Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski Empty Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Pisanie by Ryś (Riw) Świerżewski Sob Lut 18, 2017 5:41 pm

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Informacje


2008. 04. 1996Pół Polak pół AnglikHogwartRyśStado wielkich, wkurwionych Smoków

Aparycja


191cm92kg

Naprawdę? W sensie: Poważnie? "Wstaw zdjęcie, a później opisz się dla tych, którzy nie wierzą, że wyglądasz jak na zdjęciu."
Przecież mnie widzicie. Wiecie jak wyglądam. Nie możemy tego ominąć?
Hej, nie patrzcie tak na mnie, zwykle nie miewam takiego lenia...
Ale dobra. Spoko. Opiszę się, niech to będzie wkład w mój rozwój na poziomie literatury i w ogóle. Taki jestem ogarnięty!
Tego...
Patrzycie na mnie, a ja, metaforycznie, patrzę na was. I wiem niemal na stówę co przykuwa waszą uwagę od pierwszej chwili. No dobrze, więc zaczniemy właśnie od tego. Jak zapewne widzicie, jestem Rudy. Nie jakoś miedzianie rudy czy rudo-blond. Ja jestem rudy płomiennie. W ten popierdolenie świecący sposób, który sprawia, że nie możecie przestać się gapić, pomimo że macie pełną świadomość własnego przypału. Ale spokojnie, ja wiem. Naprawdę rozumiem. Mało które z was widziało podobny odcień na żywo. Większość z was prawdopodobnie myśli, że urwałem się z jakiejś kreskówki czy animca. Albo, że mój stwórca ostro zabalował i wstyd się było przyznać... Zapewne zastanawiacie się, czym do cholery udało mi się wyczarować podobny odcień nawiązujący luźno do jesiennych liści płonących na wolnym ogniu, żarzących się niemal jak podpiekana wiewiórka krwawiąca z lewej łapy. Otóż: Nijak. Mam tak od urodzenia. Niestety jest to część pakietu, o którym opowiem wam za jakiś czas. Nie, żeby mi specjalnie przeszkadzała moja ognista czupryna... Wiecie Tygrys jestem! Problem jest taki, że jestem taki jedyny tygrys, jak ten z Kubusia Puchatka, na wyginięciu. Ojciec jest ciemny, matka blond, dwóch starszych braci za ojcem, dwie młodsze siostry za matką, ostatnia, trzecia, najmłodsza to w ogóle szatynka. No i jestem po środku ja. RUDY. I nawet listonosz się, kurwa nie zgadza, bo albinos...
Sami rozumiecie. Tak czy inaczej, oprócz barwy, moje kudły nie wyróżniają się praktycznie niczym szczególnym, poza tym, że sterczą, jakbym przyjebał nimi w ścianę i dostał płasko-włosia-er​ekcyjnego. Jakby rozumiecie, żel bez żelu i te klimaty. Elvis dla ubogich...
Nawet nie staram się tego zmieniać. Podcinam je tylko po bokach, żeby nie wyglądać jak naukowiec, który za długo bawił się latawcem podczas nawałnicy.
Jedziemy dalej. Kiedy w końcu uda wam się odkleić spojrzenie od moich włosów przemierzacie wygłodniałymi dalszych porażek ślepiami przez płaską niczym Pustynia Danakijska równinę mojego czoła, zakrapianą podobnie jak owa pustynia paroma ciemniejszymi punktami w postaci piegów. Ale jebnąłem porównanie, kurwa, jestem z siebie dumny... Ok, daruję wam zderzenie z moim samouwielbieniem​ i przejdę dalej.
Po czole docieracie do brwi - przeważnie wygiętych w jakimś fantazyjnym grymasie mającym oszczędzić mi konieczności otwierania ust - dość ciemnych i na szczęście nie tak oczojebnych jak kudły na głowie, ponadto nawet nieźle zadbanych - z uwagi na nadmierną ilość kobiet w moim życiu - i wpadacie wprost w głębię mojego inteligentnego, uwodzicielskiego​ spojrzenia, w którym możecie tonąć niczym Titanic na Atlantyku, pochłonięci jego złożonością i tajemniczym, nieodgadnionym wyrazem, zawieszeni gdzieś pomiędzy piwno-złotymi falami skrzącego się w słońcu humoru, życzliwości i pewności siebie, a zimnym i ciemnym jak burzowe niebo gniewem i sarkazmem upchniętym w najgłębszym jego odcieniu niby na dnie oceanu. 
Na bogów....
Wzruszyłbym się sam na siebie, poważnie. Powinienem był rozważyć jednak pisanie, wróżę sobie (haha) niezłą przyszłość w tym za wodzie. Ale!
Mówiąc prościej, moje oczy poza opisanym już, przeboskim wyrazem, głębią i innymi pierdołami na co dzień zanikającymi za zwykłym przymułem, charakteryzują się dość pospolitym kolorem piwa (ale wiecie, takiego dobrego piwa, nie jakiegoś amerykańskiego sikacza) czasami zakrapianym chochlikowatym przebłyskiem złota lub czerni w zależności od humoru i oświetlenia. Pod nimi, częściej lub rzadziej pojawiają się cienie sugerujące, że znowu bezmyślnie zawaliłem noc nad projektem, rozkminianiem świata lub zwyczajnie ciekawą książką. Albo alkoholem.
Dalej możecie zobaczyć pozornie prosty nos, który przy bliższym kontakcie z waszą ręką (bardziej opuszkami palców niż pięścią) okaże się być bezczelnie nieidealny i minimalnie garbaty jak zdradziecki stok dla początkujących w międzygórzu. Kto był ten wie...
Dobra, co dalej? O! Wiem!
Gdybyście dostali w tej chwili zeza rozbieżnego, bawiąc się w kameleona przyuważylibyście​ moje uszy. Oba na raz, żeby było śmieszniej. Gdybyście dodatkowo z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu chcieli przyjrzeć się im bliżej, zorientowalibyście się, że miewam w nich kolczyki, co zdradzać mogą ich przebite płatki.
Odzyskując możliwość normalnego wzroku prawdopodobnie zjechalibyście niżej, gdzie powitałby was kolejny już gąszcz moich rdzawo-rudych kudłów. Tym razem wąs i broda, których nie pozbywam się odkąd tylko przybrały reprezentatywny kształt, głównie dlatego, że bez nich wyglądam jak ostatnia pizda. Nie jakieś imponujące czy epicko-merlinowe​ czy drwalo-podobne, ale pracuję nad tym. Gdzieś pomiędzy jednym, a drugim są jeszcze usta. Wąskie u góry i wydatne na dole, ani czerwone, ani różowe, a jednak dość ponętne byście zastanowili się nad ich możliwościami i prawdopodobnym zastosowaniem. Szczególnie łase na pieszczoty i podgryzanie, polecam i zachęcam...
Nie? To nie, bawimy się dalej.
Poniżej moich cudownych ust i całuśnej brody jest jeszcze wysunięty "męski" podbródek określany przez moich starszych braci jako podwójne "D", to jest "druga dupa". Zależnie od nazewnictwa może się podobać lub bawić. W każdym razie jest tam i nie wydaje się przejmować szyderstwem moich starszych, podobnie z resztą jak właściciel. Zwłaszcza, że jest częścią podbródka, który z kolei należy do mojej wydatnej, seksownie zarysowanej szczęki. Bardzo lubię tę szczękę.
Sunąc dalej oczami przemieszczamy się po prawdopodobnie niezłomnym karku, (sprawdzane parokrotne, przeważnie podczas spadania z większych i mniejszych wysokości) zahaczamy nieśmiało o moje szerokie bary i muskularne ramiona, starając się nie zauważyć wystających obojczyków i nie zemdleć z nadmiaru wrażeń.
Znowu samouwielbienie.​ A przecież obiecałem...
Dobra. Bądźmy poważni. Skupienie.
Patrząc na mnie dalej zobaczycie ciało, nad którego rzeźbą cierpię od paru lat, wykrwawiając się w ten czy inny, bardziej lub mniej pomysłowy sposób w ciągłym dążeniu do jakiejś tam wyśnionej perfekcji. Zwłaszcza, że pomijając boski metabolizm jakim obdarzyli mnie bogowie, wpierdalam jak dziki co popadnie, zakochany w dobrym żarciu jak romeo w swojej nazbyt kalorycznej lecz wciąż ponętnej Julii, co zmusza mnie do pilnowania własnego wyglądu i grafiku ćwiczeń.
Wracając, ciało mam dobre, takie, że nic tylko oblizać palec i doprowadzić do wyparowania śliny na moim brzuchu. No chyba, że usiądę. Wtedy jestem gruby.
Poniżej brzucha mam pas, o którym nie będę mówić w imię starego porzekadła o magiku, który nie zdradza swoich tajemnic. 
Poniżej możecie zobaczyć jeszcze moje nogi, nie wyróżniające się raczej niczym szczególnym poza paroma bliznami z dzieciństwa, których nie miałem najmniejszego zamiaru usuwać, bo jak to młody gówniak, uważałem, że wyglądają "kozacko". Na koniec jeśli ktoś z was posiada fetysz stóp, może zgiąć się w pół i przyjrzeć moim. Są dość spore, ale nie klasyfikujące się jeszcze do miana Hobbicich, ponadto normalne, posiadające komplet pięciu palców na każdej. Delikatnie owłosione przy kostkach, ale umyte i nie zalatujące, generalnie miodzio. I to będzie tyle, chyba...
Ubieram się raczej normalnie, bez jakiegoś specjalnego wyróżniania się. I tyle. Koniec.

