A przynajmniej na razie.
- Hola. - odpowiedział jej, drapiąc dłonią policzek porośnięty kilkudniowym zarostem. - Może. - padła pierwsza, zdawkowa odpowiedź. Mężczyzna nie wyglądał, jakby specjalnie mu zależało na jakiejkolwiek dodatkowej pomocy, szczególnie w wykonaniu jakiejś przypadkowej smarkuli, która postanowiła nieco zarobić. - Doświadczenie jakieś? Predyspozycje? Zainteresowania specyficzne? - wyburczał ciąg pytań głosem monotonnym, upstrzonym jednak charakterystycznym akcentem. Lewa dłoń sięgnęła po ścierkę, a prawa po jedną ze szklanek, którą to zaczął zaraz wycierać.
Obrzucił dziewczynę obojętnym spojrzeniem, wciąż jednak bezczelnym w bezpośredniości, z jaką obczajał poszczególne strefy jej figury. Nie śpieszył się - dawał sobie czas, którego w tym momencie i tak miał raczej sporo. W końcu wzrok powędrował ku górze, do jej oczu i tam się zatrzymał. A przynajmniej na razie.
- Hola. - odpowiedział jej, drapiąc dłonią policzek porośnięty kilkudniowym zarostem. - Może. - padła pierwsza, zdawkowa odpowiedź. Mężczyzna nie wyglądał, jakby specjalnie mu zależało na jakiejkolwiek dodatkowej pomocy, szczególnie w wykonaniu jakiejś przypadkowej smarkuli, która postanowiła nieco zarobić. - Doświadczenie jakieś? Predyspozycje? Zainteresowania specyficzne? - wyburczał ciąg pytań głosem monotonnym, upstrzonym jednak charakterystycznym akcentem. Lewa dłoń sięgnęła po ścierkę, a prawa po jedną ze szklanek, którą to zaczął zaraz wycierać.
Francisco Cedeño-Martinez
Re: Pub pod pasącą się kozą
Pocieszyło ją, że to właśnie mężczyzna za barem miał jej pomóc w zdobyciu tutaj pracy, a nie jakiś bezimienny zadufany w sobie szef, którego nigdy jeszcze w tej knajpie nie widziała. Zawsze to lepiej było gadać z kimś, kto nadal przypominał normalnego człowieka i dalej pracował zamiast siedzieć na tyłku i tylko liczyć przychód ze swojego interesu.
Niemka nie przejęła się jakoś zbytnio faktem, że barman postanowił przyjrzeć się nie tylko jej złośliwej twarzyczce, ponieważ przywykła już do takiego zachowania. Tu już nawet nie chodziło o brak uprzejmości ze strony rozmówców, ale również o stroje jakie preferowała, ponieważ bądźmy szczerzy, kiedy dziewczyna ma czym oddychać i ubiera bluzkę ze sporym dekoltem, to wzrok jakoś sam tam zjeżdża i już nie tylko u facetów. Grunt, że Hiszpan postanowił wreszcie skupić się na jej twarzy i rozmowie.
Uśmiechnęła się jednym kącikiem, gdy nie odrzucił z marszu jej propozycji, a jedynie postanowił nieco ostudzić jej zapał. Oderwała ręce od blatu i wyprostowała się, przenosząc większość ciężaru na prawą nogę.
- Zacznijmy od tego, że jak na Niemca przystało, mam hmm... częsty kontakt z piwem, a Oktoberfest to dla mnie najważniejsze święto narodowe. Jak dotąd miałam okazję spróbować wyrobów jakichś dwustu pięćdziesięciu marek, a ponadto potrafię rozpoznać jakieś dwadzieścia gatunków piwa z tych pięćdziesięciu czy tam sześćdziesięciu istniejących na świecie. To chyba można już nazwać "jakimś" zainteresowaniem w temacie. - Dziewczyna wydawała się być naprawdę dumna ze swojej narodowości i hobby. Może i nie była jeszcze ekspertem w tym temacie, ale słowem kluczem było tu właśnie to "jeszcze".
- A jeśli chodzi o doświadczenie, to przed podjęciem się studiów pracowałam przez kilka miesięcy w pubie znajomego, więc z tą pracą miałam już okazję się zapoznać. - Po tej krótkiej autoprezentacji zamknęła wreszcie usta i splótłszy ręce na piersi, czekała na reakcję ze strony czarodzieja. Zakładanie, że z pewnością jej nie odmówi byłoby tu zdecydowanie przesadą, ale brunetka była przekonana, że ma przynajmniej spore szanse się tu dostać. Zainteresowania w tym temacie miała, doświadczenie jakieś też, a i charakterku miała na tyle, by nie trzeba było się martwić, że zostawiona tutaj sama pozwoli, żeby klienci puścili knajpę z dymem. Oj, prędzej osobiście wywaliłaby kogoś za drzwi, niż pozwoliła sobie wejść na głowę.
Niemka nie przejęła się jakoś zbytnio faktem, że barman postanowił przyjrzeć się nie tylko jej złośliwej twarzyczce, ponieważ przywykła już do takiego zachowania. Tu już nawet nie chodziło o brak uprzejmości ze strony rozmówców, ale również o stroje jakie preferowała, ponieważ bądźmy szczerzy, kiedy dziewczyna ma czym oddychać i ubiera bluzkę ze sporym dekoltem, to wzrok jakoś sam tam zjeżdża i już nie tylko u facetów. Grunt, że Hiszpan postanowił wreszcie skupić się na jej twarzy i rozmowie.
Uśmiechnęła się jednym kącikiem, gdy nie odrzucił z marszu jej propozycji, a jedynie postanowił nieco ostudzić jej zapał. Oderwała ręce od blatu i wyprostowała się, przenosząc większość ciężaru na prawą nogę.
- Zacznijmy od tego, że jak na Niemca przystało, mam hmm... częsty kontakt z piwem, a Oktoberfest to dla mnie najważniejsze święto narodowe. Jak dotąd miałam okazję spróbować wyrobów jakichś dwustu pięćdziesięciu marek, a ponadto potrafię rozpoznać jakieś dwadzieścia gatunków piwa z tych pięćdziesięciu czy tam sześćdziesięciu istniejących na świecie. To chyba można już nazwać "jakimś" zainteresowaniem w temacie. - Dziewczyna wydawała się być naprawdę dumna ze swojej narodowości i hobby. Może i nie była jeszcze ekspertem w tym temacie, ale słowem kluczem było tu właśnie to "jeszcze".
- A jeśli chodzi o doświadczenie, to przed podjęciem się studiów pracowałam przez kilka miesięcy w pubie znajomego, więc z tą pracą miałam już okazję się zapoznać. - Po tej krótkiej autoprezentacji zamknęła wreszcie usta i splótłszy ręce na piersi, czekała na reakcję ze strony czarodzieja. Zakładanie, że z pewnością jej nie odmówi byłoby tu zdecydowanie przesadą, ale brunetka była przekonana, że ma przynajmniej spore szanse się tu dostać. Zainteresowania w tym temacie miała, doświadczenie jakieś też, a i charakterku miała na tyle, by nie trzeba było się martwić, że zostawiona tutaj sama pozwoli, żeby klienci puścili knajpę z dymem. Oj, prędzej osobiście wywaliłaby kogoś za drzwi, niż pozwoliła sobie wejść na głowę.
Samantha Kastner
Re: Pub pod pasącą się kozą
Słuchał uważnie, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał, jednocześnie polerując szklanki. Co jakiś czas wtrącał ciche mhm lub aha, żeby Sam nie poczuła się opuszczona w swoim monologu, który prowadziła wartko i bez zająknięcia. A to się chwaliło. W końcu dawało to wrażenie, że wie po co to przychodzi i jak się zaprezentować, miała też gadane co było według stojącego po drugiej stronie baru mężczyzny, dość istotne.
- I jak ci szło w tym pubie, he? Nie napastowali cię przypadkiem klienci? Wyglądasz na taką, co większość chętnie smyrała po tyłku. - Wymruczał, ani na moment nie przenosząc na nią spojrzenia, poświęcał natomiast uwagę szklance, którą aktualnie trzymał w dłoniach. Uniósł ją pod światło i przez parę sekund uważnie się jej przeglądał, po czym przetarł parę razy szmatką i powtórzył czynność. Tym razem, wyraźnie zadowolony, odstawił ją na miejsce.
- To trochę spelunka, słoneczko. Muszę wiedzieć, czy prędzej dasz w mordę czy nic nie powiesz. - Uśmiechnął się do niej, można by powiedzieć, dobrodusznie, jednak gdzieś w kącikach jego grymasu czaiła się złośliwość. Cóż... Pub pod pasącą się kozą miał swoją reputację i przychodzili tu różni ludzie. Nie potrzebował nikogo, kto nie potrafił sobie z nimi radzić i bezradnie rozkładał ręce, lub załamywał je płacząc.
- I jak ci szło w tym pubie, he? Nie napastowali cię przypadkiem klienci? Wyglądasz na taką, co większość chętnie smyrała po tyłku. - Wymruczał, ani na moment nie przenosząc na nią spojrzenia, poświęcał natomiast uwagę szklance, którą aktualnie trzymał w dłoniach. Uniósł ją pod światło i przez parę sekund uważnie się jej przeglądał, po czym przetarł parę razy szmatką i powtórzył czynność. Tym razem, wyraźnie zadowolony, odstawił ją na miejsce.
- To trochę spelunka, słoneczko. Muszę wiedzieć, czy prędzej dasz w mordę czy nic nie powiesz. - Uśmiechnął się do niej, można by powiedzieć, dobrodusznie, jednak gdzieś w kącikach jego grymasu czaiła się złośliwość. Cóż... Pub pod pasącą się kozą miał swoją reputację i przychodzili tu różni ludzie. Nie potrzebował nikogo, kto nie potrafił sobie z nimi radzić i bezradnie rozkładał ręce, lub załamywał je płacząc.
Francisco Cedeño-Martinez
Re: Pub pod pasącą się kozą
Samantha nie zamierzała wnikać, czy czarodziej rzeczywiście jest tak żywo zainteresowany jej wywodem, czy nie. Ważne, że przynajmniej starał się stwarzać takie pozory i zanotował w pamięci, że Niemka jak widać ma o czym w tym temacie gadać, więc nie jest wcale taka zielona.
Uniosła jedną brew, słysząc komentarz Hiszpana, ale nie dała się w tak łatwy sposób wyprowadzić z równowagi. Jak widać, czekał ją ciąg dalszy autoprezentacji, skoro mężczyzna był gotów założyć, że Kastner jestmocna jedynie w gębie.
- Szło mi całkiem nieźle i z pewnością nie dawałam sobie wejść na łeb - odpowiedziała krótko na pytanie o poprzednią pracę, by skupić się bardziej na uzasadnieniu, dlaczego wizja jej napastowanej przez facetów jest tak abstrakcyjna.
- Ukończyłam Durmstrang i studiuję Obronę Przed Czarną Magią, więc z całą pewnością nie tak łatwo sprowadzić mnie do parteru i tak, bez magi też umiem sobie poradzić - oświadczyła z niezachwianą pewnością siebie.
Niemka wcale nie tak dawno zaczęła dbać o siebie i faktycznie wyglądać jak kobieta. Ostra, pyskata i niebezpieczna, ale nadal kobieta. W dzieciństwie zawsze wolała trzymać się z chłopakami, więc zdążyła przywyknąć, że z powodu swojej płci musiała się czasem nieźle wykazać by udowodnić, że wcale nie jest taka delikatna, a kwestionowanie jej pozycji może się w najlżejszym przypadku skończyć mocnym obiciem buźki.
Uniosła jedną brew, słysząc komentarz Hiszpana, ale nie dała się w tak łatwy sposób wyprowadzić z równowagi. Jak widać, czekał ją ciąg dalszy autoprezentacji, skoro mężczyzna był gotów założyć, że Kastner jestmocna jedynie w gębie.
- Szło mi całkiem nieźle i z pewnością nie dawałam sobie wejść na łeb - odpowiedziała krótko na pytanie o poprzednią pracę, by skupić się bardziej na uzasadnieniu, dlaczego wizja jej napastowanej przez facetów jest tak abstrakcyjna.
- Ukończyłam Durmstrang i studiuję Obronę Przed Czarną Magią, więc z całą pewnością nie tak łatwo sprowadzić mnie do parteru i tak, bez magi też umiem sobie poradzić - oświadczyła z niezachwianą pewnością siebie.
Niemka wcale nie tak dawno zaczęła dbać o siebie i faktycznie wyglądać jak kobieta. Ostra, pyskata i niebezpieczna, ale nadal kobieta. W dzieciństwie zawsze wolała trzymać się z chłopakami, więc zdążyła przywyknąć, że z powodu swojej płci musiała się czasem nieźle wykazać by udowodnić, że wcale nie jest taka delikatna, a kwestionowanie jej pozycji może się w najlżejszym przypadku skończyć mocnym obiciem buźki.
Samantha Kastner
Re: Pub pod pasącą się kozą
Czy jej słuchał? Ano słuchał. W końcu oto miał przed sobą potencjalną pracownicę. Znaczyło to mniej więcej tyle, że chcąc nie chcąc powinien jej wysłuchać. Pozwolił jej więc mówić, a wszystko co opuszczało jej usta wlatywało do jego głowy i zostawało tam, aby potem mężczyzna mógł poddać to odpowiednim analizom i osądom.
Uśmiechnął się pod nosem. Nie próbował jej sprowokować, a przynajmniej nie w tym negatywnym sensie. Poruszył po prostu strunę, która miała rozbrzmieć informacjami i konkretami. Nie pozwalała sobie wejść na głowę - bardzo dobrze. O to chodziło. Jeśli było tak jak mowiła, zwiększało to jej szansę w jego oczach. A skoro jego, to także i szefa.
- Bardzo dobrze. - wymruczał w odpowiedzi, kończąc polerować kolejną szklankę. Spojrzał na nią w końcu, drapiąc się po delikatnie zarośniętym policzku i brodzie, a następnie dwoma krótkimi ruchami przygładził wąsa. - Mnie tam pasuje. Ale nie jesteś jedyną chętną. - wyznał jej obojętnym tonem, operając się o blat. - Zróbmy tak. Jeśli ci zależy - dzień próbny będziesz miała za dwa dni. Przyjdź koło 18 i zobaczymy jak sobie poradzisz. Potem podejmę decyzję czy się rzeczywiście nadajesz do naszego skromnego przybytku. Pasuje? Pasuje. No, to zmykaj, bo mam robotę.
Machnął na nią ręką widząc, jak w drzwiach pojawia się jedna ze znajomych twarzy, z którą o interesach należy rozmawiać po cichu i bez zbędnej pary uszu tuż obok. Odprowadził też niemkę wzrokiem, kontemplując ostatni raz jej całkiem zgrabną sylwetkę.
[z.t - postać przeniesiona do nieaktywnych]
Uśmiechnął się pod nosem. Nie próbował jej sprowokować, a przynajmniej nie w tym negatywnym sensie. Poruszył po prostu strunę, która miała rozbrzmieć informacjami i konkretami. Nie pozwalała sobie wejść na głowę - bardzo dobrze. O to chodziło. Jeśli było tak jak mowiła, zwiększało to jej szansę w jego oczach. A skoro jego, to także i szefa.
- Bardzo dobrze. - wymruczał w odpowiedzi, kończąc polerować kolejną szklankę. Spojrzał na nią w końcu, drapiąc się po delikatnie zarośniętym policzku i brodzie, a następnie dwoma krótkimi ruchami przygładził wąsa. - Mnie tam pasuje. Ale nie jesteś jedyną chętną. - wyznał jej obojętnym tonem, operając się o blat. - Zróbmy tak. Jeśli ci zależy - dzień próbny będziesz miała za dwa dni. Przyjdź koło 18 i zobaczymy jak sobie poradzisz. Potem podejmę decyzję czy się rzeczywiście nadajesz do naszego skromnego przybytku. Pasuje? Pasuje. No, to zmykaj, bo mam robotę.
Machnął na nią ręką widząc, jak w drzwiach pojawia się jedna ze znajomych twarzy, z którą o interesach należy rozmawiać po cichu i bez zbędnej pary uszu tuż obok. Odprowadził też niemkę wzrokiem, kontemplując ostatni raz jej całkiem zgrabną sylwetkę.