Charakter


Charakter… Co konkretnie znaczy „charakter”, do ciężkiej cholery?! Mój charakter? Znaczy się, jaki jestem, tak? Kurwa... Nie lubię takich pytań! Są kłopotliwe. Nie, "kłopotliwe" to nie jest to słowo. "Upierdliwe" - To będzie to. Dlaczego? Zmuszają do myślenia. Nie, żebym uważał myślenie za coś złego… wiecie, myślę - więc jestem, ale… Jakby to tak ładnie powiedzieć? Zmuszają do myślenia o rzeczach, o których człowiek przeważnie nie myśli. O których ja, na przykład, myśleć wcale nie chcę. Zresztą, „milczenie jest złotem”, nie? Nie możemy sobie darować?
Zgaduję, że nie...
Dobra, to jakie było pytanie? Jaki jestem? Dla Was?
Specyficzny chyba... Tak, „specyficzny” – to jest to słowo. Jestem specyficzny. Dla większości znanych mi ludzi nazbyt specyficzny, zdaje się. To za mało, hmm?
Dajcie mi moment, muszę pomyśleć.
Jestem... Wulgarny. Wulgarny jak cholera. Nie umiem wyjaśnić dlaczego. Może to kwestia przyzwyczajeń? „Czym skorupka za młodu". I tak dalej... W każdym razie wiemy o co chodzi. Poza tym, jestem zmęczony. Kurewsko zmęczony życiem. Kiedy tak nad tym myślę, z ust dwudziestolatka to musi brzmieć naprawdę zabawnie. "Zmęczony życiem", dwudziestoletni gówniarz, panie i panowie. Oto, co nasze złote czasy robią ze współczesnym społeczeństwem, żeby to tak pies wydymał. Geeez, jak tak się słucham z tym, co mówię, to zdaje mi się, że brzmię jak naprawdę zdemotywowane emo. Żeby to zaraza! To nie jest tak, że jestem nie wiadomo jakim ponurasem, co to się snuje z kąta w kąt z gębą wiecznie wykrzywioną w podkówkę. Rozmawiając na normalne tematy zachowuję się inaczej. Swobodniej. Czasem do przegięcia. Gadam jak najęty, machając przy tym łapami jak nawalona małpa. Temat jest mi zasadniczo obojętny, nie mam chyba konkretnie sprecyzowanego tabu. Pogadam o wszystkim, a przynajmniej o sporej większości. Póki temat jest błahy i nie zahacza o moją osobę wszystko gra, wiecie; śmieję się, żartuję, rzucam sprośnymi uwagami i tak dalej. Żywiołowa ze mnie bestia.
Kojarzycie takie pojęcie jak "burdel na kółkach", nie ? Niektórzy dodają jeszcze "płonący" aby podkreślić skale ogólnego rozpierdolu, jaki taki dziki burdel potrafi wprowadzić, ale zasada jest ta sama. Kojarzycie? No! No to ja właśnie jestem taką chodzącą personifikacją tegoż właśnie pojęcia. Trudno mi nawet zacząć, a co dopiero rozwodzić się nad tym, jaki właściwie jestem. Wybuchowy jestem. Łatwy do rozgryzienia, to na pewno. Ekspresyjny, spontaniczny, chaotyczny. Otwarcie mówię co jak i dlaczego mi się podoba lub nie. Robię to, co chcę robić i żyję tak, jak mi się podoba. Carpe diem czy memento mori, żyjemy tylko raz więc wypadałoby się postarać. Drugiego podejścia nie ma, c'nie? Ale wracając; Prawie niczego nie ukrywam. Krzyczę, kiedy jestem wkurwiony, wesoły lub kiedy akurat leci mój ulubiony kawałek. Krzyczę ile sił w płucach. I tak ze wszystkim. Nie żebym darł japę na okrągło, dwadzieścia cztery na dobę. Ostatecznie, "est modus in rebus" - ludzie chcą spać. Mam raczej na myśli fakt, że kiedy za coś się zabieram, (a dzieje się to raczej rzadko, bo z natury jestem dość leniwy) robię to na sto procent. I tak ze wszystkim. Nienawidzę w stu procentach. Walczę w stu procentach. Ufam w stu procentach i kocham też w stu procentach, bez względu na to, ile otrzymuje w zamian. Daję z siebie wszystko. Zawsze, obojętny na konsekwencje. Jestem... Wiecznie nienasycony życiem, pożądający rzeczy, których jeszcze nie poznałem. Odczuwam ciągły głód poznawania i dzielenia się tym, a co za tym idzie - Gadania. Rozmawiam na okrągło, mówiąc o wszystkim i o niczym. Ale o tym już mówiłem... Jedyne o czym zasadniczo nie rozmawiam są rzeczy poważne. Nie w dużym gronie, w każdym razie. Nie z obcymi. O sobie nie rozmawiam w ogóle. I niespecjalnie lubię, gdy ktoś się o coś dopytuje. Ostatecznie, gdybym chciał mówić – mówiłbym.
Nie, żebym był jakimś zajebiście skrytym w sobie człowiekiem, który prędzej zdechnie i spróchnieje, niż zdradzi co w nim siedzi, bez przesady. Zwyczajnie nie odnajduję się w takich rozmowach, ok? Nie nadaję się. Samo słuchanie o poważnych sprawach mnie drażni. Nie wiem co robić, co mówić i czy wolno mi się odezwać, czy mam trzymać ryj na kłódkę. Ludzkie emocje… Taaa. To też jest temat, którego nie lubię. Nie rozumiem ich. Znaczy, bez paniki, znam te podstawowe. Złość, smutek, bezradność, strach, radość, lojalność i ekstazę. Może dwie czy trzy inne, nie pamiętam. I tyle, wszystkie ponadto są dla mnie obce. Niezrozumiałe. Nie wiem, jak zachowywać się wśród ludzi. Nie umiem okazywać pozytywnych emocji ukierunkowanych personalnie. Nie w normalny sposób, w każdym razie. Jasne, pośmieję się z żartów i pogadam jak człowiek, ale kiedy dochodzi do sytuacji, w której powinienem powiedzieć coś miłego, okazać wsparcie czy zwyczajnie zachować się jak normalny facet - najczęściej wymiękam. Z tymi negatywnymi wychodzi mi o wiele lepiej. Wiem, kiedy komu i za co wypada przywalić, a co więcej, będąc szczerym, uwielbiam uczucie towarzyszące chwili, w której moja pięść zderza się z czymś twardym. Ale wracając - nie, żebym się specjalnie z takiego rozkładu umiejętności cieszył, to w końcu żaden dziki wyczyn. Trudniej szklankę skleić, niż rozbić, nie ?
„Emocjonalny kaleka” - tak to się chyba nazywa, jeśli dobrze pamiętam. Nie chodzi o skrępowanie, a raczej o wkurwiającą bezradność. To tak, jakby ktoś mówił do mnie w obcym języku. Ja ni panimajet, czy coś. Wiecie, jak to działa, ostatecznie nie jestem jedynym człowiekiem, który tak ma.
Trochę utrudnia mi to życie, bo lubię przebywać z ludźmi. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że ich potrzebuję. Nie jakoś blisko mnie, bez przesady. W pobliżu. Tak wiecie, oscylujących gdzieś na granicy wzroku czy słuchu. Ich obecność zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa, zdaje się. Paradoksalnie, bo moja obecność przeważnie budzi niechęć i zgorszenie. Przynajmniej, kiedy mam zły humor.... Nie, żebym nie wiedział, dlaczego tak jest. Spójrzcie na mnie. Raczej nie wyglądam na przyjaznego typa, co nie? A jak mam zły humor, to już w ogóle nie jest wesoło. Zachowuję się wtedy jak ostatni dupek. Jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, mogę iść o zakład, że gdyby wrzucić do jednego wora prawie wszystkie chujowe cechy ludzkości, a następnie dokładnie to zaszyć i skopać, wyszedłby genialny rysopis mojego charakteru. Bywam wredny, mówiąc delikatnie. Złośliwy, cyniczny, obojętny, nieczuły, chamski, wulgarny, butny, impertynencki, bezczelny, ironiczny, uszczypliwy, uparty, zaborczy, zboczony, zazdrosny, agresywny, niecierpliwy i zwyczajnie porywczy. Przy czym większość z tego świadomie, z własnego wyboru. Nie oszukujmy się, nikt nie rodzi się skończonym kutasem.
Tak mi się zdaje. Ale z drugiej strony, co ja tam wiem? Nie wydaje mi się, żebym był specjalnie bystry. Wciąż jest sryliard rzeczy których nie rozumiem i jak znam życie, nie zrozumiem nigdy. „Wiem, że nic nie wiem” - jak to kiedyś ładnie ujął pewien brodaty dziadek. Kompletnym przygłupem też nie jestem, jak sądzę. Ale nie mnie się w tej kwestii wypowiadać… Co tam jeszcze? Mam... swoje zasady, swój sposób myślenia i swoje wartości. W dużym skrócie „Wszystko jest względne” - jak twierdził inny brodaty dziadek, zdaje się znajomy tego pierwszego. W każdym razie, nie wymagam od nikogo, by je uznawał czy podzielał. Ostatecznie, przeważnie sam nie uznaję tych czyichś. Przeważnie, bo czasem mi się zdarzy. Rzadko bo rzadko, ale się zdarzy. Kiedyś kogoś szanuję, na przykład. Kiedy się z kimś przyjaźnię - wtedy bywam tolerancyjny, a nawet podporządkowany. Z drugiej strony, w takich momentach bywam dość... inny od tego, jaki bywam dla obcych. Nie, żebym robił się milszy, czy chętniejszy do rozmowy. Zwyczajnie... jestem w stanie znieść dużo więcej bez wybuchu złości w międzyczasie. Bywam cierpliwy, tolerancyjny, ba! Nawet wyrozumiały. Co tu dużo gadać, przyjaciele są dla mnie jak rodzina. A rodzina jest dla mnie najważniejsza. Nie ma chyba rzeczy, której nie jestem w stanie zrobić dla przyjaciela czy członka rodziny. Jestem oddany, lojalny, opiekuńczy - często do przesady. I agresywny. Cholernie agresywny. Oczywiście, nie w stosunku do przyjaciół. Gromami z oczu ciskam w ich znajomych, obcych i tych, którzy bywają dla moich zagrożeniem. Co tu dużo mówić, jeśli na kimś mi zależy, zachowuję się jak głupi, naiwny kundel. Nie jestem z tego jakoś konkretnie zadowolony. Z drugiej strony, nic z tym nie zrobię. Jestem jak pies. Albo lojalny kot? Obojętnie, ostatecznie, kogo to obchodzi? Zasada jest taka sama: Każesz czekać? Zaczekam. Dzień, miesiąc, rok i dekadę. Każesz walczyć? Oczy wydrapię, gardło przegryzę i łeb rozwalę, bylebyś był zadowolony. A jeśli coś mi się stanie? Chuj, bywa. Ktoś musi ponosić straty, a z jakiegoś powodu nie przeszkadzają mi one, jeśli mam dla kogo je ponosić.
Ale ostrożnie... Nawet ja mam gdzieś jakieś swoje pokłady cierpliwości. Przyznam szczerze, że nie jestem dumny z tego, jak potraktowałem ostatnią osobę, która zdążyła spożytkować wszelki zapas mojego samoogarniania. Ale usatysfakcjonowany byłem jak chuj...
Niby wiem, że tak się nie robi. Że równowaga, aurea mediocritas, granice i takie tam pierdoły. Mój problem, jak mi się zdaje, polega na tym, że granic nie mam, a co za tym idzie, trudno mi coś takiego zrozumieć. Znaczy, ja zasadniczo niewiele rozumiem, ale o tym już chyba wspominałem. Co by jeszcze? Myślę, że w ostatecznym rozrachunku jestem tylko człowiekiem. Specyficznym, wulgarnym, szalonym człowiekiem o beznadziejnym, gorszącym poczuciu humoru i jeszcze gorszych normach moralnych. I to jest chyba tyle, jeśli chodzi o mój charakter. Niespecjalnie polecam się ze mną trzymać. Szaleńców najlepiej obserwuje się z daleka, jak to ktoś kiedyś ładnie ujął. I na razie, to będzie na tyle.