[z.t - postać przeniesiona do nieaktywnych]
Francisco Cedeño-Martinez
Re: Pub pod pasącą się kozą
Odkąd tylko wyszedł ze swojego gabinetu, aż do tej chwili, w której znalazł się przed drzwiami pubu, Jamesa nie opuszczało to dziwne uczucie, świadczące o swego rodzaju odczuwanej przyjemności z nadchodzącego wieczoru. Może i nie zachowywał się inaczej niż zwykle, a już na pewno nie przypominał piętnastolatki przed swoją pierwszą randką, ale odkąd tylko wrócił z ostatniego piątkowego wykładu, jego umysł miał jakieś nieco jaśniejsze spojrzenie na otoczenie. Jak do tego doszło? Ah tak, nie wiedzieć skąd pojawił się młody czarodziej, któremu udało się rozbudzić tego ponuraka, zazwyczaj pozostającego nieczułym na ludzkie próby wymuszenia na nim chociażby pojedynczego, szczerego uśmiechu. A tu proszę! Mężczyzna musiał przyznać, że od dłuższego czasu brakowało mu tego. Zainteresowania, nieco urozmaicenia, jakiegoś bodźca do ruszenia się w inną stronę niż zwykle. Jakby nie patrzeć posiadał w sobie nieśmiertelną duszę chłopca, który poza tym, że był złośliwcem, szybko się nudził i lubił pakować się w kłopoty, miał też swego rodzaju potrzebę rozrywki, a ta była ostatnio bardzo zaniedbywana. Zbyt długo już błądził jedynie korytarzami Veneficium niczym groźny, uśpiony wilk, za jedyną zabawę mając straszenie studentów, że zamieni ich w salamandry. Tak, rozrywka to coś, czego potrzebował i zdecydowanie tym miał być dla niego dzisiejszy wieczór.. o ile oczywiście odważny Polaczek, z którym miał się spotkać, nie stchórzy w ostatniej chwili. Niby prawdopodobny scenariusz, wielu by mogło się rozmyślić przed takim spotkaniem. Szczególnie, że James raczej nie słynie z wywierania przy nowych znajomościach dobrego pierwszego wrażenia. Jednak profesor wątpił, że ten intrygująco bezczelny student tak łatwo sobie odpuści. Szczerze? Miał wielką nadzieję, że okaże się wystarczająco śmiały, a z tego co zdążył zauważyć, śmiałości akurat mu nie brakowało.
Gdy pojawił się pod pubem, jego ubiór nieco odbiegał od tego, w którym pokazywał się na co dzień na zajęciach. Koszulę zamienił na zwykły biały t-shirt, a na ramiona zarzucił skórzaną kurtkę motocyklową. Wyglądał młodziej i jeszcze bardziej drapieżnie. Okolica pubu była odwiedzana przez różne osobistości, również przez tych czarodziejów o gorszej reputacji, którzy uwielbiali zwracać na siebie uwagę i robić dużo zamieszania. Żaden jednak ani myślał zaczepiać wilka, który w tych okolicach również pewną swoją sławę sobie wyrobił. Paru typów spod ciemnej gwiazdy minęło go kiwając głowami na przywitanie, a James patrząc za nimi zastanawiał się jedynie, jak to możliwe, że ludzie czasem nie widzą różnicy pomiędzy nim, a takimi osobnikami. No cóż, najłatwiej było sobie odpowiedzieć, że byli zwyczajnie krótkowzroczni, chociaż wolałby żeby różnicę w ilorazie inteligencji było widać jak na dłoni.
Ah, nie bądź taki drobiazgowy.
Zanim wszedł do środka wyciągnął paczkę mugolskich papierosów i odpalił przy pomocy wyciągniętej z kieszeni zapalniczki benzynowej. Zawsze bawiło go jak czarodzieje obnoszą się z tym wszystkim, co różniło ich od zwykłych niemagicznych szaraczków. Wymachują różdżkami na prawo i lewo, zastępując niemal każdą czynność odpowiednim zaklęciem, przy tym wszystkim stając się nikim więcej aniżeli bandą leniwych buraków. W przeciwieństwie do większości, James lubił od czasu do czasu docenić nie magiczność pewnych przedmiotów. Miały jednak niepowtarzalny charakter, podobnie jak motocykle bez wspomagania kierownicy i możliwości latania. I fakt, że był czystej krwi wcale nie sprawiał, że używając przedmiotów wymyślonych przez mugoli czuł się nieczysty.
Oparł się plecami o ścianę i wbił wzrok w niebo zaciągając się dymem tytoniowym. To miał być całkiem ciekawy wieczór.
Dopalił papierosa całkiem szybko, po czym wszedł do pubu, wcześniej przepuszczając jakąś młodą studentkę, na szczęście nie ze swojego wydziału, tylko po to żeby zerknąć na jej zgrabny, opięty w krótką spódniczkę tyłek.
Wieczny chłopiec.
Ale nie to było dzisiaj jego celem. Minął stoliki i podszedł od razu do baru, przy którym stała znajoma mu twarz. Brunetka, której imienia oczywiście nie pamiętał, uśmiechnęła się na jego widok, zanim jednak zdążyła o cokolwiek zapytać, James ją uprzedził.
- Na razie tylko Rogogoni stęk. – Uśmiechnął się mimowolnie pod nosem. – Dzisiaj mam jeszcze coś do załatwienia.
Gdy pojawił się pod pubem, jego ubiór nieco odbiegał od tego, w którym pokazywał się na co dzień na zajęciach. Koszulę zamienił na zwykły biały t-shirt, a na ramiona zarzucił skórzaną kurtkę motocyklową. Wyglądał młodziej i jeszcze bardziej drapieżnie. Okolica pubu była odwiedzana przez różne osobistości, również przez tych czarodziejów o gorszej reputacji, którzy uwielbiali zwracać na siebie uwagę i robić dużo zamieszania. Żaden jednak ani myślał zaczepiać wilka, który w tych okolicach również pewną swoją sławę sobie wyrobił. Paru typów spod ciemnej gwiazdy minęło go kiwając głowami na przywitanie, a James patrząc za nimi zastanawiał się jedynie, jak to możliwe, że ludzie czasem nie widzą różnicy pomiędzy nim, a takimi osobnikami. No cóż, najłatwiej było sobie odpowiedzieć, że byli zwyczajnie krótkowzroczni, chociaż wolałby żeby różnicę w ilorazie inteligencji było widać jak na dłoni.
Ah, nie bądź taki drobiazgowy.
Zanim wszedł do środka wyciągnął paczkę mugolskich papierosów i odpalił przy pomocy wyciągniętej z kieszeni zapalniczki benzynowej. Zawsze bawiło go jak czarodzieje obnoszą się z tym wszystkim, co różniło ich od zwykłych niemagicznych szaraczków. Wymachują różdżkami na prawo i lewo, zastępując niemal każdą czynność odpowiednim zaklęciem, przy tym wszystkim stając się nikim więcej aniżeli bandą leniwych buraków. W przeciwieństwie do większości, James lubił od czasu do czasu docenić nie magiczność pewnych przedmiotów. Miały jednak niepowtarzalny charakter, podobnie jak motocykle bez wspomagania kierownicy i możliwości latania. I fakt, że był czystej krwi wcale nie sprawiał, że używając przedmiotów wymyślonych przez mugoli czuł się nieczysty.
Oparł się plecami o ścianę i wbił wzrok w niebo zaciągając się dymem tytoniowym. To miał być całkiem ciekawy wieczór.
Dopalił papierosa całkiem szybko, po czym wszedł do pubu, wcześniej przepuszczając jakąś młodą studentkę, na szczęście nie ze swojego wydziału, tylko po to żeby zerknąć na jej zgrabny, opięty w krótką spódniczkę tyłek.
Wieczny chłopiec.
Ale nie to było dzisiaj jego celem. Minął stoliki i podszedł od razu do baru, przy którym stała znajoma mu twarz. Brunetka, której imienia oczywiście nie pamiętał, uśmiechnęła się na jego widok, zanim jednak zdążyła o cokolwiek zapytać, James ją uprzedził.
- Na razie tylko Rogogoni stęk. – Uśmiechnął się mimowolnie pod nosem. – Dzisiaj mam jeszcze coś do załatwienia.
James La'Vaqlorie
Re: Pub pod pasącą się kozą
Nie tylko Pana La'Vaqlorie goniły terminy różnych spraw – również Colette musiał na dziś zakończyć sporo swoich obowiązków, by zamknąć właściwie i z czystym sumieniem pełen pracy roboczy tydzień i oddać się swobodzie weekendu. Odwiedził przeto dziekanat, bibliotekarzy, odrobił wszelkie zadania i przygotował sobie najpotrzebniejsze rzeczy, by jutro od południa zająć się projektami. Dodatkowo pomagał Fincie w rozrzuceniu większej ilości broszurek reklamujących go jako idealnego kandydata na Przewodniczącego Uczelni oraz...
A tak naprawdę to nie.
Niczym się nie zajął, nic nie miał do roboty, wszystko zamierzał załatwić studenckim skokiem na taśmę w niedziele wieczorem – dziś miał być jego wieczór i zamierzał się do niego właściwie przygotować. Dlatego też chyba trzy razy zmieniał sobie ciuchy dochodząc na zmianę do wniosku, że „jest zbyt oficjalnie”, „wyglądam jak desperat” a w najgorszym wypadku do „wyglądam jak laska”. Cały czas miał w głowie, że idzie na prawdziwie męski wieczór, że będzie pił piwo litrami, że idzie do najniebezpieczniejszej i najbardziej podejrzanej speluny w Zasiedmiogórogrodzie - gdzie spod lady można za odpowiednią opłatą dostać nawet żółtą łódź podwodną zlepioną z kokainy – i spędzi kilka godzin przy męskim mężczyźnie, zgnieciony takimi pokładami testosteronu, że może wreszcie wyrośnie mu broda.
A tak w temacie akurat przejeżdżał palcami po gładkim jak pupcia niemowlaka policzku. Żeby dać jeszcze upust swojemu pedalstwu to poprawił zaklęciem stan farby na włosach – jego mały dirty secret, skrywający jego korzenie i pochodzenie – i był gotów. A liściku jak nie było, tak nie było – a Col mimo chłodu wciąż trzymał jedno ramię okna szeroko otwarte, wręcz zapraszająco dla jakiejś sowy z doczepionym do nóżki miłosnym liścikiem.
Tak, przejmował się. Jak mógłby tego nie robić? Dość emocjonalna była z niego bestia, a już wystarczyło mu to, co sobie nawrzucał po tej akcji z Fumosem na koniec rozmowy. W jego głowie cały ten zabieg wyglądał jakoś lepiej, a w miarę pokonywania drogi łączącej wydział OPCMiT z akademikiem, czuł wewnątrz, że wyszedł na efekciarskiego durnia. I nie wiedział, czy przypadkiem nie rozwalił całego, pieczołowicie zbudowanego pierwszego wrażenia.
Znowu poruszał szybko głową na boki, odpędzając myśli jak natrętne owady i ostatecznie wbił się w czarną koszulę, które zdecydował się nie chować do jeansowych spodni. No i jako klimatyczny dodatek popełnił czarny pas z ćwiekami (kilka odpadło, nie miał głowy do tego, by ich teraz szukać) i doczepił do nich zgarnięty z dna kufra cienki łańcuch, który szeleścił charakterystycznie przy każdym kroku, kiedy doczepił go sobie do szlufek przy spodniach tak, by opadał po łuku na jego prawe biodro. Trampiszcza zamienił na glano-podobne martensy z cholewką sięgającą połowy łydki, które niedbale zawiązał, nie kłopocząc się, by w całości przylegały do ciała – wepchnął w nie nogawki spodni. Na to wszystko ramoneska z długimi rękawami sięgająca mu ledwie końca żeber - z przeceny, ale hej! Czysta skóra! No i miała na plecach przyjemny nadruk z napisem: „Spectaculary Arrogant”. Włosów już nie przeczesał, nie chciał wyglądać ja kogoś, kto się cztery razy przebierał na to wyjście i jeszcze na koniec wspomagał grzebieniem i brylantyną – o nie, nie. Akurat był zajęty desperacką próbą nienudzenia się podczas sprawdzania czy na pewno wziął wszystko – poprzez „wszystko” miał na myśli portfel i różdżkę, czyli nie było za dużo sprawdzania – kiedy na jego parapecie ze ślizgiem wylądowała sowa. Otrzepała się z wilgoci niewielkiego deszczyku i zahukała porozumiewawczo. Tomiczny doskoczył do niej pobudzony i...
No i liścik był fantastycznym pomysłem! Dzięki niemu przynajmniej poznał nazwisko swojej ofiary i mógł wypytać o nią ludzi ze swojego piętra w akademiku. Okazało się, że spośród czterech mrożących krew w żyłach historii można było wyciągnąć jedną informację, która się Colette kompletnie nie zgadzała: gość W OGÓLE się nie śmieje.
Co za niedorzeczność. Jego roześmianą twarz towarzyszyła Colette nawet kiedy się przebierał i musiał przyznać, że była bardzo... Przyjemna. Nawet jeśli śmiech był chrapliwy, to było w nim coś niecodziennego. No i jak zauważył już wcześniej – przyjemnie niebezpiecznego.
Była 18:24, a on już skręcał i miał pub w zasięgu wzroku, czyli jak zwykle był diablo punktualny. W miarę jak zbliżał się do spelunki opadało z niego to nieprzyjemnie ściskające żołądek poczucie stresu – przez nie między innymi nie przetrącił niczego przed wyjściem, co mogło mieć katastrofalny skutek po całonocnym piciu. Próbował sobie przypomnieć, czy w Kozie mieli jakieś przekąski poza zwietrzałymi paluszkami i orzeszkami, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Cóż pozostało mu jedynie mieć nadzieje, że mają tam smaczne stoły. Albo kieliszki. Dlatego też kiedy stanął w progu zatopionej w półcieniu sali czuł, że już wszystko mu jedno – jebać wrażenie, chciał się napić i dalej swobodnie rozmawiać z pracownikiem uczelni... Tfu... Z fajnym facetem. Byli oboje poza kampusem, nawet jeśli nie zamierzał tytułować Jamesa profesorem – sam mu w końcu na to pozwolił, nie było cofania! - to nadal wtedy na korytarzu miał to gdzieś z tyłu głowy. Teraz miał zamiar kompletnie o tym zapomnieć.
Nie stało się to, co zwykle działo się w takich sytuacjach na mugolskich filmach – kiedy do Saloonu wchodził stukając ostrogami jakiś żółtodziób. Mianowicie: nie zapadła cisza i nie odprowadzały go dziesiątki nieprzychylnych spojrzeń. Wręcz przeciwnie – o tej porze na początku weekendu wnętrze pubu tętniło życiem. Po lewej jakaś banda hałaśliwie grała w karty, po prawej ludzie mruczeli coś do siebie, pochyleni nad ciepłym już piwem, a przy barze... Przy barze stał On.
Nie, nie emanował żadnym światłem – ani też żadną złą, wyniszczającą i toksyczną aura, tak gwoli wytłumaczenia – po prostu trwał pochylony nad lepiącą się od alkoholi ladą, wsparty o jej blat przedramionami i chyba zamawiał coś u barmanki, która szczerzyła się do niego jakoś tak... Za mocno. Przynajmniej jak na gust Tomicznego. Niby nic go to nie powinno obchodzić, ale powinna przestać i to jakoś... Teraz.
Chłopak postanowił jej pomóc i pacnął dłońmi o ladę stając zaraz obok nowego, dużo starszego kolegi i pochylił się nad blatem, z trudem odlepiając od niego jedną dłoń.
- No, to skoro już jestem, to chyba nie ma co tracić czasu i zasiąść do kufli, co? - obrócił się przodem do mężczyzny, zerkając na laskę, którą chciał jak najszybciej zająć robotą. - Dla mnie po proszę... Ern... - Dizadzi skrzek brzmiał spoko, ale jednocześnie jakoś tak pedalsko. - Krumaka!
Brawo, Tomiczny, postanowiłeś wziąć prawdopodobnie najgorszy browar, jaki mieli, pogratulował sobie w myślach, ale postanowił pociągnąć ten żart kolejnym dodatkiem:
- I jeszcze gadzie języki na zagrychę.