Ostatecznie, trochę już powiedziałem, odpuścimy sobie resztę.

Plany i ambicje


Ambicje...Zasadniczo nie mam ich zbyt wiele...
Generalnie jestem raczej dość mało ambitny, wiecie, staram się żyć na małej przestrzeni czasu. Rozumiecie, ambicja zabija lenistwo, a tak się składa, że ja swoje wysoko sobie cenię.
Dodatkowo, człowiek ambitny to często człowiek nienaganny w jakiś sposób lub przystosowany do otaczającego go świata. Mam śmieszne wrażenie, że nie wpisuję się w kanon, toteż postanawiam wycofać się, póki nie okryłem się jeszcze hańbą porażki.

Kiedy tak nad tym myślę, dochodzę do wniosku że szczytem mojej ambicji i najdalszych życiowych planów są kolejno:

*Dostanie się na studia (znowu, cholera...)
*Nie wylecenie z nich aż do zakończenia nauki.
*Znalezienie pracy, najlepiej w zawodzie.
*Znalezienie mieszkania, nie za dużego, nie za małego, takiego w sam raz.
*Zakup jakiegoś kozackiego pojazdu i podrasowanie go.
*Życie wokół ludzi których kocham w mieszkaniu, które jest moje, utrzymanym z moich pieniędzy. Może kiedyś jakaś rodzina.
*Po drodze jak najwięcej przygód i przypałów, o których moje domniemane dzieci nigdy się nie dowiedzą...
* I gdzieś pomiędzy tym wszystkim, udowodnić mojej najmłodszej siostrze, że NIE JESTEM podobny do Nick'a z zootopii. Poważnie, prędzej uda mi się osiągnąć pełnię życiowego szczęścia niż wybić jej z głowy tę popieprzoną wizję. 

I jak na tę chwilę, to wszystko czym mógłbym was ewentualnie zachwycić. Śmiesznie mało czyż nie? Bez fajerwerk, idei na lepsze jutro i innych, podobnie uwznioślonych, szlachetnych pierdół... Jeśli uda mi się osiągnąć to wszystko czym was zanudziłem, zaplanuję sobie coś ciekawszego. Tym czasem, skupię się na tym, co jest.

Egzamin wstępny


Jest tutaj


I rok || Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu || 
Umiejętność teleportacji




Ostatnio zmieniony przez Ryś (Riw) Świerżewski dnia Czw Mar 02, 2017 12:56 am, w całości zmieniany 4 razy

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski
Cytat : "Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie."~A.S

Gif : Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski UfIe1GV

Ranga : Moje życie to żart

Punkty doświadczenia : 18

Punkty Życia : 100

Wiek : 20 lat

Krew : Mieszana

Narodowość : Pół Polak Pół Anglik

Pieniądze : 65G

Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu

Powrót do góry Go down

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski Empty Re: Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Pisanie by Ryś (Riw) Świerżewski Sob Lut 18, 2017 6:17 pm

Metamorfomagia

A więc pytacie jakim cudem robię to co robię, tak?
W sensie zmieniam kształt, płeć i inne takie?
Właściwie nie umiem wam na to konkretnie odpowiedzieć. Zaczęło się dawno, dawno temu kiedy byłem jeszcze gówniakiem. Ale wiecie, takim naprawdę niewielkim, pierwsza zmiana wystąpiła u mnie po paru miesiącach. Wyobraźcie sobie taką sytuację:
Jestem na świecie od paru miesięcy, niby nic ciekawego. Śpię, sram, rzygam i czasem coś zeżrę. I jestem najuroczszym dzieciakiem mojej matki (znaczy do czasu kiedy nie uznała, że chce nowe małe słodkie dziecko które nie pyskuje. Taka rodzinna przypadłość). Z tym, że ojciec, pomimo że kocha moją matkę całym swoim wielkim lwim sercem, niespecjalnie wierzy, że jestem jego. I zanim osądzicie, naprawdę nie trudno mu się dziwić biorąc pod uwagę, że sam ma włosy ciemne jak chuj w dupie, to jest hebanowe, a wybrankę jego serca od bycia totalnym albinosem dzieli jedynie delikatny złoty odcień podobny do dopiero co zamoczonej herbaty, którą ktoś natychmiast potem wywalił pozostawiając wodę w kubku zabarwioną pierwszym sortem zaparzonej esencji. A ja, jak już wiecie, jestem rudy... Ogniście, kurwa, rudy...
No więc egzystuję sobie tę parę miesięcy kompletnie niczego nieświadomy, nie mając pojęcia że moja przypadłość wywierca ogromną dziurę w sercu obydwojga rodziców i to nawet nie sama przez się, gdy wtem! Mój najstarszy brat, wtedy pięcioletni, stał nade mną (bo ja leżałem na kanapie) i robił debilne miny by jakoś mnie rozbawić. A ja śmiałem się, bo też nie miałem wtedy wielu innych opcji do wyboru. I nagle...JEB! moje włosy stały się czarne, jak te ojca. Wyobraźcie to sobie, brat tak mnie uhahahał, że zmieniłem kolor.
A najlepsze jest to, że on też, bo jak twierdzi matka pobladł jak płótno, odwrócił się do niej (bo była w kuchni) i wydarł się jak popierdolony czymś w stylu "Mamo popsułem go!!"- Autentycznie przerażony. Nie myśląc wiele moja matka zerwała się sprzed garnka i podbiegła do nas, by następnie krzyknąć ze zdziwienia i omal nie upuścić trzymanej w ręce marchewki. A ja, prawdopodobnie przerażony jej krzykiem, zmieniłem kolor na blond. Biedna omal nie zemdlała. Dopiero po chwili, kiedy uświadomiła sobie, że nie ześwirowała, pobiegła do telefonu (tak, mamy telefon) i zadzwoniła do swojej matki - babci-mugolki.
Kiedy tylko babcia odebrała matka zalała ją falą bliżej nieokreślonych dźwięków, a następnie poprosiła, by dziadek niezwłocznie się u nas pojawił. W tym czasie Hieronim wiedziony braterskim instynktem zaczął głaskać mnie po głowie, uspokajając moje rozryczane oblicze na tyle, że zamknąłem się nareszcie i znowu byłem rudy.
Parę minut później był u nas dziadek, który uspokoił mamę i poprosił Hieronima, żeby jeszcze raz pokazał co się dzieje. No więc mój nieco przestraszony brat zaczął wydurniać się jeszcze raz tuż przed moim dziobem, sprawiając, że zacząłem się dziko śmiać.
I robił to aż do chwili, w której moje rude włosy zaczynały ponownie zmieniać kolor. Najpierw na czarny, później na zielony, pomarańczowy,  beżowy i tak w kółko. Dziadunio pokiwał głową, coś tam pomruczał pod nosem, pogładził się po brodzie i ruszył z powrotem w stronę kominka, po drodze klepiąc moją mamę po ramieniu. Matka siedziała więc zdezorientowana, aż do chwili, w której dziadek wrócił trzymając pod pachą jakieś beznadziejnie opasłe tomiszcze.
Z tego co mówił mi Hieronim, dziadek trzasnął nim o nasz drewniany stół i zaczął wertować jego księgi, szukając czegoś, aż znalazł.
Na jednej ze stron widniał portret jakiegoś naszego dalekiego przodka, który podobnie
jak ja zmieniał włosy i nie tylko. Dla mnie było to oczywiście bez znaczenia, ale moja matka, widząc je popłakała się niczym małe dziecko, smarkając, szlochając i tak dalej. Hieronim podbiegł i przytulił ją, podobnie z resztą zrobił dziadek.
Jakiś czas później, kiedy ojciec wrócił z pracy, mama poprosiła Hiro by jeszcze raz doprowadził mnie do tak dzikiego śmiechu, wcześniej pokazując mu obraz w dziadkowej księdze. Tłumaczyła coś zawzięcie i z wielką pasją, machając przy tym rękami, płacząc i śmiejąc się jednocześnie, a na koniec, krzyknęła coś i miotnęła w ojca wazonem. Ten odprawił go na ścianę ruchem różdżki i wziął matkę w ramiona, kręcąc nią w powietrzu i śmiejąc się. Potem padł na kolana i zaczął przepraszać. A potem wstał i pocałował ją.
I z tego co mówił mi Hieronim, znowu byli szczęśliwi.
Ja oczywiście nic nie ogarnąłem, ale dla moich rodziców dzień odkrycia mojej przypadłości był bardzo szczególny. Po latach jestem w stanie poniekąd zrozumieć dlaczego.