Odetchnął i przygryzł dolną wargę, próbując zachowywać się tak jakby zamawiał tu to wszystko jakoś tak cały czas. Choć już czuł, że naleją mu tutaj płynny pieprz i szybko pożałuje wyboru.
- Cóż, zatem La'Vaqlorie, tak? Dzięki liścikowi odrobiłem pracę domową i zasięgnąłem języka u kolegów studentów na temat tego, czego mam się wystrzegać u jednego z uczelnianych żylet. - rzucił swobodnie. - Ponoć sadzisz takie egzaminy, że na pytanie ile kartek do zapisania wziąć, to radzą brać papier toaletowy, „bo idzie się zesrać”.
Ta „randka” nie mogła być lepsza z takim startem...
A tak naprawdę to nie.
Niczym się nie zajął, nic nie miał do roboty, wszystko zamierzał załatwić studenckim skokiem na taśmę w niedziele wieczorem – dziś miał być jego wieczór i zamierzał się do niego właściwie przygotować. Dlatego też chyba trzy razy zmieniał sobie ciuchy dochodząc na zmianę do wniosku, że „jest zbyt oficjalnie”, „wyglądam jak desperat” a w najgorszym wypadku do „wyglądam jak laska”. Cały czas miał w głowie, że idzie na prawdziwie męski wieczór, że będzie pił piwo litrami, że idzie do najniebezpieczniejszej i najbardziej podejrzanej speluny w Zasiedmiogórogrodzie - gdzie spod lady można za odpowiednią opłatą dostać nawet żółtą łódź podwodną zlepioną z kokainy – i spędzi kilka godzin przy męskim mężczyźnie, zgnieciony takimi pokładami testosteronu, że może wreszcie wyrośnie mu broda.
A tak w temacie akurat przejeżdżał palcami po gładkim jak pupcia niemowlaka policzku. Żeby dać jeszcze upust swojemu pedalstwu to poprawił zaklęciem stan farby na włosach – jego mały dirty secret, skrywający jego korzenie i pochodzenie – i był gotów. A liściku jak nie było, tak nie było – a Col mimo chłodu wciąż trzymał jedno ramię okna szeroko otwarte, wręcz zapraszająco dla jakiejś sowy z doczepionym do nóżki miłosnym liścikiem.
Tak, przejmował się. Jak mógłby tego nie robić? Dość emocjonalna była z niego bestia, a już wystarczyło mu to, co sobie nawrzucał po tej akcji z Fumosem na koniec rozmowy. W jego głowie cały ten zabieg wyglądał jakoś lepiej, a w miarę pokonywania drogi łączącej wydział OPCMiT z akademikiem, czuł wewnątrz, że wyszedł na efekciarskiego durnia. I nie wiedział, czy przypadkiem nie rozwalił całego, pieczołowicie zbudowanego pierwszego wrażenia.
Znowu poruszał szybko głową na boki, odpędzając myśli jak natrętne owady i ostatecznie wbił się w czarną koszulę, które zdecydował się nie chować do jeansowych spodni. No i jako klimatyczny dodatek popełnił czarny pas z ćwiekami (kilka odpadło, nie miał głowy do tego, by ich teraz szukać) i doczepił do nich zgarnięty z dna kufra cienki łańcuch, który szeleścił charakterystycznie przy każdym kroku, kiedy doczepił go sobie do szlufek przy spodniach tak, by opadał po łuku na jego prawe biodro. Trampiszcza zamienił na glano-podobne martensy z cholewką sięgającą połowy łydki, które niedbale zawiązał, nie kłopocząc się, by w całości przylegały do ciała – wepchnął w nie nogawki spodni. Na to wszystko ramoneska z długimi rękawami sięgająca mu ledwie końca żeber - z przeceny, ale hej! Czysta skóra! No i miała na plecach przyjemny nadruk z napisem: „Spectaculary Arrogant”. Włosów już nie przeczesał, nie chciał wyglądać ja kogoś, kto się cztery razy przebierał na to wyjście i jeszcze na koniec wspomagał grzebieniem i brylantyną – o nie, nie. Akurat był zajęty desperacką próbą nienudzenia się podczas sprawdzania czy na pewno wziął wszystko – poprzez „wszystko” miał na myśli portfel i różdżkę, czyli nie było za dużo sprawdzania – kiedy na jego parapecie ze ślizgiem wylądowała sowa. Otrzepała się z wilgoci niewielkiego deszczyku i zahukała porozumiewawczo. Tomiczny doskoczył do niej pobudzony i...
No i liścik był fantastycznym pomysłem! Dzięki niemu przynajmniej poznał nazwisko swojej ofiary i mógł wypytać o nią ludzi ze swojego piętra w akademiku. Okazało się, że spośród czterech mrożących krew w żyłach historii można było wyciągnąć jedną informację, która się Colette kompletnie nie zgadzała: gość W OGÓLE się nie śmieje.
Co za niedorzeczność. Jego roześmianą twarz towarzyszyła Colette nawet kiedy się przebierał i musiał przyznać, że była bardzo... Przyjemna. Nawet jeśli śmiech był chrapliwy, to było w nim coś niecodziennego. No i jak zauważył już wcześniej – przyjemnie niebezpiecznego.
Była 18:24, a on już skręcał i miał pub w zasięgu wzroku, czyli jak zwykle był diablo punktualny. W miarę jak zbliżał się do spelunki opadało z niego to nieprzyjemnie ściskające żołądek poczucie stresu – przez nie między innymi nie przetrącił niczego przed wyjściem, co mogło mieć katastrofalny skutek po całonocnym piciu. Próbował sobie przypomnieć, czy w Kozie mieli jakieś przekąski poza zwietrzałymi paluszkami i orzeszkami, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Cóż pozostało mu jedynie mieć nadzieje, że mają tam smaczne stoły. Albo kieliszki. Dlatego też kiedy stanął w progu zatopionej w półcieniu sali czuł, że już wszystko mu jedno – jebać wrażenie, chciał się napić i dalej swobodnie rozmawiać z pracownikiem uczelni... Tfu... Z fajnym facetem. Byli oboje poza kampusem, nawet jeśli nie zamierzał tytułować Jamesa profesorem – sam mu w końcu na to pozwolił, nie było cofania! - to nadal wtedy na korytarzu miał to gdzieś z tyłu głowy. Teraz miał zamiar kompletnie o tym zapomnieć.
Nie stało się to, co zwykle działo się w takich sytuacjach na mugolskich filmach – kiedy do Saloonu wchodził stukając ostrogami jakiś żółtodziób. Mianowicie: nie zapadła cisza i nie odprowadzały go dziesiątki nieprzychylnych spojrzeń. Wręcz przeciwnie – o tej porze na początku weekendu wnętrze pubu tętniło życiem. Po lewej jakaś banda hałaśliwie grała w karty, po prawej ludzie mruczeli coś do siebie, pochyleni nad ciepłym już piwem, a przy barze... Przy barze stał On.
Nie, nie emanował żadnym światłem – ani też żadną złą, wyniszczającą i toksyczną aura, tak gwoli wytłumaczenia – po prostu trwał pochylony nad lepiącą się od alkoholi ladą, wsparty o jej blat przedramionami i chyba zamawiał coś u barmanki, która szczerzyła się do niego jakoś tak... Za mocno. Przynajmniej jak na gust Tomicznego. Niby nic go to nie powinno obchodzić, ale powinna przestać i to jakoś... Teraz.
Chłopak postanowił jej pomóc i pacnął dłońmi o ladę stając zaraz obok nowego, dużo starszego kolegi i pochylił się nad blatem, z trudem odlepiając od niego jedną dłoń.
- No, to skoro już jestem, to chyba nie ma co tracić czasu i zasiąść do kufli, co? - obrócił się przodem do mężczyzny, zerkając na laskę, którą chciał jak najszybciej zająć robotą. - Dla mnie po proszę... Ern... - Dizadzi skrzek brzmiał spoko, ale jednocześnie jakoś tak pedalsko. - Krumaka!
Brawo, Tomiczny, postanowiłeś wziąć prawdopodobnie najgorszy browar, jaki mieli, pogratulował sobie w myślach, ale postanowił pociągnąć ten żart kolejnym dodatkiem:
- I jeszcze gadzie języki na zagrychę.
Odetchnął i przygryzł dolną wargę, próbując zachowywać się tak jakby zamawiał tu to wszystko jakoś tak cały czas. Choć już czuł, że naleją mu tutaj płynny pieprz i szybko pożałuje wyboru.
- Cóż, zatem La'Vaqlorie, tak? Dzięki liścikowi odrobiłem pracę domową i zasięgnąłem języka u kolegów studentów na temat tego, czego mam się wystrzegać u jednego z uczelnianych żylet. - rzucił swobodnie. - Ponoć sadzisz takie egzaminy, że na pytanie ile kartek do zapisania wziąć, to radzą brać papier toaletowy, „bo idzie się zesrać”.
Ta „randka” nie mogła być lepsza z takim startem...
Colette Tomiczny
Re: Pub pod pasącą się kozą
Faktycznie pub był zapełniony po brzegi przekrzykującymi się ludźmi, a James zastanawiał się tylko kiedy nadejdzie ten czas i towarzystwo najebie się tak bardzo, że w powietrzu zaczną latać stołki. Zazwyczaj dopiero na tym etapie zaczynała się prawdziwa zabawa w Pasącej się kozie, a wieczór bez paru wybitych zębów i co najmniej jednej złamanej szczęki był tu uważany na stracony. Mężczyzna jednak nie brał udziały w tych zabawach. Gdy przychodził tutaj po to by się napić i czasami przy okazji znaleźć miłe towarzystwo ładnej kelnerki, po paru piwach najczęściej wychodził łapiąc nastrój włóczęgi. Taki już był, że wolał samotność niż gwar, chociaż dzisiaj, o dziwo, miało mu to aż tak bardzo nie przeszkadzać.
Holy.
Tak miała na imię Holy. W końcu sobie przypomniał, gdy podała mu butelkę piwa z dobrze znaną etykietką. Przypomniał sobie też, że gdy pierwszy raz ją poznał bardzo mu się spodobała, teraz jednak nie potrafił na nią patrzeć z większym niż mierne zainteresowaniem. No tak, faktycznie szybko się nudził.
- Dzięki, Holy - rzucił, a dziewczyna rozpromieniła się na chwilę, która była jej potrzebna żeby zrozumieć, że większej uwagi od mężczyzny nie uzyska. Wtedy też pojawił się wysoki, ciemnowłosy młodzieniec, z zawadiackim uśmieszkiem na ustach. James nie mógł się spodziewać mniej głośnego wejścia, które może jedynie odrobinę go zaskoczyło. Uśmiechnął się kącikiem ust na widok znajomej twarzy, czując jak obecność studenta od razu wpłynęła na poprawę jego humoru.
- Colette - przywitał go z dziwnie nieskrywaną nutą sympatii w głosie. - A myślałem, że się rozmyślisz - skłamał gładko, nawet nie starając się tego ukryć. Spojrzał wyczekująco na Holy, dając jej do zrozumienia, że ma ważniejsze zadanie niż ładne wyglądanie za barem, które w tej chwili przez dwóch panów było ewidentnie niedoceniane. Dziewczyna posłusznie, aczkolwiek lekko się ociągając, poszła po piwo i przekąskę. James odprowadził ją wzrokiem, z niejasnym wyrazem na twarzy, a gdy zniknęła za drzwiami spojrzał na Coletta.
- Miło mi że tak się nie stało - dokończył, a jego słowa zabrzmiały nawet całkiem szczerze. Jego dłoń sięgnęła do butelki i podniosła ją do ust, jednak mężczyzna zamiast wziąć łyka, przebiegł swoim ciekawskim spojrzeniem po przybyłym towarzyszu. Dopiero teraz był w stanie przyjrzeć się mu na spokojnie, a Tomiczny wyglądał tak, jak mógłby wyglądać ambitny, młody i nieco buntowniczy czarodziej, który ze swoją urodą i pewnością siebie był materiałem na sukces w życiu. Nie jak te rozpieszczone bogate dzieciaki, wkurwiające wszystkich naokoło swoją bezczelnością, których jedynym osiągnięciem jest posiadanie bogatych rodziców. Raczej jak ktoś, kto nie bał się sięgnąć po to, czego tylko sobie zapragnie, już nie biorąc nawet pod uwagę względów materialnych. Chodziło o wrażenie jakie sprawiał. Było coś ciekawego w tym jego zapale. Coś co James docenił zanim zdążył tak naprawdę zdefiniować.
Wziął łyka piwa, a gdy przełknął jego brwi uniosły się ku górze.
- Zrobiłeś wywiad? - spytał w połowie zaskoczony, w połowie rozbawiony. - Jestem pod wrażeniem, nie chcesz się dać zaskoczyć? - spytał, a jego uśmiech zdradzał cwane myśli. - Szkoda, że żaden z znajomych nie był w stanie ci powiedzieć jaki jestem poza uczelnią. To by było zdecydowanie ciekawsze i pewnie bliższe prawdy.
Czy chodziło mu o swoją wilczą naturę? Może tak, sam nie wiedział w końcu ile plotek na jego temat krążyło korytarzami Veneficium. Niby nigdy się nie krył z tym, że jest animagiem, więc nie było powodu żeby ludzie o tym nie rozmawiali, z drugiej strony jednak do samochwał też nie należał, a gdy ktoś się o tym dowiadywał, to zazwyczaj przez przypadek. Poza tym mógł mieć na myśli swój domniemany alkoholizm, o który podejrzewa się już od jakiegoś czasu, swoje cięte żarty i specyficzny humor, w końcu swój temperament i ciężki charakter, oraz demony przeszłości, które od czasu do czasu się w nim budziły. Oj było prawdą, że nasz pan profesor był owiany pewną siecią mrocznych tajemnic, których zgłębiania nikomu by nie polecał, a przede wszystkim sobie nie życzył.
W końcu, czy chodziło o to, że ludzie mówili o nim dużo, nie znając tak naprawdę ani odrobinę jego prawdziwego charakteru? Może i tak, jednak nie mógł nikogo za to winić (i wcale nie winił). Dobrze wiedział, że sam dobrowolnie sprawia na ludziach takie, a nie inne wrażenie, nie mógł więc oczekiwać lepszego zdania na swój temat.
W końcu uśmiechnął się pod nosem, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk.
- Ostrzegałem, że możesz się nasłuchać różnych rzeczy. Przy niektórych z nich, moje egzaminy to błahostka. - Odchrząknął i znowu się napił. W tym czasie kelnerka Holy przyniosła piwo i zakąskę. Stała przez chwilę nad nimi, jednak gdy dostrzegła, że żaden, poza krótkim podziękowaniem, nie podnosi na nią wzroku, odeszła w końcu z markotną miną. James miał na ustach nieokreślony uśmiech, w którym można było doszukać się rozbawienia, nikt jednak nie mógłby powiedzieć tego na sto procent. Podniósł oczy i wbił wzrok w różnobarwne tęczówki Coletta.
- Tymczasem ja nie wiem o tobie nic.. poza tym, że musisz dopracować swoje zaklęcie Fumos, bo śmierdzi potem zgniłymi jajami na całym korytarzu. - Mówił to poważnym głosem, jednak złośliwe iskierki w oczach i lekki uśmiech zdradzały, że zwyczajnie się nabijał. Te jaja nieco pozmyślał, ale chłopak nie musiał o tym wiedzieć.
Holy.
Tak miała na imię Holy. W końcu sobie przypomniał, gdy podała mu butelkę piwa z dobrze znaną etykietką. Przypomniał sobie też, że gdy pierwszy raz ją poznał bardzo mu się spodobała, teraz jednak nie potrafił na nią patrzeć z większym niż mierne zainteresowaniem. No tak, faktycznie szybko się nudził.
- Dzięki, Holy - rzucił, a dziewczyna rozpromieniła się na chwilę, która była jej potrzebna żeby zrozumieć, że większej uwagi od mężczyzny nie uzyska. Wtedy też pojawił się wysoki, ciemnowłosy młodzieniec, z zawadiackim uśmieszkiem na ustach. James nie mógł się spodziewać mniej głośnego wejścia, które może jedynie odrobinę go zaskoczyło. Uśmiechnął się kącikiem ust na widok znajomej twarzy, czując jak obecność studenta od razu wpłynęła na poprawę jego humoru.