Przez kolejne parę lat nie działo się nic specjalnego. Zmieniałem kolor włosów, a raczej, zmieniały się one same kiedy buzujące we mnie emocje wykraczały poza skalę zwykłego ogaru. Kolejna znacząca zmiana jaką pamiętam miała miejsce podczas pierwszego roku w Hogwarcie. Był to rok, podczas którego wydawało mi się, że już ogarnąłem co i jak. W sensie wiecie, umiałem zapanować nad kudłami na mojej głowie i byłem z siebie kurewsko dumny. Taki kozak, władam mocą tajemną i w ogóle. Chuja tam, to był dopiero początek zabawy. Ale w sumie skąd miałem wiedzieć, nie? Ale wracając do kolejnej znaczącej zmiany.
Była sobie taka panienka, wiecie jak to jest. Jasne włosy, niebieskie oczy, różowe usta, a w dodatku nie traktowała mnie jak zwykłego ziemniaka, tylko tak po ludzku i koleżeńsku. No i mnie trafiło. Konkretnie i z rozpędu, wpadłem po uszy i ugrzązłem w głupim, szczenięcym zauroczeniu. Przy czym wiecie, te pierwsze są najgorsze. I moje też było najgorsze. Nie mogłem wywalić jej obrazu z głowy. No po prostu nie mogłem. Była miła, inteligentna (jak na jedenastolatkę) wesoła i pomocna. No i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu...
Po dwóch miesiącach wydało mi się oczywiste, że już z tego nie wyjdę. Że to ta jedyna i cholera, choćbym chciał, to nie może być inaczej. Bogowie, byłem debilem. Ale dzieciakiem, więc hej! Nie liczy się.
Postanowiłem wyjawić jej co czuje. Przyznać się, rozumiecie. Oczywiście, nie było to takie znowu proste, po tym jak to postanowiłem, zbierałem się jeszcze miesiąc. W końcu się zebrałem. Siedzieliśmy razem na dziedzińcu i gapiliśmy się bezmyślnie w gmach budynku. Ten moment wydał mi się wtedy całkiem niezły. Wiecie, cisza, spokój, tylko my dwoje...
Zacząłem mówić. Pamiętam, że ręce pociły mi się jak cholera, a głos drżał, nie mówiąc o tym, ze musiałem bardzo starać się mieć wciąż ten sam kolor włosów i twarzy...
Powiedziałem. A ona mi na to " Wybacz Riw, ale...Może gdybyś miał inne włosy? I bardziej zarysowaną szczękę? Nie podobasz mi się...Taki."
To był cios. Taki wiecie, kurewski przez ryj, zniewalający i miażdżący kość. Ale trzymałem się, jako twardy gówniak postanowiłem zmierzyć się z przedstawionym problemem. Ostatecznie, to była ta jedyna, nie? Chciałem zrobić wszystko, żeby tylko jej się spodobać. No i zrobiłem...
Moja twarz zmieniła się znacznie, przybrała zupełnie nowy, obcy dla mnie kształt. Włosy pociemniały i wydłużyły się nieco do artystycznego nieładu. Kości zarysowały. A wszystko samo z siebie, bez prośby i pytania, ze zwykłej szczenięcej chęci sprostania wymaganiom rzuconym mi przez dziewczynę, którą wtedy kochałem. Kurwa, jakie to poetyckie, niech skisnę.
No więc odwróciłem się do niej zupełnie nowy i obcy sobie, z tą cholerną szczeną i ciemnymi długimi włosami. "Czy teraz jest dobrze?" Zapytałem z niewinnie szczenięcą nadzieją myśląc, że doceni moje starania. Jak się pewnie domyślacie, nie doceniła. Najpierw pobladła, później krzyknęła, następnie pieprznęła mi w twarz i uciekła rzucając na wychodnym subtelnym "MUTANT"
Żeby było śmieszniej, biegnąc wyminęła dwóch moich starszych braci, którzy dowiedziawszy się od kogoś o moich planach przyszli zobaczyć jak radzi sobie ich młody Casanova. Także ten...
Nie mówili wiele. Usiedli po prostu obok mnie i siedzieli tak, razem ze mną wpatrując się tępo w bruk.
"Przynajmniej wiemy, że włosy to nie jedyne co umiesz, nie?" Hieronim uśmiechnął się krzywo i trącił mnie ramieniem.
"Jak nie ta, to inna."Dorzucił Jack."Z resztą, skoro ocenia cię tylko po wyglądzie, nie powinieneś się nią przejmować. Głupia cipa i tyle..." Stwierdził i westchnął. Miał rację, ale wtedy nie było to dla mnie tak kurewsko oczywiste jak jest teraz. Wtedy byłem mutantem. I byłbym nim prawdopodobnie do końca roku, bo kretynka rozgadała to po wszystkich koleżankach i kolegach, sprawiając, że stałem się jedną z ciekawszych atrakcji w szkole. Wiecie jak to jest, docinki śmiechy i alienacja. Generalnie czekała mnie zajebista wizja kolejnych sześciu lat nauki. Na szczęście, zgodnie z tym, co wpajała nam mama, postanowiłem zmienić wadę w pokaźny atut. Po paru miesiącach treningów i kilku bójkach nauczyłem się formować twarz, lub przynajmniej jej części wedle woli i uznania, przez co stałem się prawdopodobnie najbardziej upierdliwym jedenastolatkiem na świecie. Patent był w zasadzie kurewsko prosty. Wystarczyło, że koś rzucał we mnie złośliwą uwagą, a ja zmieniałem moją twarz w jego i odpowiadałem tym samym. Nie była to może najbardziej imponująca rzecz na świecie, zwłaszcza, że moja przemiana mogła potrwać najwyżej parę sekund, ale spokojnie starczyła żeby mieć spokój w pierwszym roku nauki. Bycie metamorfomagiem wciąż było upierdliwe, ale jako dziarski jedenastolatek wspierany siłą dwóch starszych braci odkryłem jakiś przebłysk dobrych stron tego cholerstwa.

Kolejne lata upływały mi w miarę spokojnie. Uczyłem się, ignorowałem dopieprzanie ze strony zidiociałych czystokrwistych gnojków, trzymałem z kumplami i braćmi i ćwiczyłem. Głównie wieczorami i głównie z nudów, ale ćwiczyłem, uparcie i nieustępliwie wlepiając gały w lustro i modulując swoją paszczę na kolejne sekundy i minuty. W trzeciej klasie byłem już masterem własnej twarzy. Ogarniałem co i jak, a dopóki nie strzelał mnie potężny chuj, z przemianą nie było problemu. Jak się zapewne domyślacie, moja sytuacja wśród rówieśników zmieniła się znacząco wydłużając swoje macki już nie tylko na odrazę i fascynację, ale dalej, w podziw, zainteresowanie i czystą, niczym nie skażoną nienawiść. Byłem w raju. Jak na trzynastoletniego gówniaka miałem wszystko, czego chciałem. Dziewczyny nie bały się już moich przemian, a wręcz przeciwnie, jarały się niesamowicie faktem, że specjalnie dla nich, mogę być kimkolwiek chcą. Większość wyobrażała sobie więc, że będą mogły mieć swojego wymarzonego księcia z bajki, przynajmniej jeśli chodzi o twarz. Podobało mi się to jak jasna cholera. Z resztą, hej, komu by się nie podobało? Byłem małym, rozchwytywanym, aroganckim kurwiem, który właśnie odkrył, że to,
czego wstydził się latami jest kluczem do towarzyskiego sukcesu. Było to dla mnie ważne również dlatego, że w tym własnie roku do Hogwartu szła moja młodsza siostra, Amanda. Wolałem, żeby miała fajnego popularnego brata, zamiast pomiatanego mutanta. Zabawne jak wszystko może się zmienić, nie?
Z tym, że każdy sukces rodzi wrogów. Taka przykra ludzka przypadłość... No więc i ja ich miałem. Całe tłumy z resztą. I nie przejmowałem się nimi, bo jak wspomniałem, los obdarzył mnie wyjątkowymi pokładami nowo odkrytej arogancji. Miałem cięty język i dobry refleks, nie bałem się oberwać po japie, a z zaklęciami nawet jakoś mi szło, więc zasadniczo wszystkie docinki, ciosy i radosne hejty spływały po mnie jak po kaczce.
Do czasu.
W Ravenclawie był taki gnojek, który nienawidził mnie całą mocą swojego wielkiego mózgu. Z wzajemnością z resztą, ja również nie pałałem do niego wielką miłością, a wręcz cieszyłem się z każdej kolejnej możliwości wdeptania go w parkiet. Wiem, byłem beznadziejnym gówniakiem.
No więc własnie ten palant wykorzystał swój wielki mózg i poszperał trochę w różnych księgach. Wiecie, ci z Rawenclawu są w tym naprawdę dobrzy. Fakt faktem, zbiory ksiąg to prawdopodobnie jedyna rzecz, w której ten gość kiedykolwiek pogmera...
Chuj. Ważne że się dogmerał. Pamiętam jak pewnego dnia, po kolejnej przegranej potyczce powiedział mi "Na twoim miejscu nie byłbym z siebie taki zadowolony. Nic nie bierze się znikąd" i odszedł zostawiając mnie skonfundowanego jak cholera. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, skąd właściwie mam tę zdolność. Mama zawsze mówiła, że taki się po prostu urodziłem i że jestem niezwykły, bo tylko nieliczni posiadają moje zdolności. Z początku traktowałem to bardziej jak klątwę niż talent, a później, z czasem, zwyczajnie olałem temat.   
Do tamtego dnia. Nie rozumiejąc specjalnie co Tom miał na myśli, poszedłem do Jack'a i zapytałem wprost czy wie coś na ten temat. Ten wzruszył jedynie ramionami, więc poszliśmy do Hieronima. Nie był specjalnie zadowolony, zwłaszcza, że dla niego był to najgorszy czas w życiu każdego czarodzieja - Ostatnia klasa i masa zapierdolu. Niemniej, spotkał się z nami, a usłyszawszy moje pytanie zmarszczył czoło wyraźnie niezadowolony. Widać było, że wie o co chodzi i bynajmniej nie ma zamiaru mi odpowiedzieć. Pożarliśmy się jak cholera. Jack musiał nas rozdzielać, żebyśmy nie zdążyli się pozabijać. Ostatecznie, stanęło na tym, że Hiro pożyczył mi swój proszek Fiuu, żebym mógł pogadać z ojcem. Jego zdaniem to od niego powinienem dowiedzieć się prawdy o swoim pochodzeniu. Brzmiało to chujowo, bo w pierwszej chwili miałem wrażenie, że jestem adoptowany. Wiem, że to debilne, ale generalnie co byście sobie pomyśleli po takim tekście?
Sypnąłem proszkiem i wsadziłem głowę do komina. Tata nie był zadowolony faktem, że postanowiłem przeszkodzić mu w kolacji z mamą, ale usłyszawszy moje pytanie o wytłumaczenie słów kolegi westchnął ciężko i pokiwał głową mówiąc, że był ciekaw, kiedy zapytam. Powiedział, że jestem już dość duży by poradzić sobie z pewnymi rzeczami i że dobrze się stało, że chłopaki odesłali mnie do niego.
Siedziałem z głową w kominie jak debil, czekając aż ojciec wreszcie przejdzie do rzeczy. A kiedy przeszedł, żałowałem, że w ogóle do tego doszło.
Moim przodkiem był potężny metamorfomag. Nie jakiś tam zwyczajny, ale NAPRAWDĘ potężny. Gość, który potrafił cuda na kiju i więcej nawet się nie pocąc. Problem polegał na tym, że swoich umiejętności używał by rabować banki, mordować mugoli i czarodziejów, polować na magiczne stworzenia i...wybijać innych metamorfomagów. Ponoć czerpał swoją siłę z cierpienia, strachu i gniewu swoich ofiar, ćwiartował je i torturował dla czystej zabawy. Generalnie, gość był raczej nieprzyjemny.
I niby jasne, to było dawno, gnój został zabity przez armię dobrych ziomków, spalony, sproszkowany i zapomniany. Do chwili, w której jego gen nie odnalazł się X pokoleń później. We mnie. Fajnie, nie?
Nasza rozmowa była długa i nie pamiętam jej za dobrze. Kiedy w końcu się skończyła czułem się jak ostatni kutas chełpiący się siłą obcego człowieka, która dostała mi się tylko dlatego, że z jakiegoś powodu jego geny i moje geny były podobne. Nie jest dobrze być podobnym do seryjnego mordercy- czarnoksiężnika. Niedobrze jest wiedzieć, że jego krew i jego geny siedzą właśnie we mnie.
Prawdopodobnie zniósłbym to dużo gorzej gdyby nie fakt, że bracia postanowili zostać ze mną i jakoś przegadać temat. Pomogło dość, bym nie miał zamiaru się zabijać. Niemniej, mój zapał i dawne samouwielbienie zniknęły na długi czas, by -jak wtedy myślałem- nigdy nie powrócić. Za każdym razem kiedy próbowałem coś w sobie zmienić, w mojej głowie pojawiał się pokazany mi przez ojca portret dawnego przodka, a wraz z nim tysiące trupów i inne podobne przyjemności skutecznie niszczące całą moją pracę i wysiłek.