- Colette - przywitał go z dziwnie nieskrywaną nutą sympatii w głosie. - A myślałem, że się rozmyślisz - skłamał gładko, nawet nie starając się tego ukryć. Spojrzał wyczekująco na Holy, dając jej do zrozumienia, że ma ważniejsze zadanie niż ładne wyglądanie za barem, które w tej chwili przez dwóch panów było ewidentnie niedoceniane. Dziewczyna posłusznie, aczkolwiek lekko się ociągając, poszła po piwo i przekąskę. James odprowadził ją wzrokiem, z niejasnym wyrazem na twarzy, a gdy zniknęła za drzwiami spojrzał na Coletta.
- Miło mi że tak się nie stało - dokończył, a jego słowa zabrzmiały nawet całkiem szczerze. Jego dłoń sięgnęła do butelki i podniosła ją do ust, jednak mężczyzna zamiast wziąć łyka, przebiegł swoim ciekawskim spojrzeniem po przybyłym towarzyszu. Dopiero teraz był w stanie przyjrzeć się mu na spokojnie, a Tomiczny wyglądał tak, jak mógłby wyglądać ambitny, młody i nieco buntowniczy czarodziej, który ze swoją urodą i pewnością siebie był materiałem na sukces w życiu. Nie jak te rozpieszczone bogate dzieciaki, wkurwiające wszystkich naokoło swoją bezczelnością, których jedynym osiągnięciem jest posiadanie bogatych rodziców. Raczej jak ktoś, kto nie bał się sięgnąć po to, czego tylko sobie zapragnie, już nie biorąc nawet pod uwagę względów materialnych. Chodziło o wrażenie jakie sprawiał. Było coś ciekawego w tym jego zapale. Coś co James docenił zanim zdążył tak naprawdę zdefiniować.
Wziął łyka piwa, a gdy przełknął jego brwi uniosły się ku górze.
- Zrobiłeś wywiad? - spytał w połowie zaskoczony, w połowie rozbawiony. - Jestem pod wrażeniem, nie chcesz się dać zaskoczyć? - spytał, a jego uśmiech zdradzał cwane myśli. - Szkoda, że żaden z znajomych nie był w stanie ci powiedzieć jaki jestem poza uczelnią. To by było zdecydowanie ciekawsze i pewnie bliższe prawdy.
Czy chodziło mu o swoją wilczą naturę? Może tak, sam nie wiedział w końcu ile plotek na jego temat krążyło korytarzami Veneficium. Niby nigdy się nie krył z tym, że jest animagiem, więc nie było powodu żeby ludzie o tym nie rozmawiali, z drugiej strony jednak do samochwał też nie należał, a gdy ktoś się o tym dowiadywał, to zazwyczaj przez przypadek. Poza tym mógł mieć na myśli swój domniemany alkoholizm, o który podejrzewa się już od jakiegoś czasu, swoje cięte żarty i specyficzny humor, w końcu swój temperament i ciężki charakter, oraz demony przeszłości, które od czasu do czasu się w nim budziły. Oj było prawdą, że nasz pan profesor był owiany pewną siecią mrocznych tajemnic, których zgłębiania nikomu by nie polecał, a przede wszystkim sobie nie życzył.
W końcu, czy chodziło o to, że ludzie mówili o nim dużo, nie znając tak naprawdę ani odrobinę jego prawdziwego charakteru? Może i tak, jednak nie mógł nikogo za to winić (i wcale nie winił). Dobrze wiedział, że sam dobrowolnie sprawia na ludziach takie, a nie inne wrażenie, nie mógł więc oczekiwać lepszego zdania na swój temat.
W końcu uśmiechnął się pod nosem, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk.
- Ostrzegałem, że możesz się nasłuchać różnych rzeczy. Przy niektórych z nich, moje egzaminy to błahostka. - Odchrząknął i znowu się napił. W tym czasie kelnerka Holy przyniosła piwo i zakąskę. Stała przez chwilę nad nimi, jednak gdy dostrzegła, że żaden, poza krótkim podziękowaniem, nie podnosi na nią wzroku, odeszła w końcu z markotną miną. James miał na ustach nieokreślony uśmiech, w którym można było doszukać się rozbawienia, nikt jednak nie mógłby powiedzieć tego na sto procent. Podniósł oczy i wbił wzrok w różnobarwne tęczówki Coletta.
- Tymczasem ja nie wiem o tobie nic.. poza tym, że musisz dopracować swoje zaklęcie Fumos, bo śmierdzi potem zgniłymi jajami na całym korytarzu. - Mówił to poważnym głosem, jednak złośliwe iskierki w oczach i lekki uśmiech zdradzały, że zwyczajnie się nabijał. Te jaja nieco pozmyślał, ale chłopak nie musiał o tym wiedzieć.
James La'Vaqlorie
Re: Pub pod pasącą się kozą
Udało mu się zepsuć najpewniej miłą pogawędkę – mógł być z siebie dumny. Szmaciarz. Nawet wyglądał na zadowolonego i nie specjalnie miał ochotę to ukrywać, zwłaszcza kiedy natknął się na swojej drodze na przyjemna nutkę wplątaną w wibrujący tembr profesora.
- James - niemalże wymruczał. - Miałbym zmarnować taką okazję? Nie byłbym wtedy sobą. Musiałem pozałatwiać parę swoich spraw i jestem w pełni gotowy by właściwie uczcić mój osobisty triumf.
Owszem, uważał się za zdobywcę i miał do tego pełne prawo – w końcu zarzucił wędkę na wilka (na końcu zamiast rybki wprawdzie musiał przyczepić jakieś trzy kilo krwawego mięsa z jakiegoś rozbebeszonego pierwszorocznego, ale wielkie przedsięwzięcia od zawsze wymagały ofiar), pokusił go i nakłonił do powtórzenia gry, ale tym razem zamieniając wściekłe meble na pieprzne piwo.
Atmosfera wewnątrz pubu różniła się od spokoju zastałego na cichych i opustoszałych korytarzach uczelnianych budynków. Tutaj gwar z początku nieco ogłuszał, a specyficzny wystrój przenosił bywalców do fantastycznych tawern z opowieści Tolkiena – tylko czekać aż wietrzeje rozewrzą zakrwawione krwią orków dłonie Aragorna, który przylezie z bandą krasnali o włochatych nogach. No i był jeszcze jeden szkopuł: nie było tu za dużo młodych ludzi, jedynie barmanka mogła być niewiele starsza od Colette. Cała reszta siedzących tu czarodziejów dawno zakończyła studia, albo w ogóle na nich nie była. Nie powinno to być nic specjalnie niepokojącego, w końcu to miejsce nigdy nie miało dobrej renomy, ale z drugiej strony Colette wpadł właśnie między wrony. Póki co ciche. Zanim jednak zdążył dopuścić do siebie chociaż minimalnie niepokojącą myśl czy aby na pewno było to miejsce dla niego, z sykiem zgasiły ją kolejne słowa belfra. Po usłyszeniu ich Col wbił w niego nieco zdziwione spojrzenie i koniec końców zagapił się nieco za długo. Na szczęście barmanka, która umknęła do składziku po piwo, nie była tego świadkiem. Było w słowach mężczyzny coś upewniającego, swoista nagroda dla odważniaka, który z gracją wlazł do podejrzanej pieczary zionącej smrodem przetrawionego alkoholu i mocnych, tanich papierosów i teraz już nie miał czego się bać. Tomiczny przez moment miał minę nietęgą, piąty raz odtwarzając sobie w głowie słowa mężczyzny, by na koniec zwieńczyć je rosnącym, pełnym porażającej, przygniatającej wręcz do drewnianej, brudnej podłogi, pewności siebie. Student wręcz dumnie wypiął pierś, choć uciekł wzrokiem na bok, jakby w tej chwili rozejrzenie się po sali miało być sprawą życia lub śmierci. Albo piwa lub zagrychy. Nie chciał tego nijak komentować, wolał, żeby te słowa powisiały w powietrzu kilka chwil dłużej i dotarły nawet do ich właściciela. A sam właściciel w mniej oficjalnym ubraniu, zatopiony w półcieniu, z piwem w dłoni wyglądał jeszcze groźniej, choć twarz i ton miał spokojny, ukontentowany. Ciekawe ile razy się przebierał, przebiegło Polakowi przez myśl. Pewnie raz, pasował mu wygląd znużonego motocyklisty, który szukał sobie przyjemnej rozmowy i nieco odpoczynku przed kolejną długą drogą.
Colette po chwili zauważył, że belfer przygląda się i jemu. Odruchowo zerknął w dół na własne ciuchy, jakby sprawdzając, czy wszystko z nimi w porządku i czy przypadkiem nie przykleił sobie gdzieś niechcący gumy spod lady, albo nie przyozdobił mokrym śladem po piwie, ale wszystko zdawało się być na swoim miejscu. A kiedy skumał, że może być ku tej obserwacji nieco inny powód, uśmiechnął się szelmowsko i podniósł wzrok z powrotem na wysokość pary ślepi o barwie czekoladowych pralin. To był ten kolor, za którym wzrokiem wodziły dzieciaki mijające cukiernie i dla którego przylepiały się do szyby, by pochuchać na nią i pomarzyć o własnej, słodkiej kulce o zagadkowym wnętrzu. I słowa wisiały tak póki nie rozproszyło ich stukniecie grubego szkła butelki piwa o blat, kiedy po umoczeniu ust James na moment odstawił ją z powrotem na ladę.
- No ba, lubię mieć w dłoni więcej kart niż partner do gry. - Wróciła poprzednia, ujmująca bezczelność. Przestalkował jegomościa przez godzinę i nawet się tego nie wstydził. - Myślę, że nawet gdybym poświecił rok na to, żeby wypytać każdego o dokładny, kilkustronicowy opis twojego charakteru, to nadal pozostawiłbym ci tym szerokie pole do tego, by mnie zaskoczyć. Tak jakoś czuje – może się mylę, ale szczerze w to wątpię. Przez twój zawód na terenie kampusu jesteś osobą publiczną i powstaje sporo plotek, hiperbolizacji, informacja jaka dociera do przerażonego pierwszaka przed pierwszymi zajęciami z tobą to piąta trucizna po siódmym kisielu i wyobraża sobie ciebie jako diabła w ciasnym kombinezonie z ludzkiej skóry, który tylko dybie na to, żeby komukolwiek powinęła się noga i ma chorą, seksualną jeszcze pewnie, satysfakcje z każdego Trolla, który odbije komuś w spisie ocen. - Zaśmiał się na własne słowa, mogło go trochę ponieść, ale miał nadzieje, że rozmówca zrozumie. - Ostatecznie, jak tak teraz o tym myślę, to wypytałem ich bardziej po to, by mieć o czym gadać. Co potwierdzać, z czego się pośmiać... Przyznasz, że ten tekst z papierem był dobry. Mnie rozbawił. Jeszcze zdążysz mnie pozaskakiwać. A ja ciebie.
Nie mógł się powstrzymać i puścił mu konspiracyjne oko. Mogło ono być albo obietnicą, albo ostrzeżeniem by mieć się na baczności.
- To jaki jesteś poza będę już niedługo wiedział tylko ja – podjął pewnie, znowu opierając się łokciem o ladę baru. Musiał się przysunąć nieco bliżej, bo jakiś barczysty koleś za nim też chciał coś zamówić i przylepił się do baru, wypatrując Holy z nieco bardziej wygłodniałym spojrzeniem. - Jak na razie najcięższe były tylko egzaminy... - Przerwał i zmrużył nagle powieki. - Przyznaj się, czy kiedyś sam, w pełni świadomie, rozpuściłeś na swój temat jakąś niebezpieczną plotkę?
W oczekiwaniu na odpowiedź przeszkodziła mu niejako barmanka, która wróciła z zamówieniem. Akurat w czas, w którym Colette odkrył, że jest głodny... Jak wilk. Sięgnął więc po jeden skrawek i wpakował go sobie do ust, z wdzięcznym skinieniem głowy odbierając zamówienie w obie łapy i kiwnął zachęcająco głową na towarzysza. Postanowił opuścić tłoczny bar i podejść do stolika ustawionego przy tak brudnym oknie, że jego szyby zdawały się być przydymiane. Odstawił kufel z nieco zbyt mocnym jebnięciem, aż spiął się mimowolnie i tuż obok odłożył półmisek pełen skrawków.
- Zgniłymi jajami? Serio? - zaśmiał się po przełknięciu ostatniego kęsa wcześniej zgarniętego skrawka i zasiadł ciężko na ławce. - Jakoś podczas pojedynków nikt nie narzekał... Przewietrzyłeś korytarz, czy uciekłeś stamtąd udając, że nic nie czujesz?
Pochylił się nad stołem i złapał za ucho kufla podsuwając je bliżej i wąchając niepewnie. Lekko kręciło w nosie, ale nie wydawało się być takie złe. Ujął ciężkie naczynie z grubego szkła w dłoń i zerknął na towarzysza.
- Cóż... Twoje zdrowie. - uniósł je i postanowił wziąć sporego łyka, żeby nie pierdolić się z tematem i... Piwo postanowiło nie pierdolić się z jego gardłem.
Oczywiście, że się rozkaszlał.
- James - niemalże wymruczał. - Miałbym zmarnować taką okazję? Nie byłbym wtedy sobą. Musiałem pozałatwiać parę swoich spraw i jestem w pełni gotowy by właściwie uczcić mój osobisty triumf.
Owszem, uważał się za zdobywcę i miał do tego pełne prawo – w końcu zarzucił wędkę na wilka (na końcu zamiast rybki wprawdzie musiał przyczepić jakieś trzy kilo krwawego mięsa z jakiegoś rozbebeszonego pierwszorocznego, ale wielkie przedsięwzięcia od zawsze wymagały ofiar), pokusił go i nakłonił do powtórzenia gry, ale tym razem zamieniając wściekłe meble na pieprzne piwo.
Atmosfera wewnątrz pubu różniła się od spokoju zastałego na cichych i opustoszałych korytarzach uczelnianych budynków. Tutaj gwar z początku nieco ogłuszał, a specyficzny wystrój przenosił bywalców do fantastycznych tawern z opowieści Tolkiena – tylko czekać aż wietrzeje rozewrzą zakrwawione krwią orków dłonie Aragorna, który przylezie z bandą krasnali o włochatych nogach. No i był jeszcze jeden szkopuł: nie było tu za dużo młodych ludzi, jedynie barmanka mogła być niewiele starsza od Colette. Cała reszta siedzących tu czarodziejów dawno zakończyła studia, albo w ogóle na nich nie była. Nie powinno to być nic specjalnie niepokojącego, w końcu to miejsce nigdy nie miało dobrej renomy, ale z drugiej strony Colette wpadł właśnie między wrony. Póki co ciche. Zanim jednak zdążył dopuścić do siebie chociaż minimalnie niepokojącą myśl czy aby na pewno było to miejsce dla niego, z sykiem zgasiły ją kolejne słowa belfra. Po usłyszeniu ich Col wbił w niego nieco zdziwione spojrzenie i koniec końców zagapił się nieco za długo. Na szczęście barmanka, która umknęła do składziku po piwo, nie była tego świadkiem. Było w słowach mężczyzny coś upewniającego, swoista nagroda dla odważniaka, który z gracją wlazł do podejrzanej pieczary zionącej smrodem przetrawionego alkoholu i mocnych, tanich papierosów i teraz już nie miał czego się bać. Tomiczny przez moment miał minę nietęgą, piąty raz odtwarzając sobie w głowie słowa mężczyzny, by na koniec zwieńczyć je rosnącym, pełnym porażającej, przygniatającej wręcz do drewnianej, brudnej podłogi, pewności siebie. Student wręcz dumnie wypiął pierś, choć uciekł wzrokiem na bok, jakby w tej chwili rozejrzenie się po sali miało być sprawą życia lub śmierci. Albo piwa lub zagrychy. Nie chciał tego nijak komentować, wolał, żeby te słowa powisiały w powietrzu kilka chwil dłużej i dotarły nawet do ich właściciela. A sam właściciel w mniej oficjalnym ubraniu, zatopiony w półcieniu, z piwem w dłoni wyglądał jeszcze groźniej, choć twarz i ton miał spokojny, ukontentowany. Ciekawe ile razy się przebierał, przebiegło Polakowi przez myśl. Pewnie raz, pasował mu wygląd znużonego motocyklisty, który szukał sobie przyjemnej rozmowy i nieco odpoczynku przed kolejną długą drogą.
Colette po chwili zauważył, że belfer przygląda się i jemu. Odruchowo zerknął w dół na własne ciuchy, jakby sprawdzając, czy wszystko z nimi w porządku i czy przypadkiem nie przykleił sobie gdzieś niechcący gumy spod lady, albo nie przyozdobił mokrym śladem po piwie, ale wszystko zdawało się być na swoim miejscu. A kiedy skumał, że może być ku tej obserwacji nieco inny powód, uśmiechnął się szelmowsko i podniósł wzrok z powrotem na wysokość pary ślepi o barwie czekoladowych pralin. To był ten kolor, za którym wzrokiem wodziły dzieciaki mijające cukiernie i dla którego przylepiały się do szyby, by pochuchać na nią i pomarzyć o własnej, słodkiej kulce o zagadkowym wnętrzu. I słowa wisiały tak póki nie rozproszyło ich stukniecie grubego szkła butelki piwa o blat, kiedy po umoczeniu ust James na moment odstawił ją z powrotem na ladę.
- No ba, lubię mieć w dłoni więcej kart niż partner do gry. - Wróciła poprzednia, ujmująca bezczelność. Przestalkował jegomościa przez godzinę i nawet się tego nie wstydził. - Myślę, że nawet gdybym poświecił rok na to, żeby wypytać każdego o dokładny, kilkustronicowy opis twojego charakteru, to nadal pozostawiłbym ci tym szerokie pole do tego, by mnie zaskoczyć. Tak jakoś czuje – może się mylę, ale szczerze w to wątpię. Przez twój zawód na terenie kampusu jesteś osobą publiczną i powstaje sporo plotek, hiperbolizacji, informacja jaka dociera do przerażonego pierwszaka przed pierwszymi zajęciami z tobą to piąta trucizna po siódmym kisielu i wyobraża sobie ciebie jako diabła w ciasnym kombinezonie z ludzkiej skóry, który tylko dybie na to, żeby komukolwiek powinęła się noga i ma chorą, seksualną jeszcze pewnie, satysfakcje z każdego Trolla, który odbije komuś w spisie ocen. - Zaśmiał się na własne słowa, mogło go trochę ponieść, ale miał nadzieje, że rozmówca zrozumie. - Ostatecznie, jak tak teraz o tym myślę, to wypytałem ich bardziej po to, by mieć o czym gadać. Co potwierdzać, z czego się pośmiać... Przyznasz, że ten tekst z papierem był dobry. Mnie rozbawił. Jeszcze zdążysz mnie pozaskakiwać. A ja ciebie.
Nie mógł się powstrzymać i puścił mu konspiracyjne oko. Mogło ono być albo obietnicą, albo ostrzeżeniem by mieć się na baczności.
- To jaki jesteś poza będę już niedługo wiedział tylko ja – podjął pewnie, znowu opierając się łokciem o ladę baru. Musiał się przysunąć nieco bliżej, bo jakiś barczysty koleś za nim też chciał coś zamówić i przylepił się do baru, wypatrując Holy z nieco bardziej wygłodniałym spojrzeniem. - Jak na razie najcięższe były tylko egzaminy... - Przerwał i zmrużył nagle powieki. - Przyznaj się, czy kiedyś sam, w pełni świadomie, rozpuściłeś na swój temat jakąś niebezpieczną plotkę?
W oczekiwaniu na odpowiedź przeszkodziła mu niejako barmanka, która wróciła z zamówieniem. Akurat w czas, w którym Colette odkrył, że jest głodny... Jak wilk. Sięgnął więc po jeden skrawek i wpakował go sobie do ust, z wdzięcznym skinieniem głowy odbierając zamówienie w obie łapy i kiwnął zachęcająco głową na towarzysza. Postanowił opuścić tłoczny bar i podejść do stolika ustawionego przy tak brudnym oknie, że jego szyby zdawały się być przydymiane. Odstawił kufel z nieco zbyt mocnym jebnięciem, aż spiął się mimowolnie i tuż obok odłożył półmisek pełen skrawków.
- Zgniłymi jajami? Serio? - zaśmiał się po przełknięciu ostatniego kęsa wcześniej zgarniętego skrawka i zasiadł ciężko na ławce. - Jakoś podczas pojedynków nikt nie narzekał... Przewietrzyłeś korytarz, czy uciekłeś stamtąd udając, że nic nie czujesz?
Pochylił się nad stołem i złapał za ucho kufla podsuwając je bliżej i wąchając niepewnie. Lekko kręciło w nosie, ale nie wydawało się być takie złe. Ujął ciężkie naczynie z grubego szkła w dłoń i zerknął na towarzysza.
- Cóż... Twoje zdrowie. - uniósł je i postanowił wziąć sporego łyka, żeby nie pierdolić się z tematem i... Piwo postanowiło nie pierdolić się z jego gardłem.
Oczywiście, że się rozkaszlał.
Colette Tomiczny
Re: Pub pod pasącą się kozą
James musiał przyznać, że jego imię w ustach chłopaka było przyjemnie dopieszczone mrukliwym tonem, co wywołało subtelny uśmiech na jego wargach. Pokiwał lekko głową.
- Triumf - powtórzył powoli, a jego uśmiech poszerzył się ukazując ładne, białe zęby i jednocześnie przywodząc na myśl jakieś bliżej nieokreślone drapieżne zamiary. Niczym szczerzący się basior. - Dopilnuję żebyś właściwie uczcił swoją wygraną w pojedynku z opętaną szafką.
Ciężko było stwierdzić czy była to obietnica czy ostrzeżenie, czy może wszystko po trochu, jedno było pewne - James brał swoje słowa bardzo poważnie. Przesunął dłonią po brodzie, zupełnie jakby wciąż czekał na swój obiecany kawał mięsa i już nie mógł się doczekać.
Gdy jego oświadczenie zawisło między nimi, mężczyzna musiał unieść spojrzenie na Coletta, żeby zobaczyć te iskierki triumfu, które pojawiły się w jego różnobarwnych oczach. Zabawne, bo przyniosły mu swego rodzaju satysfakcję. Spojrzenie Jamesa było długie i twarde, zupełnie jakby prześwietlał nim stojącego naprzeciwko chłopaka, zaglądając głębiej niż ten mógłby sobie życzyć.
- Profesor i student razem w pubie na piwie. Jestem pewien, że poza utrzymywaniem jakiejś wyimaginowanej tradycji, łamiemy z tuzin pisanych i dwa tuziny niepisanych zasad. Dobrze. - Ostatnie słowo wypowiedział dobitnie, dając do zrozumienia, że każde wykroczenie, którego się właśnie dopuszczali, sprawiało mu dużą przyjemność.
James oparł się o bar na łokciach i uniósł butelkę z piwem do ust, a gdy ją odstawił, na jego wargach pojawił się szeroki uśmiech, wywołany następnymi słowami chłopaka. Nie patrząc na niego, wbił wzrok przed siebie, a lekki uśmiech nie schodził z jego ust.
- Oj Colette, a skąd ty możesz wiedzieć ile ja mam kart do rozegrania? - spytał i dopiero po chwili spojrzał na niego. W jego oczach widać było łagodne rozbawienie. Czy bawiła go pewność siebie towarzysza? Oj nie, brał ją całkowicie na poważnie i jedynie testował takimi stwierdzeniami, zastanawiając się czy trafi na sytuację, w której w końcu chłopakowi jej zabraknie. Z jednej strony podziwiał w nim tę nieugiętość w stosunkach z profesorem, z drugiej jednak czuł, że doświadczenie chwili słabości mogłoby być równie ciekawe. Następne słowa Coletta potwierdziły, że zdawał sobie sprawę z tego, co James miał na myśli swoim wcześniejszym pytaniem, więc mężczyzna tylko pokiwał głową z uśmiechem.
- Z tego co mówisz, muszę być koszmarnym profesorem. - Mówiąc to zmarszczył brwi, zastanawiając się nad prawdopodobieństwem takiego stanu rzeczy, widząc jednak wyraz jego twarzy, można by pomyśleć, że ma do tego podobny stosunek, jak do wczorajszej pogody. Cóż, na pewno był wymagający, czasami perfidny i złośliwy, ale nie tępił swoich uczniów i jak widać, wcale nie uważał ich za gorszych od siebie, co tak często się zdarzało wśród nauczających. W końcu wzruszył tylko ramionami. - Jakoś to przeżyje.
Nie ulegało wątpliwości, że miał to po prostu głęboko w dupie.
- Przyznaję, żart był niezły - odparł po czasie i już otworzył usta żeby znowu coś powiedzieć, gdy Colette wspomniał o zaskakiwaniu siebie nawzajem. James przyjrzał mu się z zainteresowaniem, znowu przywodząc na myśl wilka. Wilka patrzącego na sarnę, która miała zostać jego obiadem, jednak zanim zdążył zadać pierwszy cios, ona zaczęła z nim pertraktować o własne życie. Trzeba przyznać, ciekawe zjawisko. Uśmiechnął się.
Żeby cię tylko mięśnie mimiczne nie rozbolały...
- Zapewne tak - przyznał dopiero po chwili, w jego oczach coś zabłyszczało, a po następnych śmiałych słowach ciemnowłosego, błysk jeszcze pojaśniał. James zaśmiał się chrapliwie, pochylając się nieco w jego stronę. Przy następnych słowach ściszył głos, przez co zabrzmiał on jeszcze bardziej mrukliwie.
- Będę musiał pamiętać, żeby nie pozwolić ci rozpowiadać wszystkiego, czego się dowiesz. Stracę reputację tajemniczego ponuraka i część ciężko zdobytego szacunku... opartego na strachu, ale wciąż szacunku. - Znowu zaśmiał się krótko prostując, jakby zwieńczając swój stosunek do tego, jak wszyscy snują o nim plotki i chowają się po kątach gdy przechodzi korytarzem.
Nie no, żart. Tak robią tylko pierwszoroczni, którzy się za dużo nasłuchają.
Na jego pytanie odpowiedział krótkim pomrukiem, zastanawiając się przez chwilę.
- Zależy co rozumiesz pod pojęciem niebezpieczną.. - zaczął, w tym momencie jednak przyszło piwo Coletta i zaczęli przesiadać się do stolika. James ściągnął swoją butelkę z barku i ruszył za ciemnowłosym. - Raz wspomniałem mojej studentce, że każdy, kto dostanie u mnie Trolla, zostanie w trolla transmutowany za karę. Musiałem się potem tłumaczyć w dziekanacie, dlaczego dziewczyna ma napady paniki i jest znerwicowana. - Urwał na chwilę, aż w końcu wzruszył ramionami, nie będąc do końca świadomym tego, że idący przed nim Colette nie jest w stanie tego zauważyć. - Powiedziałem im, że nie zna się na żartach.
Dotarli do stolika, a James zajął miejsce naprzeciwko. Uniósł brwi słysząc o pojedynkach.
- Jesteś w klubie? - domyślił się, a w jego głosie brzmiało zainteresowanie. Uśmiechnął się z urokliwą miną złośliwego chłopca. - To by tłumaczyło porywczość i zażartość do walki. Udałem, że nic nie czuję i uciekłem - przyznał się po chwili, po czym uniósł zarówno brwi jak i butelkę do ust. - Może twoi znajomi też tak robią? - zasugerował podstępnie. Kolejny cwany uśmiech pojawił się na jego twarzy. Poczekał z łykiem, aż chłopak podniesie swoją butelkę, po czym się przyłączył.
- Na zdrowie.
Przełykając gorzkie piwo, obserwował reakcję chłopaka. Sam pił parę razy to, które on sobie zamówił i dobrze wiedział, że jest ciężkie do przełknięcia. Gdy chłopak się rozkaszlał, James mógł się roześmiać ale tego nie zrobił.
- Dobry wybór - odparł ze znaczącym uśmiechem. - Krumak ma moc.
Zakręcił swoją butelką na stole by dać zajęcie dłoniom, jego wzrok wciąż jednak spoczywał na towarzyszu.
- Na jakim wydziale studiujesz? - spytał, zdając sobie sprawę z tego, że jeszcze nic na temat ciemnowłosego nie wiedział. Może faktycznie miał na razie mniej asów w rękawie, jeżeli chodzi o znajomość swojego przeciwnika.
- Triumf - powtórzył powoli, a jego uśmiech poszerzył się ukazując ładne, białe zęby i jednocześnie przywodząc na myśl jakieś bliżej nieokreślone drapieżne zamiary. Niczym szczerzący się basior. - Dopilnuję żebyś właściwie uczcił swoją wygraną w pojedynku z opętaną szafką.
Ciężko było stwierdzić czy była to obietnica czy ostrzeżenie, czy może wszystko po trochu, jedno było pewne - James brał swoje słowa bardzo poważnie. Przesunął dłonią po brodzie, zupełnie jakby wciąż czekał na swój obiecany kawał mięsa i już nie mógł się doczekać.
Gdy jego oświadczenie zawisło między nimi, mężczyzna musiał unieść spojrzenie na Coletta, żeby zobaczyć te iskierki triumfu, które pojawiły się w jego różnobarwnych oczach. Zabawne, bo przyniosły mu swego rodzaju satysfakcję. Spojrzenie Jamesa było długie i twarde, zupełnie jakby prześwietlał nim stojącego naprzeciwko chłopaka, zaglądając głębiej niż ten mógłby sobie życzyć.
- Profesor i student razem w pubie na piwie. Jestem pewien, że poza utrzymywaniem jakiejś wyimaginowanej tradycji, łamiemy z tuzin pisanych i dwa tuziny niepisanych zasad. Dobrze. - Ostatnie słowo wypowiedział dobitnie, dając do zrozumienia, że każde wykroczenie, którego się właśnie dopuszczali, sprawiało mu dużą przyjemność.
James oparł się o bar na łokciach i uniósł butelkę z piwem do ust, a gdy ją odstawił, na jego wargach pojawił się szeroki uśmiech, wywołany następnymi słowami chłopaka. Nie patrząc na niego, wbił wzrok przed siebie, a lekki uśmiech nie schodził z jego ust.
- Oj Colette, a skąd ty możesz wiedzieć ile ja mam kart do rozegrania? - spytał i dopiero po chwili spojrzał na niego. W jego oczach widać było łagodne rozbawienie. Czy bawiła go pewność siebie towarzysza? Oj nie, brał ją całkowicie na poważnie i jedynie testował takimi stwierdzeniami, zastanawiając się czy trafi na sytuację, w której w końcu chłopakowi jej zabraknie. Z jednej strony podziwiał w nim tę nieugiętość w stosunkach z profesorem, z drugiej jednak czuł, że doświadczenie chwili słabości mogłoby być równie ciekawe. Następne słowa Coletta potwierdziły, że zdawał sobie sprawę z tego, co James miał na myśli swoim wcześniejszym pytaniem, więc mężczyzna tylko pokiwał głową z uśmiechem.
- Z tego co mówisz, muszę być koszmarnym profesorem. - Mówiąc to zmarszczył brwi, zastanawiając się nad prawdopodobieństwem takiego stanu rzeczy, widząc jednak wyraz jego twarzy, można by pomyśleć, że ma do tego podobny stosunek, jak do wczorajszej pogody. Cóż, na pewno był wymagający, czasami perfidny i złośliwy, ale nie tępił swoich uczniów i jak widać, wcale nie uważał ich za gorszych od siebie, co tak często się zdarzało wśród nauczających. W końcu wzruszył tylko ramionami. - Jakoś to przeżyje.
Nie ulegało wątpliwości, że miał to po prostu głęboko w dupie.
- Przyznaję, żart był niezły - odparł po czasie i już otworzył usta żeby znowu coś powiedzieć, gdy Colette wspomniał o zaskakiwaniu siebie nawzajem. James przyjrzał mu się z zainteresowaniem, znowu przywodząc na myśl wilka. Wilka patrzącego na sarnę, która miała zostać jego obiadem, jednak zanim zdążył zadać pierwszy cios, ona zaczęła z nim pertraktować o własne życie. Trzeba przyznać, ciekawe zjawisko. Uśmiechnął się.
Żeby cię tylko mięśnie mimiczne nie rozbolały...
- Zapewne tak - przyznał dopiero po chwili, w jego oczach coś zabłyszczało, a po następnych śmiałych słowach ciemnowłosego, błysk jeszcze pojaśniał. James zaśmiał się chrapliwie, pochylając się nieco w jego stronę. Przy następnych słowach ściszył głos, przez co zabrzmiał on jeszcze bardziej mrukliwie.