Do końca roku moja chwała przygasła. Zmieniałem się rzadziej i mniej chętnie. Dawna popularność malała, plotki dopełniły dzieła. Przez kolejne dwa lata próbowałem przekonać ludzi, że tak generalnie, to może nie jestem najprzyjaźniejszą istotą na planecie, ale niespecjalnie śpieszy mi się by iść w ślady popierdolonego przodka. Poza gronem najbliższych przyjaciół i rodziny, nikt nie wydawał się być specjalnie przekonany. Szósty rok był rokiem totalnego wyjebania. Zacząłem olewać ludzi i ich zdanie twierdząc, że skoro i tak chuj o mnie wiedzą, ich zdanie na mój temat nie ma większego znaczenia.
jak śpiewał pewien gość, "jestem sobą tak długo jak wiem kim chce być".
Zacząłem znowu pracować nad zmianą wyglądu, uznając, że może mi się to przydać w życiu bardziej niż troska o to, kim był jakiś mój pierdolony przodek-pojeb.
Byłem niezły. Naprawdę niezły. I wydawało mi się, że lepiej już nie będzie. Do czasu.
Ostatnia znacząca zmiana w mojej matamorfomagicznej karierze miała miejsce właśnie podczas ferii wielkanocnych szóstego roku mojej nauki. Dom był pewien ludzi, jak zwykle, kiedy wszyscy zjeżdżali się by razem świętować. To był dzień przyjazdu, wiecie rozpakowywanie, witanie, masa gadania i wspólne siedzenie do późna. Po sytej kolacji i długiej posiadówie przy kominku wszyscy powoli zaczęli zabierać się do swoich pokoi by odpocząć i wyspać się przed mającym nadejść za parę godzin "wielkim dniem" i morderczo pysznym, wspólnym śniadaniem.

Krótko przed snem postanowiłem, że wezmę długi prysznic, tak wiecie, na rozluźnienie mięśni. Wszedłem więc pod natrysk nucąc pod nosem piosenkę, która utknęła mi w głowie ranka dnia poprzedniego.

I met her in a club down in North Soho

Where you drink champagne and it tastes just like Coca - Cola

See-oh-el-aye Cola

She walked up to me and she asked me to dance,

I asked for her name and in a dark brown voice she said "Lola"

El-oh-el-aye lo lo lo lo Lola,

LO LO LO LO LOLA!
Loooooola lolololololoooola....


Jeśli znacie tę piosenkę, możecie łatwo domyślić się, co było później.
Wyszedłszy z łazienki wszedłem spokojnie do mojego pokoju, zrelaksowany jak nigdy wcześniej w życiu. Wciąż nucąc, rzuciłem ręcznik na podłogę i kołysząc się w rytm przeszedłem do szafy, by sięgnąć sobie jakieś bokserki. I wtedy to się stało. Spojrzałem w lustro znajdujące się na jednym z rozsuwanych drzwi wielkiego mebla, a tam, zamiast zwyczajnego mnie była... Lola.
Krzyknąłem zszokowany, klnąc jak szewc i cofnąłem się przerażony, potykając o jakieś pieprzone krzesło, lecąc do tyłu i zarywając o wyro, po drodze zwalając rzeczy z biurka, o które próbowałem się jeszcze chwycić. Huk był niemiłosierny, ale nie przejmowałem się nim, trwając w zbyt wielkim szoku. Podniosłem się powoli i spojrzałem w lustro wystające zza przewróconego krzesła.
"KURWA MAĆ JA PIERDOLE DO CHUJA CIĘŻKIEGO JA PIERDOLE KUUUUUUUURWA NA BOGÓW KURWA NIEEEE NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE. NIE" krzyknąłem, odwracając wzrok i dotykając swojej twarzy. Była miękka. I nie owłosiona. Serce niemal mi stanęło. Tymczasem, do pokoju wpadła czternastoletnia wtedy Mad, której pokój znajdował się tuż obok mojego.
"Jezu kurwa Chryste Ryś co ty..... "Urwała zamierając w miejscu na widok mojej obecnej formy. Zerwałem się z miejsca i nie myśląc wiele pobiegłem w jej stronę, widząc jak dziewczę odwraca się i rozwiera paszczękę w celu zawołania kogoś jeszcze. Udało mi się ją pochwycić i wepchnąć do pokoju, w międzyczasie krzycząc, by się zamknęła. Oczywiście nie posłuchała. Ugryzła mnie w rękę i wyrwała się, jednocześnie zasadzając mi (chyba z przyzwyczajenia) solidnego kopniaka w jaja, których...Nie było. Następnie rzuciła się w stronę jeszcze uchylonych drzwi.
"To ja! Tojatojatojatoja! Mad!!!" Chwyciłem ją za rękę i w ostatniej chwili miotnąłem nią o wyro, zamykając drzwi do pokoju. "TO JA DO KURWY NĘDZY, ZAMKNIJ SIĘ!" Warknąłem ostro, na co mała skuliła się i zamarła na łóżku, wpatrując się w moje nowe, nagie, czarne, kobiece ciało.
"Ale....Jak...?"Wydukała w końcu, nie bardzo wiedząc jak zareagować. Przewróciłem oczami i odwróciłem na chwilę głowę, pechowo trafiając spojrzeniem w moje lustrzane odbicie.
"Kurwa" Warknąłem i zakryłem twarz dłonią, drugą opierając na wydatnym, kształtnym biodrze." Nie wiem. Nie wiem, słuchałem tej głupiej piosenki a potem...to się stało...."Powiedziałem wkurwiony i bezradny. Maddie popatrzyła na mnie chwile, przechylając delikatnie głowę, a następnie wybuchnęła głośnym, perlistym śmiechem...
"No pięknie!" Zaklaskała w ręce i pokręciła głową z niedowierzaniem" Po prostu pięknie." Skwitowała, a następnie rzuciła we mnie kocem leżącym na łóżku." Masz zakryj się. Nie powinnam oglądać mojego nagiego brata...transwestyty!" Pisnęła i zaniosła się kolejną salwą śmiechu. W normalnych okolicznościach prawdopodobnie spróbowałbym ją udusić, jednak w tamtej chwili nie miałem na to siły. Chwyciłem koc i owinąłem się nim w dość nieumiejętny sposób. Byłem kobietą. Taką wiecie, pełnoprawną z piersiami i vaginą na swoim miejscu. Moja męska sylwetka zaginęła, karnacja zmieniła się w ciemnoczekoladową, wszelkie dawne cechy mnie zanikły. A ja stałem zestresowany
i przerażony, jak każdy młody mężczyzna postawiony przed wizją utraty klejnotów rodowych. I stałem tak, próbując co i rusz zmienić się z powrotem, pomimo, że nie dawałem rady. A stres rósł i rósł, zarastając moją głowę wizję tego, że już zawsze będę babą i że będę musiał.....
Wolicie nie wiedzieć. Wolicie naprawdę nie wiedzieć.
Maddie śmiała się dalej w najlepsze, aż do chwili, w której jej rozbawienie nie ustąpiło na tyle, bo mogła normalnie oddychać, a co za tym idzie, mówić.
"Czemu po porostu się nie zmienisz?" Zapytała, a ja przełknąłem głośno ślinę, czując, jak upokorzenie wbija mnie w posadzkę.
"Nie wiem kurwa, nie mogę. Za bardzo się....Stresuję." Jęknąłem i zakryłem twarz dłonią, upuszczając koc. Maddie zacisnęła usta, próbując nie dokopać mi kolejna salwą śmiechu. Jak się pewnie domyślacie, nie wyszło jej to najlepiej. Zrezygnowany, postawiłem krzesło do pionu i usiadłem na nim, myśląc, jak ogarnąć się do dawnego stanu. Próbowałem przypomnieć sobie jak wyglądałem wcześniej i jak zmusić ciało, by wróciło do swojego pierwotnego stanu. Niestety, cholerne nie chciało współpracować, zacięte moim własnym stresem, żeby to tak jasny chuj.
"Może przynieść ci twoje zdjęcie?" Zapytała w końcu, a ja pokiwałem jedynie głową, nie bardzo wiedząc, czy na cokolwiek się ono przyda." Najlepiej jakieś ukazujące mnie całego jak masz..." Mruknąłem a ona uśmiechnęła się i poklepała mnie po ramieniu.
"Coś wymyślę" Pocieszyła mnie i wyszła, zamykając drzwi.