- Będę musiał pamiętać, żeby nie pozwolić ci rozpowiadać wszystkiego, czego się dowiesz. Stracę reputację tajemniczego ponuraka i część ciężko zdobytego szacunku... opartego na strachu, ale wciąż szacunku. - Znowu zaśmiał się krótko prostując, jakby zwieńczając swój stosunek do tego, jak wszyscy snują o nim plotki i chowają się po kątach gdy przechodzi korytarzem.
Nie no, żart. Tak robią tylko pierwszoroczni, którzy się za dużo nasłuchają.
Na jego pytanie odpowiedział krótkim pomrukiem, zastanawiając się przez chwilę.
- Zależy co rozumiesz pod pojęciem niebezpieczną.. - zaczął, w tym momencie jednak przyszło piwo Coletta i zaczęli przesiadać się do stolika. James ściągnął swoją butelkę z barku i ruszył za ciemnowłosym. - Raz wspomniałem mojej studentce, że każdy, kto dostanie u mnie Trolla, zostanie w trolla transmutowany za karę. Musiałem się potem tłumaczyć w dziekanacie, dlaczego dziewczyna ma napady paniki i jest znerwicowana. - Urwał na chwilę, aż w końcu wzruszył ramionami, nie będąc do końca świadomym tego, że idący przed nim Colette nie jest w stanie tego zauważyć. - Powiedziałem im, że nie zna się na żartach.
Dotarli do stolika, a James zajął miejsce naprzeciwko. Uniósł brwi słysząc o pojedynkach.
- Jesteś w klubie? - domyślił się, a w jego głosie brzmiało zainteresowanie. Uśmiechnął się z urokliwą miną złośliwego chłopca. - To by tłumaczyło porywczość i zażartość do walki. Udałem, że nic nie czuję i uciekłem - przyznał się po chwili, po czym uniósł zarówno brwi jak i butelkę do ust. - Może twoi znajomi też tak robią? - zasugerował podstępnie. Kolejny cwany uśmiech pojawił się na jego twarzy. Poczekał z łykiem, aż chłopak podniesie swoją butelkę, po czym się przyłączył.
- Na zdrowie.
Przełykając gorzkie piwo, obserwował reakcję chłopaka. Sam pił parę razy to, które on sobie zamówił i dobrze wiedział, że jest ciężkie do przełknięcia. Gdy chłopak się rozkaszlał, James mógł się roześmiać ale tego nie zrobił.
- Dobry wybór - odparł ze znaczącym uśmiechem. - Krumak ma moc.
Zakręcił swoją butelką na stole by dać zajęcie dłoniom, jego wzrok wciąż jednak spoczywał na towarzyszu.
- Na jakim wydziale studiujesz? - spytał, zdając sobie sprawę z tego, że jeszcze nic na temat ciemnowłosego nie wiedział. Może faktycznie miał na razie mniej asów w rękawie, jeżeli chodzi o znajomość swojego przeciwnika.
James La'Vaqlorie
Re: Pub pod pasącą się kozą
Wieczór zapowiadał się coraz lepiej, nie dość, że profesor wydawał się dużo bardziej rozluźniony, to jeszcze obaj znajdowali się w miejscu, w którym nikt nie mógłby ich przyłapać. Zresztą, jakby robili cokolwiek zdrożnego... Ale w tej chwili prócz uroczej rozmowy Tomiczny miał pewien luźny i typowo młodzieżowy plan na to, tym szybciej rozkręcić imprezę. Zwłaszcza, że Wilk obiecał dopilnować, by noc warta była zapamiętania, zupełnie jak życiowe osiągnięcie Colette, które ten mógłby sobie wpisać do CV: upicie pedagoga do nieprzytomności. Zakładając oczywiście, że mu się uda, ale mocno w siebie wierzył... Musiał tylko sprytnie zagrać tak, by profesor brał sobie co rusz coraz silniejsze trunki, aż w końcu spoczną na morderczych shotach alkoholowych. Polak mimo to rozważał gdzieś na tyle głowy, że mógłby mocno nie doceniać przeciwnika (i przeceniać siebie) i poskładać się dzisiaj jako pierwszy, ale nawet wtedy czułby się po wszystkim jak wygryw życia. Skacowany, słaniający się na nogach wygryw. Nawet nie sądził co by się wtedy z nim stało – niby obudzenie się na stole w Kozie, będąc trącanym kijem od mopa przez sprzątającego tam barmana mogło być całkiem niezłym przeżyciem do kolejnych alkoholowych historyjek, ale jakoś wątpił, by ktoś tak poważny jak James mógłby zostawić go tutaj na pastwę kaca. Chociaż jakby przyjrzeć się tym złośliwym błyskom w ślepiach, to można by pomyśleć, że mógłby to zrobić tylko dlatego, żeby pokazać, że... Że mógłby to zrobić.
To skomplikowane.
- Faktycznie nie wiem ile masz asów w rękawach skórzanej kurtki, ale na razie myślę, że zdecydowanie mniej niż ja. A ty musisz teraz zrobić wszystko, bym myślał tak jak najdłużej, uśpić moją czujność i skoczyć, dopiero wtedy kiedy będę miał pewność, że już wygrałem i jestem bezpieczny. - Poruszył dwa razy brwiami. - Widziałem to gdzieś na National Geographic w wersji: antylopa i lew. I choć osobiście tak rączo nie skaczę, to potrafi być całkiem zwrotny.
Ależ sypał tematami jak z rękawa. I porównaniami. I metaforami. No polonistka z mugolskiej podstawówki byłaby zachwycona. W swojej opowieści o antylopie i lwie jednak pominął bardzo ważną i śmieszna kwestię: drapieżnik rzucił się na nią i wgryzł jej w tyłek. Miał nadzieję, że James celował nieco wyżej.
Jak na razie pewność siebie tej dwójki miała niewyczerpane pokłady, które już niedługo bardzo chwiejnie miały podbudować krążące we krwi procenty. Te same, które przekonująco namawiają do tańca – na parkiecie albo stole – wmawiają, że siedząca naprzeciwko dziewczyna to wyjątkowo nadobna białogłowa i co gorsza: czynią z mężczyzn zachlanych mistrzów podrywu, którym żadna się nie oprze. Albo żaden. Jamesa już lekko trafiało, kiedy pochylił się ku młodszemu rozmówcy i przekazywał konspiracyjną informację, przeznaczoną w tłumnym pubie tylko do uszu Tomicznego. Informacje o tym, że Polak najpewniej zawiśnie pod sufitem za kciuki, jeśli komukolwiek wygada, że jego kompan to... Naprawdę spoko człowiek. Że nie mówi, a mruczy i nawet potrafi to robić bez pokpiwania sobie z rozmówcy, brzmiąc przy tym jak wygodzony, dobrze drapany kocur rozłożony leniwie na piecyku. Że nie zawsze stawia się w pozycji siły, że nawet z twarzą zawieszoną blisko, nie wzbudza dreszczy przerażenia i ataków chorej histerii. Że nie uważa się za nieomylnego i wszystkowiedzącego, nie traktuje swoich podopiecznych jak bandę degeneratów dybiących na jego dobre i ciężko wypracowane imię, albo co gorsza(!) jak tępe, nieporadne dzieci. A przynajmniej na pewno nie wszystkich. Faktycznie te zdobyte jak dotąd informacje mogłyby stanowczo zaszkodzić jego wyrobionej renomie. Tomiczny nie mogąc się powstrzymać wspiął się na palce, by pewnie znaleźć się na ten krótki moment jeszcze wyżej.
- Będziesz musiał pamiętać. Bo jeszcze gotów jestem zaszantażować cię kolejnym piwem.
Idąc do stolika i słysząc opowieść o Trollu parsknął cicho, o mało co nie wypuszczając cennej zagrychy z rąk – to było aż dziewięć Sykli za półmisek! Wprawdzie spodziewał się dożo soczystszej plotki, ale przypomniał sobie, że mimo wszystko wciąż ma styczność z pedagogiem. UCZELNIANYM. Tamten nie mógł opowiadać o tym jak w niezgłębionych katakumbach budynku H biczuje niegrzecznych studentów batem ukręconym z ich kiepsko napisanych egzaminów. Jeszcze Profesor Zhang by się o tym dowiedział, potraktował tę plotkę poważnie i... Sam zaczął tak robić! Kij ich tam wie, tych szalonych Azjatów. Col nie zamierzał dopytywać mocniej na te chwilę, i tak czuł, że wyciągnie z tego mężczyzny coś jeszcze wspanialszego – może z czasów szkolnych, kiedy bez obawy o autorytet sięgał po więcej? Więcej, mocniej, szybciej i bardziej? Ta zagadkowa myśl była cholernie kusząca, zwłaszcza kiedy spoglądało się na tego człowieka – mieszankę spokoju i chodzącego ostrzeżenia. Wkurwianie go mogło być śmiertelne, ale jeśli trafiło się na właściwą ścieżkę – na którą Tomicznemu po omacku udało się wdepnąć – i spacerowało oglądając bezdenne przepaści po dwóch jej stronach to było całkiem zabawnie.
Inni studenci pewnie kazaliby Colette mieć się na baczności i to już nawet nie w strachu przed profesorem-potworkiem, ale tym, że niektórzy pedagodzy potrafili tylko udawać takich otwartych i nieskrępowanych i pełnić służbę opieki nad młodzieżą nawet grubo po godzinach pracy. I na przykład donosić o tym jak studenci „reprezentowali uczelnię” podczas weekendów. Ale Colette dalej w to brnął. Czy ryzykował? Oczywiście, i to cholernie dużo. Ale James też ryzykował. Szala była więc wyrównana.
- Tak jestem w klubie, ale szczerze powiedziawszy nie spełnia on zanadto moich wymagań. Opiekun jest zbyt przezorny, nie możemy rozwinąć skrzydeł, bo aż za bardzo dba o to żebyśmy nie ponabijali sobie guzów. Jakbyś sam tam był, to o „porywczości” i „zażyłości do walki” nie było tam mowy, czułem się bardziej pilnowany niż na trzecim roku Beauxbatons, w którym każdy uczestnik miał swojego własnego opiekuna, który dyszał mu na kark. Nie wiem jak to dalej będzie. - Odetchnął ciężko.
A potem piwo szarpnęło za jego struny głosowe jak upojony kokainą gitarzysta podczas solówki. Na moment pożałował wszystkiego. Wprawdzie nie brzmiał tak, jakby miał w zamiarze wykaszleć płuca, ale... Miał w zamiarze wykaszleć płuca. Drapało jak suczy syn i póki nie przełknął kolejnego, porwanego z półmiska skrawka, nie chciało przestać. Chciał wyjść na kozaka, a zareagował jak dzieciak. Typowo. Hamując kolejny atak, czerwony już nieco na twarzy, uderzył kilka razy pięścią o mostek i spojrzał na piwo z rosnącym przerażeniem.
- Czy w tym płynie jest coś prócz pieprzu? - zapytał, przenosząc podobne spojrzenie na kompana. - „Krumak ma moc” - takie hasło reklamowe, wypowiedziane dodatkowo twoim chrapliwym głosem, powinno odwodzić każdego od kupna. Świetne. Przy nim można jeść obiady bez przypraw.
Postanowił obrócić swoja niedolę w żart. W wielki półlitrowy żart, który przyjdzie mu jeszcze wypić do dna. I przyjdzie mu jeszcze zamówić kolejny półmisek skrawków. I butelkę wody. Odkaszlnął – miał nadzieję - ostatni raz i zdecydował się pić ostrożniej.
- Na Eksperymentalnej. Myślę, że fakt tego, że tu siedzę może całkiem jednoznacznie na to pokazywać. To wymarzony wydział – wszystko mogę podciągnąć pod „Projekt”. Nawet szybkość upijania się pedagogów. No i łamanie z nimi tuzinów zasad, radując ich tym wielce. - Poruszył się niespokojnie. - Wiesz co? Mam ciekawszy pomysł na poznanie siebie nawzajem, takie które przyspieszy chwile, w której rozstanę się z Krumakiem i zamówię coś ziołowego dla zbolałego gardła. Co powiesz na „Prawdę albo wyzwanie”?
To skomplikowane.
- Faktycznie nie wiem ile masz asów w rękawach skórzanej kurtki, ale na razie myślę, że zdecydowanie mniej niż ja. A ty musisz teraz zrobić wszystko, bym myślał tak jak najdłużej, uśpić moją czujność i skoczyć, dopiero wtedy kiedy będę miał pewność, że już wygrałem i jestem bezpieczny. - Poruszył dwa razy brwiami. - Widziałem to gdzieś na National Geographic w wersji: antylopa i lew. I choć osobiście tak rączo nie skaczę, to potrafi być całkiem zwrotny.
Ależ sypał tematami jak z rękawa. I porównaniami. I metaforami. No polonistka z mugolskiej podstawówki byłaby zachwycona. W swojej opowieści o antylopie i lwie jednak pominął bardzo ważną i śmieszna kwestię: drapieżnik rzucił się na nią i wgryzł jej w tyłek. Miał nadzieję, że James celował nieco wyżej.
Jak na razie pewność siebie tej dwójki miała niewyczerpane pokłady, które już niedługo bardzo chwiejnie miały podbudować krążące we krwi procenty. Te same, które przekonująco namawiają do tańca – na parkiecie albo stole – wmawiają, że siedząca naprzeciwko dziewczyna to wyjątkowo nadobna białogłowa i co gorsza: czynią z mężczyzn zachlanych mistrzów podrywu, którym żadna się nie oprze. Albo żaden. Jamesa już lekko trafiało, kiedy pochylił się ku młodszemu rozmówcy i przekazywał konspiracyjną informację, przeznaczoną w tłumnym pubie tylko do uszu Tomicznego. Informacje o tym, że Polak najpewniej zawiśnie pod sufitem za kciuki, jeśli komukolwiek wygada, że jego kompan to... Naprawdę spoko człowiek. Że nie mówi, a mruczy i nawet potrafi to robić bez pokpiwania sobie z rozmówcy, brzmiąc przy tym jak wygodzony, dobrze drapany kocur rozłożony leniwie na piecyku. Że nie zawsze stawia się w pozycji siły, że nawet z twarzą zawieszoną blisko, nie wzbudza dreszczy przerażenia i ataków chorej histerii. Że nie uważa się za nieomylnego i wszystkowiedzącego, nie traktuje swoich podopiecznych jak bandę degeneratów dybiących na jego dobre i ciężko wypracowane imię, albo co gorsza(!) jak tępe, nieporadne dzieci. A przynajmniej na pewno nie wszystkich. Faktycznie te zdobyte jak dotąd informacje mogłyby stanowczo zaszkodzić jego wyrobionej renomie. Tomiczny nie mogąc się powstrzymać wspiął się na palce, by pewnie znaleźć się na ten krótki moment jeszcze wyżej.
- Będziesz musiał pamiętać. Bo jeszcze gotów jestem zaszantażować cię kolejnym piwem.
Idąc do stolika i słysząc opowieść o Trollu parsknął cicho, o mało co nie wypuszczając cennej zagrychy z rąk – to było aż dziewięć Sykli za półmisek! Wprawdzie spodziewał się dożo soczystszej plotki, ale przypomniał sobie, że mimo wszystko wciąż ma styczność z pedagogiem. UCZELNIANYM. Tamten nie mógł opowiadać o tym jak w niezgłębionych katakumbach budynku H biczuje niegrzecznych studentów batem ukręconym z ich kiepsko napisanych egzaminów. Jeszcze Profesor Zhang by się o tym dowiedział, potraktował tę plotkę poważnie i... Sam zaczął tak robić! Kij ich tam wie, tych szalonych Azjatów. Col nie zamierzał dopytywać mocniej na te chwilę, i tak czuł, że wyciągnie z tego mężczyzny coś jeszcze wspanialszego – może z czasów szkolnych, kiedy bez obawy o autorytet sięgał po więcej? Więcej, mocniej, szybciej i bardziej? Ta zagadkowa myśl była cholernie kusząca, zwłaszcza kiedy spoglądało się na tego człowieka – mieszankę spokoju i chodzącego ostrzeżenia. Wkurwianie go mogło być śmiertelne, ale jeśli trafiło się na właściwą ścieżkę – na którą Tomicznemu po omacku udało się wdepnąć – i spacerowało oglądając bezdenne przepaści po dwóch jej stronach to było całkiem zabawnie.
Inni studenci pewnie kazaliby Colette mieć się na baczności i to już nawet nie w strachu przed profesorem-potworkiem, ale tym, że niektórzy pedagodzy potrafili tylko udawać takich otwartych i nieskrępowanych i pełnić służbę opieki nad młodzieżą nawet grubo po godzinach pracy. I na przykład donosić o tym jak studenci „reprezentowali uczelnię” podczas weekendów. Ale Colette dalej w to brnął. Czy ryzykował? Oczywiście, i to cholernie dużo. Ale James też ryzykował. Szala była więc wyrównana.
- Tak jestem w klubie, ale szczerze powiedziawszy nie spełnia on zanadto moich wymagań. Opiekun jest zbyt przezorny, nie możemy rozwinąć skrzydeł, bo aż za bardzo dba o to żebyśmy nie ponabijali sobie guzów. Jakbyś sam tam był, to o „porywczości” i „zażyłości do walki” nie było tam mowy, czułem się bardziej pilnowany niż na trzecim roku Beauxbatons, w którym każdy uczestnik miał swojego własnego opiekuna, który dyszał mu na kark. Nie wiem jak to dalej będzie. - Odetchnął ciężko.
A potem piwo szarpnęło za jego struny głosowe jak upojony kokainą gitarzysta podczas solówki. Na moment pożałował wszystkiego. Wprawdzie nie brzmiał tak, jakby miał w zamiarze wykaszleć płuca, ale... Miał w zamiarze wykaszleć płuca. Drapało jak suczy syn i póki nie przełknął kolejnego, porwanego z półmiska skrawka, nie chciało przestać. Chciał wyjść na kozaka, a zareagował jak dzieciak. Typowo. Hamując kolejny atak, czerwony już nieco na twarzy, uderzył kilka razy pięścią o mostek i spojrzał na piwo z rosnącym przerażeniem.
- Czy w tym płynie jest coś prócz pieprzu? - zapytał, przenosząc podobne spojrzenie na kompana. - „Krumak ma moc” - takie hasło reklamowe, wypowiedziane dodatkowo twoim chrapliwym głosem, powinno odwodzić każdego od kupna. Świetne. Przy nim można jeść obiady bez przypraw.
Postanowił obrócić swoja niedolę w żart. W wielki półlitrowy żart, który przyjdzie mu jeszcze wypić do dna. I przyjdzie mu jeszcze zamówić kolejny półmisek skrawków. I butelkę wody. Odkaszlnął – miał nadzieję - ostatni raz i zdecydował się pić ostrożniej.
- Na Eksperymentalnej. Myślę, że fakt tego, że tu siedzę może całkiem jednoznacznie na to pokazywać. To wymarzony wydział – wszystko mogę podciągnąć pod „Projekt”. Nawet szybkość upijania się pedagogów. No i łamanie z nimi tuzinów zasad, radując ich tym wielce. - Poruszył się niespokojnie. - Wiesz co? Mam ciekawszy pomysł na poznanie siebie nawzajem, takie które przyspieszy chwile, w której rozstanę się z Krumakiem i zamówię coś ziołowego dla zbolałego gardła. Co powiesz na „Prawdę albo wyzwanie”?
Colette Tomiczny
Re: Pub pod pasącą się kozą
Być może pub pod pasącą się kozą był oblegany przez różnego rodzaju czarodziejów z okolicy, szczególnie w piątkowy wieczór, jednak myśl, że ze swoim małym sekretnym spotkaniem profesor i student byli tu bezpieczni wydawała się bardzo trafna. Raczej nikt z grona uczelnianych... ekhem, normalnych pracowników się tutaj nie zapuszczał. Groziło to nie tylko ich reputacji, ale również zdrowiu, a że James nie miał szacunku ani do jednego, ani do drugiego, tak oto znalazł się na zamieszczonym wyżej obrazku. Nie obawiał się niechcianych oczu i plotek, nawet nie ze względu na to, że nie było komu podejrzeć ich spotkania. Jego po prostu nie obchodziło to, co mogłaby powiedzieć rada uczelniana na jego wybryki. Jakiekolwiek. Widzieli niejedno i wierzył, że faktem upijania młodych studentów nie byliby zbyt zaskoczeni. Większość i tak uważała go za niedojrzałego, równie dobrze mógł podtrzymywać ten wizerunek, który w gruncie rzeczy daleki prawdy wcale nie był. Ok, jedyne czego wolałby uniknąć, to wysłuchiwania kolejnej nudnej reprymendy, na temat tego, jak nie daje odpowiedniego przykładu młodemu pokoleniu. No ale patrząc na sytuacje, w której właśnie się znajdował, mógł zaryzykować stwierdzeniem, że byłaby ona warta konieczności znoszenia późniejszych wywodów pedagogicznych. Na szczęście póki co nie musiał się martwić o konsekwencje, miał więc zamiar wykorzystać okazję do maksimum. Skoro już trafił mu się ktoś tak nieustraszony jak Colette...
Przez myśl przemknęło mu, że szantaż piwem, to żaden szantaż, jednak wolał nie mówić tego na głos, żeby nie wyjść na starego alkoholika, więc skomentował to swoim charakterystycznym pomrukiem, który miał brzmieć jak coś w rodzaju potwierdzenia.
Opowieść o trollu była prawdziwa i oczywiście James miał więcej innych, lepszych w zanadrzu, ale niektóre podchodziły momentami pod groźby i zastraszanie studentów, czym na razie nie miał zamiaru się chwalić.
Słuchał jak chłopak opowiadał o klubie, a kąciki jego ust uniosły się ku górze w wyrazie rozbawienia. Dobrze wiedział kto był opiekunem, o którym wspomniał Colette, a wyraz jego twarzy był zwieńczeniem jego zdania na ten temat.
- Nie sądziłem, że Coro będzie miał aż taki wpływ na jego funkcjonowanie. Nigdy nie interesowałem się klubem pojedynków, ale zawsze wychodziłem z założenia, że opiekun jedynie pilnuje żebyście się tam nie pozabijali. Jaki jest sens tworzenia organizacji zrzeszającej studentów chcących się rozwinąć poza zajęciami, żeby potem ograniczać ją do minimum? - Retoryczne pytanie skwitował przeczesując ręką swoje nieułożone włosy, co wcale im nie pomogło, wbrew przekonaniu właściciela. James pokręcił głową i uniósł butelkę do ust. - Na jego miejscu dałbym wam powybijać sobie parę zębów i połamać parę kości. Nie ma lepszej nauczki niż konieczność siedzenia u magomedyka w oczekiwaniu, aż z powrotem odrosną ci jedynki, albo parę palców, które wcześniej przyniosłeś w woreczku. - Wyszczerzył się niewinnie, dając do zrozumienia, że sam kiedyś to przerabiał i było super. Tyle jeżeli chodzi o kwestie poszanowania własnego zdrowia. - Od razu lepiej wychodzą ci zaklęcia defensywne po takich przygodach.
Wyciągnął z kieszeni paczkę mugolskich papierosów i zapalniczkę. Spojrzał na kaszlącego Colette z lekkim uśmiechem.
- Kolejne łyki są już lepsze - niemal obiecał swoim reklamowym mrukliwym głosem, w którym dało się słyszeć dziwnie pieszczotliwą nutę. Skierował paczkę w kierunku ciemnowłosego i uniósł brwi w wyrazie propozycji. Oszczędny w zbędnych słowach jak zawsze. Sam zaraz wyciągnął sobie papierosa i odpalił go, a gdy usłyszał nazwę wydziału eksperymentalnego pokiwał tylko głową. Czyli obstawiał dobrze, na jego twarzy nie było śladu zdziwienia, przynajmniej do czasu gdy chłopak nie wyskoczył z kolejną propozycją.
- Prawda czy wyzwanie? W to nie grało się w podstawówce? - spytał, nie mogąc powstrzymać tego taniego, wręcz oczywistego żarciku, który zwieńczył jedynie drapieżnym uśmiechem. Zaraz jednak zastanowił się nad tym oczywistym wyzwaniem.
Ryzykowne posunięcie, Tomiczny, nawet nie wiesz jak bardzo. Jednym złym pytaniem możesz popsuć wszystko - humor, nastrój i dobrą wolę profesora siedzącego naprzeciwko ciebie. Lepiej wybieraj mądrze i rozważnie i z pewnością zadbaj o podkład alkoholowy, bo bez niego nie masz co liczyć na szczerość. No bo w końcu dlaczego miałby być szczery?
Oj tak, James mógłby kłamać jak z nut, nic go to nie kosztowało, nie było też trudne do wykonania, bo ze swoim poważnym usposobieniem nie miał problemów z ukrywaniem prawdy.
Z drugiej jednak strony jakie byłoby to wyzwanie dla niego? W tej grze chodziło w końcu o odwagę, a przecież James nie mógłby przyznać się, nawet przed samym sobą, do strachu przed czymkolwiek. Colette w swojej zaborczości ewidentnie chciał go wciągnąć na swój teren, na którym królowała bezpośredniość i pewność siebie, rzeczy tak dalekie profesorom, a oczywiste dla studentów. Było to wyzwanie, czyli pytanie o to, czy James da radę aż tak oddalić się od stereotypu swojego zawodu. Cóż, przy tak postawionej sprawie odpowiedź była oczywista.
- Dobrze. - Zaciągnął się papierosem patrząc badawczo na Colette, po czym powoli wypuścił dym. W końcu uśmiechnął się, jakby cała sytuacja była dla niego bułką z masłem, mimo że wewnątrz czuł się lekko zagrożony. Czy obawiał się obnażenia? Może odrobinę.. jednak nie dawał tego po sobie poznać. Rozłożył ręce i uśmiechnął się, dbając o to żeby uśmiech objął również czujne oczy. - Młodszy ma pierwszeństwo. Pytaj.
Przez myśl przemknęło mu, że szantaż piwem, to żaden szantaż, jednak wolał nie mówić tego na głos, żeby nie wyjść na starego alkoholika, więc skomentował to swoim charakterystycznym pomrukiem, który miał brzmieć jak coś w rodzaju potwierdzenia.
Opowieść o trollu była prawdziwa i oczywiście James miał więcej innych, lepszych w zanadrzu, ale niektóre podchodziły momentami pod groźby i zastraszanie studentów, czym na razie nie miał zamiaru się chwalić.
Słuchał jak chłopak opowiadał o klubie, a kąciki jego ust uniosły się ku górze w wyrazie rozbawienia. Dobrze wiedział kto był opiekunem, o którym wspomniał Colette, a wyraz jego twarzy był zwieńczeniem jego zdania na ten temat.
- Nie sądziłem, że Coro będzie miał aż taki wpływ na jego funkcjonowanie. Nigdy nie interesowałem się klubem pojedynków, ale zawsze wychodziłem z założenia, że opiekun jedynie pilnuje żebyście się tam nie pozabijali. Jaki jest sens tworzenia organizacji zrzeszającej studentów chcących się rozwinąć poza zajęciami, żeby potem ograniczać ją do minimum? - Retoryczne pytanie skwitował przeczesując ręką swoje nieułożone włosy, co wcale im nie pomogło, wbrew przekonaniu właściciela. James pokręcił głową i uniósł butelkę do ust. - Na jego miejscu dałbym wam powybijać sobie parę zębów i połamać parę kości. Nie ma lepszej nauczki niż konieczność siedzenia u magomedyka w oczekiwaniu, aż z powrotem odrosną ci jedynki, albo parę palców, które wcześniej przyniosłeś w woreczku. - Wyszczerzył się niewinnie, dając do zrozumienia, że sam kiedyś to przerabiał i było super. Tyle jeżeli chodzi o kwestie poszanowania własnego zdrowia. - Od razu lepiej wychodzą ci zaklęcia defensywne po takich przygodach.
Wyciągnął z kieszeni paczkę mugolskich papierosów i zapalniczkę. Spojrzał na kaszlącego Colette z lekkim uśmiechem.
- Kolejne łyki są już lepsze - niemal obiecał swoim reklamowym mrukliwym głosem, w którym dało się słyszeć dziwnie pieszczotliwą nutę. Skierował paczkę w kierunku ciemnowłosego i uniósł brwi w wyrazie propozycji. Oszczędny w zbędnych słowach jak zawsze. Sam zaraz wyciągnął sobie papierosa i odpalił go, a gdy usłyszał nazwę wydziału eksperymentalnego pokiwał tylko głową. Czyli obstawiał dobrze, na jego twarzy nie było śladu zdziwienia, przynajmniej do czasu gdy chłopak nie wyskoczył z kolejną propozycją.
- Prawda czy wyzwanie? W to nie grało się w podstawówce? - spytał, nie mogąc powstrzymać tego taniego, wręcz oczywistego żarciku, który zwieńczył jedynie drapieżnym uśmiechem. Zaraz jednak zastanowił się nad tym oczywistym wyzwaniem.
Ryzykowne posunięcie, Tomiczny, nawet nie wiesz jak bardzo. Jednym złym pytaniem możesz popsuć wszystko - humor, nastrój i dobrą wolę profesora siedzącego naprzeciwko ciebie. Lepiej wybieraj mądrze i rozważnie i z pewnością zadbaj o podkład alkoholowy, bo bez niego nie masz co liczyć na szczerość. No bo w końcu dlaczego miałby być szczery?
Oj tak, James mógłby kłamać jak z nut, nic go to nie kosztowało, nie było też trudne do wykonania, bo ze swoim poważnym usposobieniem nie miał problemów z ukrywaniem prawdy.
Z drugiej jednak strony jakie byłoby to wyzwanie dla niego? W tej grze chodziło w końcu o odwagę, a przecież James nie mógłby przyznać się, nawet przed samym sobą, do strachu przed czymkolwiek. Colette w swojej zaborczości ewidentnie chciał go wciągnąć na swój teren, na którym królowała bezpośredniość i pewność siebie, rzeczy tak dalekie profesorom, a oczywiste dla studentów. Było to wyzwanie, czyli pytanie o to, czy James da radę aż tak oddalić się od stereotypu swojego zawodu. Cóż, przy tak postawionej sprawie odpowiedź była oczywista.
- Dobrze. - Zaciągnął się papierosem patrząc badawczo na Colette, po czym powoli wypuścił dym. W końcu uśmiechnął się, jakby cała sytuacja była dla niego bułką z masłem, mimo że wewnątrz czuł się lekko zagrożony. Czy obawiał się obnażenia? Może odrobinę.. jednak nie dawał tego po sobie poznać. Rozłożył ręce i uśmiechnął się, dbając o to żeby uśmiech objął również czujne oczy. - Młodszy ma pierwszeństwo. Pytaj.
James La'Vaqlorie
Re: Pub pod pasącą się kozą
W karczmo-podobnym-pubie zrobiło się ciszej. Nie, to nie tak, że wszyscy przeszli do niespokojnego mruczenia i cichych komentarzy, przysłuchując się rozmowie jakiejś anonimowej parki siedzącej nad piwem i mięsnymi ochłapami do złudzenia przypominającymi półmisek języków. Nie. To po prostu Colette zrobił się przyjemnie głuchy na to wszystko, powoli jakby przesączał bodźce z zewnątrz przez sito z cienkimi oczkami, przez które przenikał tylko pomruk wydobywający się ze zwilżonej mocnym piwem gardzieli siedzącego naprzeciwko wilka. I nie ogłuszały już dłużej ani dźwięki czyjejś harmonijki, albo głośne przekleństwa dochodzące od stolika, w którym piątka wątpliwych dżentelmenów rżnęła w pokera, ani nawet głośne uderzenia kufli o drewniane stoliki. Kiedy profesor chciał, to potrafił być bardzo absorbujący. Pytanie tylko: czy faktycznie chciał?