Dziesięć minut później wydarzyło się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Na korytarzu usłyszałem kroki Hieronima. Wkurwione kroki Hieronima. Brat nacisnął klamkę i otworzył drzwi z rozmachem, jednocześnie wciąż burcząc coś do Mad swoim wzburzonym głosem.
"....cholerę ci zdjęcie mojego penisa!" Wywarczał i wszedł do środka, zamierając sekundę później. Mad zamknęła za nim drzwi i wskazała mnie ręką.
"Teraz rozumiesz? On ma poważny kryzys!"
Hiro rozdziawiał usta i wgapiał się we mnie swoim zszokowanym spojrzeniem, a ja, zmieszany, zawstydzony i zwyczajnie przerażony odpowiadałem mu swoim, podobnym. Kiedy Maddie mówiła, że coś wymyśli, nie myślałem, że wpadnie akurat na to. Sekundę później zobaczyłem coś jeszcze gorszego.
"CZY TOBIE STANĄŁ!?" Wycharczałem, piskliwym głosem, a następnie miotnąłem w niego jakimś pudłem, trafiając go w głowę i zwalając z nóg.
No więc siedzieliśmy tak w trójkę; Ja- po uszy zakryty kocem na łóżku, próbując nie wpadać w panikę i wyluzować się na tyle, by wrócić do dawnej formy, Mad- bujająca się na fotelu, rozkminiająca jak wyciągnąć mnie z tego badziewia i Hieronim- w najdalszym kącie pokoju, z kolanami pod brodą, najpewniej zastanawiający się, czy jestem jeszcze jego bratem czy już siostrą i czy poleciał na mnie czy na moje ciało i czy to już kazirodztwo.
Minęła godzina.
W końcu Maddie wpadła na jakiś pomysł i wstała z krzesła. Zaraz później przyniosła dostanego od babci-mugolki laptopa i najzwyczajniej w świecie postawiła go na przesuniętym biurku.
"Oglądamy planetę skarbów" Oznajmiła stanowczo i wskazała Hieronimowi miejsce po mojej części pokoju.
Ten wstał zrezygnowany i bardzo powoli powlókł się w stronę łóżka, by następnie usiąść obok niego i wciąż na mnie nie patrząc, wbić spojrzenie w ekran mugolskiego wynalazku. Mad włączyła film i usiadła na łóżku obok mnie, drapiąc mnie po głowie, jak zawsze, gdy siedzimy razem. Na początku filmu wciąż jeszcze zastanawiałem się co i jak, ale wraz z postępem fabuły wciągnąłem się i na chwilę zapomniałem o reszcie świata. Jak się okazało, tyle wystarczyło, żebym wrócił.
Od tamtego incydentu (o którym wiemy tylko my i o którym NIE ROZMAWIAMY) minęły trzy lata.

Na początku zmiana w kobietę przerażała mnie wizją utraty cennych dla mnie części mnie, jednak im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej ciekawiło mnie, czy uda mi się to jeszcze raz i co mogę z tym fantem zrobić. Dzięki treningom rozwinąłem tę umiejętność, a co dodatkowo zajebiste, poszerzyłem swoją wiedzę w temacie kobiecego ciała. Nie będę wam tego opisywał, ale w wielkim skrócie-było fajnie.
Mając dziewiętnaście lat nauczyłem się całkowicie kontrolować zmianę płci, co pozwoliło mi na znalezienie pracy w klubie ze striptizerem, przez który później zostałem wyjebany z pierwszej uczelni. Nie żałuję.
Generalnie jak dotąd nie umiem niczego poza tym, co opisałem wam powyżej. Nie jest to jeszcze szczyt moich marzeń, ale nie narzekam. Zwłaszcza, że moje umiejętności można naprawdę ciekawie wykorzystać....
O ile oczywiście nie najdzie mnie stres czy coś. Zawsze istnieje ryzyko, że coś pójdzie nie tak, zatnę się lub utknę w jakiejś postaci na dłużej, niż planowałem, a ponadto, z racji tego, że nie mogę zmieniać głosu, że dam się łatwo zdemaskować, ale pomimo tego wszystkiego, jest nieźle. Nie umiem wam powiedzieć jak to się dzieje, że robię co robię. Po prostu robię. Albo robi się samo, bez mojej zgody. Taka przypadłość, co zrobić?
I to, zdaje się, jest wszystko, co mogę wam na tym etapie powiedzieć...

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski
Cytat : "Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie."~A.S

Gif : Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski UfIe1GV

Ranga : Moje życie to żart

Punkty doświadczenia : 18

Punkty Życia : 100

Wiek : 20 lat

Krew : Mieszana

Narodowość : Pół Polak Pół Anglik

Pieniądze : 65G

Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu

Powrót do góry Go down

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski Empty Re: Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Pisanie by Ryś (Riw) Świerżewski Pią Lut 24, 2017 11:27 pm

Zaklęcia niewerbalne

Z nimi było prościej. W sensie, mniej traumatycznie niż w przypadku metamorfomagii. Zaczęło się w szóstej klasie na zajęciach z obrony przed czarną magią. Niby nic takiego, wiecie profesor wyjaśnił nam na czym polegają, jak się je wykonuje, a później pozwolił nam próbować. No i próbowaliśmy. I nic. Ale tak bywa, nie? Jedni nie potrafią się skoncentrować, inni nie trafiają w zaklęcie, kolejni zwyczajnie tego nie czują. Ja sam cierpiałem na dosłownie każdą z wyżej wymienionych przypadłości. Za cholerę nie umiałem tak machnąć i tak pomyśleć, żeby zaklęcie faktycznie chwyciło. Dodatkowo wiecznie mnie coś rozpraszało, ktoś coś gadał, ktoś coś jęczał, ktoś klął pod nosem, a ja pośród tego skupionego tłumu nie mogłem zebrać myśli, zalewany