Gdyby tylko nie pieprzne piwo, z każdym łykiem doprowadzające jego napuchnięte i jakby kurczące się gardło do skraju agonii, to mógłby rozsiąść się jak cwaniak i na stałe przylepić sobie uśmiech szelmy do twarzy. A tak pozostało mu powolne krztuszenie się płynnym pieprzem i desperackie próby zajedzenia go skrawkami mięsa. Łaknął piwa ziołowego albo przynajmniej swojskiej wódki, która nie pierdoliłaby się z nim tak mocno i owszem przelała po jego gardle z siłą kwasu siarkowego, ale nie doprowadzałby go do namiętnego, zduszonego kaszlu, a nawet głośnego kichnięcia. Ale nie mógł tak po prostu zagrymasić, odsunąć kufel ze zmarszczonym noskiem i poprosić o łyczek herbatki. Był na męskim spotkaniu, niech to szlag! Umrze, ale dopije to pieprzone piwo! Wolał myśleć o tym, że robi to dlatego, żeby udowodnić coś sobie, a nie mężczyźnie naprzeciwko, na którym na odległość pachnący mocną, chmielową goryczą, trunek nie robił najmniejszego wrażenia. W końcu pochwalił się słowiańskim pochodzeniem i naturalnie podarowaną mu od wszechświata odpornością na alkohole wszelkiej maści – i teraz miałby odpaść przez pieprz? Pasącej się kozy niedoczekanie!
Przynajmniej było śmiesznie. Błogosławieni ci, którzy potrafili śmiać się z siebie, albowiem będą mieli ubaw do końca życia.
Parsknął więc, ocierając wargi wierzchem dłoni i chrząknął, sprawdzając, czy struny głosowe nadal były w dobrym stanie.
- No właśnie okazało się, że od samego pilnowanie była Główna Magomedyk – rzucił oględnie chyba trochę żałując, że poruszył ten temat. Nie lubił włączać swoich hejterskich zapędów nad piwem, zwłaszcza w towarzystwie, w którym hejtowany był kolega po fachu rozmówcy. Nie to żeby podejrzewał Jamesa i Coro o jakieś bliższe stosunki, mieli skrajnie różne charaktery i podejścia do swoich podopiecznych. Nie była to jednak chwila, w której Tomiczny zaczął się robić w swoich słowach ostrożniejszy, raczej ukrócał tematy, które mogłyby popsuć dobrą zabawę. Wzruszył więc jedynie bezradnie ramionami, ale nim na nowo podsunął opróżniony zaledwie w 1/3 kufel do ust zaśmiał się nieopanowanie. - Wow, wybite zęby, odcięte palce, brzmisz jakby przemawiało przez ciebie doświadczenie. No pochwal się jak wyglądał twój najbardziej widowiskowy i godny zapamiętania pojedynek, jaki stoczyłeś?
Ożywił się. Powinien czuć się dziwnie, poza kłapaniem dziobem zadawał rozmówcy pełno pytań z różnych dziedzin i obserwował jego reakcję, jakby badał leżący pod palcami żywy organizm i próbował podejść go od różnych stron. Nie grzebał się w nim jak badacz chcący dostać się inwazyjnie przez skorupę do miękkiego wnętrza, a raczej jak ktoś, kto kompletnie nie zna się na temacie, ale znalazł coś ciekawego i postanowił zabrać to do domu. Było duże i brodate. I nie zamierzał tego rozłupywać, wolał obracać w palcach i oglądać – nie sprawiał więc tym samym wrażenia namolnego zagrożenia.
Znowu pociągnął łyka i tym razem kaszel był krótszy. Czyli były postępy!
- Czuję. Może kiedyś go polubię – zachrypiał i parsknął, spoglądając na kompana. Miał już lekkie świeczki w oczach. - Choć wątpię, strasznie sucza i wymagająca z niego kochanka. I nie daje nic od siebie, nawet w głowie mi nie szumi!
Starał się nie zwracać uwagi na pieszczotliwą nutę, która wdarła się w krótki koncercik poprzedniej wypowiedzi rozmówcy, jeszcze piwo zaczęłoby mu smakować miodem i byłby stracony. Tak samo w pierwszej chwili próbował nie zwracać uwag na papierosy, próbując usilnie pokazać, że jeszcze nie należy do tej tak mocno zdewastowanej młodzieży, ale kiedy zaproponowano mu fajka, to nie mógł się opierać! James nie zrobił tego w taki sposób, jakby zastawiał sidła, propozycja była tak naturalna i nieskrępowana, że uśpiła resztki smoczej czujności.
- Dzięki – wysunął jednego peta z opakowania i postanowił zbrukać jego mugolskość odpaleniem go od różdżki. Zaciągnął się, z lubością, chowając drewno w wewnętrznej kieszeni ramoneski i spojrzał na profesora, wyciągając papierosa z ust i wydmuchując gęsty dym tak, by ten spłynął potokiem na wysłużony blat stołu, na moment zakrywając wydrapany przez kogoś scyzorykiem napis: „F + C” otoczony koślawym serduszkiem. - Teraz prócz czasu tracisz na mnie papierosy – czego będziesz żałował bardziej? A tak przy okazji pomyślałem sobie, że pety pasują do ciebie tak bardzo, że zdziwiłbym się jakbyś przez cały wieczór nie sięgnął po paczkę - powiedział jakoś tak przy okazji. Nie dbając, czy wtrącenie to współgra z wcześniej poruszonymi tematami czy nie. I czy nie zabrzmi nieco dziwnie. - Sam nie wiem czemu. Jakoś zacząłem cie kojarzyć ze wszystkim co złe, ale w... Przyjemnym sensie. Na swój sposób ekscytującym. - Podniósł na mężczyznę wzrok, gubiąc się niejako w zeznaniach. - Nie wiem czy właściwie to ujmę, ale to trochę tak, jakbyś był „bardzo dobrym złym przykładem”.
Na nowo wsunął sobie papierosa między wargi, rozpoczynając igrzyska, w którym gryzły się między sobą osiadająca na gardle gorycz pieprzowego piwa oraz ostra, gryząca sensacja powodowana przez wciągany dym. Znosił to o dziwo lepiej niż samo piwo. Przesunął sobie językiem papierosa w kącik ust i uśmiechnął leniwie.
- Pod niektórymi względami... No dobra, pod dużą ilością względów studenci chętnie cofają się w rozwoju. Lubimy stare dobre zabawy jak butelka, rozbierany poker, słoneczko i wspomniana wcześniej prawda czy wyzwanie. - Przerwał na moment, by zamienić papierosa na łyk piwa. Już prawie pił go spokojnie. - Zastanawiałem się jeszcze nad równie popularnym „Nigdy nie...”, ale wygrało moje zaciekawienie tym jakiego rodzaju wyzwania byłbyś mi gotowy dać. I jakie moje wypełnić. - specjalnie zaśmiał się demonicznie i poruszył brwiami.
Mógł wdeptywać na cienki lód i ten mógł trzaskać mu ostrzegawczo pod butami, ale jak już było wcześniej wspomniane: ogłuchł na wszystko, co nie było głosem Jamesa – na znaki od kosmosu i własnej intuicji także. Brnął więc dalej swoją drogą z najbardziej niewinnymi zamiarami – jak to nastolatek chciał dobrej, nieskrępowanej zabawy i odrobiny nieodzownej pikanterii, która musiała mu towarzyszyć podczas każdej przygody. I to miała być ta pikanteria – ten pękający lód.
Znów, kiedy dano mu zasłużone pierwszeństwo w zabawie, pozwolił by na czas dłuższy niż było to absolutnie konieczne do zbudowania napięcia, zawisła pomiędzy nimi cisza. Taka wypełniona przygasłym gwarem, łykami piwa, kurtyną z tańczącego w powietrzu dymu i barykady długiej na jedną odrapaną ławę. Lubił czasem taką ciszę i napięcie oczekiwania, obserwowanie tego jak znosi ją ta druga osoba, którą mierzy się spojrzeniem – bardziej psotnym niż ostrzegawczym – dopalając powoli jej papierosa. Dopiero w takich chwilach smakowanie słów było właściwie celebrowane. No i Tomiczny miał czas na to, by podjąć decyzje, czy zamierza wystartować w grze na miękko czy z pierdolnięciem.
- Była mowa o Trollu; czy kiedykolwiek faktycznie ze złości albo w ramach kary transmutowałeś w coś studenta? I jeśli tak, to w co?
Jednak na miękko.
Gdyby tylko nie pieprzne piwo, z każdym łykiem doprowadzające jego napuchnięte i jakby kurczące się gardło do skraju agonii, to mógłby rozsiąść się jak cwaniak i na stałe przylepić sobie uśmiech szelmy do twarzy. A tak pozostało mu powolne krztuszenie się płynnym pieprzem i desperackie próby zajedzenia go skrawkami mięsa. Łaknął piwa ziołowego albo przynajmniej swojskiej wódki, która nie pierdoliłaby się z nim tak mocno i owszem przelała po jego gardle z siłą kwasu siarkowego, ale nie doprowadzałby go do namiętnego, zduszonego kaszlu, a nawet głośnego kichnięcia. Ale nie mógł tak po prostu zagrymasić, odsunąć kufel ze zmarszczonym noskiem i poprosić o łyczek herbatki. Był na męskim spotkaniu, niech to szlag! Umrze, ale dopije to pieprzone piwo! Wolał myśleć o tym, że robi to dlatego, żeby udowodnić coś sobie, a nie mężczyźnie naprzeciwko, na którym na odległość pachnący mocną, chmielową goryczą, trunek nie robił najmniejszego wrażenia. W końcu pochwalił się słowiańskim pochodzeniem i naturalnie podarowaną mu od wszechświata odpornością na alkohole wszelkiej maści – i teraz miałby odpaść przez pieprz? Pasącej się kozy niedoczekanie!
Przynajmniej było śmiesznie. Błogosławieni ci, którzy potrafili śmiać się z siebie, albowiem będą mieli ubaw do końca życia.
Parsknął więc, ocierając wargi wierzchem dłoni i chrząknął, sprawdzając, czy struny głosowe nadal były w dobrym stanie.
- No właśnie okazało się, że od samego pilnowanie była Główna Magomedyk – rzucił oględnie chyba trochę żałując, że poruszył ten temat. Nie lubił włączać swoich hejterskich zapędów nad piwem, zwłaszcza w towarzystwie, w którym hejtowany był kolega po fachu rozmówcy. Nie to żeby podejrzewał Jamesa i Coro o jakieś bliższe stosunki, mieli skrajnie różne charaktery i podejścia do swoich podopiecznych. Nie była to jednak chwila, w której Tomiczny zaczął się robić w swoich słowach ostrożniejszy, raczej ukrócał tematy, które mogłyby popsuć dobrą zabawę. Wzruszył więc jedynie bezradnie ramionami, ale nim na nowo podsunął opróżniony zaledwie w 1/3 kufel do ust zaśmiał się nieopanowanie. - Wow, wybite zęby, odcięte palce, brzmisz jakby przemawiało przez ciebie doświadczenie. No pochwal się jak wyglądał twój najbardziej widowiskowy i godny zapamiętania pojedynek, jaki stoczyłeś?
Ożywił się. Powinien czuć się dziwnie, poza kłapaniem dziobem zadawał rozmówcy pełno pytań z różnych dziedzin i obserwował jego reakcję, jakby badał leżący pod palcami żywy organizm i próbował podejść go od różnych stron. Nie grzebał się w nim jak badacz chcący dostać się inwazyjnie przez skorupę do miękkiego wnętrza, a raczej jak ktoś, kto kompletnie nie zna się na temacie, ale znalazł coś ciekawego i postanowił zabrać to do domu. Było duże i brodate. I nie zamierzał tego rozłupywać, wolał obracać w palcach i oglądać – nie sprawiał więc tym samym wrażenia namolnego zagrożenia.
Znowu pociągnął łyka i tym razem kaszel był krótszy. Czyli były postępy!
- Czuję. Może kiedyś go polubię – zachrypiał i parsknął, spoglądając na kompana. Miał już lekkie świeczki w oczach. - Choć wątpię, strasznie sucza i wymagająca z niego kochanka. I nie daje nic od siebie, nawet w głowie mi nie szumi!
Starał się nie zwracać uwagi na pieszczotliwą nutę, która wdarła się w krótki koncercik poprzedniej wypowiedzi rozmówcy, jeszcze piwo zaczęłoby mu smakować miodem i byłby stracony. Tak samo w pierwszej chwili próbował nie zwracać uwag na papierosy, próbując usilnie pokazać, że jeszcze nie należy do tej tak mocno zdewastowanej młodzieży, ale kiedy zaproponowano mu fajka, to nie mógł się opierać! James nie zrobił tego w taki sposób, jakby zastawiał sidła, propozycja była tak naturalna i nieskrępowana, że uśpiła resztki smoczej czujności.
- Dzięki – wysunął jednego peta z opakowania i postanowił zbrukać jego mugolskość odpaleniem go od różdżki. Zaciągnął się, z lubością, chowając drewno w wewnętrznej kieszeni ramoneski i spojrzał na profesora, wyciągając papierosa z ust i wydmuchując gęsty dym tak, by ten spłynął potokiem na wysłużony blat stołu, na moment zakrywając wydrapany przez kogoś scyzorykiem napis: „F + C” otoczony koślawym serduszkiem. - Teraz prócz czasu tracisz na mnie papierosy – czego będziesz żałował bardziej? A tak przy okazji pomyślałem sobie, że pety pasują do ciebie tak bardzo, że zdziwiłbym się jakbyś przez cały wieczór nie sięgnął po paczkę - powiedział jakoś tak przy okazji. Nie dbając, czy wtrącenie to współgra z wcześniej poruszonymi tematami czy nie. I czy nie zabrzmi nieco dziwnie. - Sam nie wiem czemu. Jakoś zacząłem cie kojarzyć ze wszystkim co złe, ale w... Przyjemnym sensie. Na swój sposób ekscytującym. - Podniósł na mężczyznę wzrok, gubiąc się niejako w zeznaniach. - Nie wiem czy właściwie to ujmę, ale to trochę tak, jakbyś był „bardzo dobrym złym przykładem”.
Na nowo wsunął sobie papierosa między wargi, rozpoczynając igrzyska, w którym gryzły się między sobą osiadająca na gardle gorycz pieprzowego piwa oraz ostra, gryząca sensacja powodowana przez wciągany dym. Znosił to o dziwo lepiej niż samo piwo. Przesunął sobie językiem papierosa w kącik ust i uśmiechnął leniwie.
- Pod niektórymi względami... No dobra, pod dużą ilością względów studenci chętnie cofają się w rozwoju. Lubimy stare dobre zabawy jak butelka, rozbierany poker, słoneczko i wspomniana wcześniej prawda czy wyzwanie. - Przerwał na moment, by zamienić papierosa na łyk piwa. Już prawie pił go spokojnie. - Zastanawiałem się jeszcze nad równie popularnym „Nigdy nie...”, ale wygrało moje zaciekawienie tym jakiego rodzaju wyzwania byłbyś mi gotowy dać. I jakie moje wypełnić. - specjalnie zaśmiał się demonicznie i poruszył brwiami.
Mógł wdeptywać na cienki lód i ten mógł trzaskać mu ostrzegawczo pod butami, ale jak już było wcześniej wspomniane: ogłuchł na wszystko, co nie było głosem Jamesa – na znaki od kosmosu i własnej intuicji także. Brnął więc dalej swoją drogą z najbardziej niewinnymi zamiarami – jak to nastolatek chciał dobrej, nieskrępowanej zabawy i odrobiny nieodzownej pikanterii, która musiała mu towarzyszyć podczas każdej przygody. I to miała być ta pikanteria – ten pękający lód.
Znów, kiedy dano mu zasłużone pierwszeństwo w zabawie, pozwolił by na czas dłuższy niż było to absolutnie konieczne do zbudowania napięcia, zawisła pomiędzy nimi cisza. Taka wypełniona przygasłym gwarem, łykami piwa, kurtyną z tańczącego w powietrzu dymu i barykady długiej na jedną odrapaną ławę. Lubił czasem taką ciszę i napięcie oczekiwania, obserwowanie tego jak znosi ją ta druga osoba, którą mierzy się spojrzeniem – bardziej psotnym niż ostrzegawczym – dopalając powoli jej papierosa. Dopiero w takich chwilach smakowanie słów było właściwie celebrowane. No i Tomiczny miał czas na to, by podjąć decyzje, czy zamierza wystartować w grze na miękko czy z pierdolnięciem.
- Była mowa o Trollu; czy kiedykolwiek faktycznie ze złości albo w ramach kary transmutowałeś w coś studenta? I jeśli tak, to w co?
Jednak na miękko.
Colette Tomiczny
Sponsored content
Strona 1 z 2 • 1, 2
Strona 1 z 2
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach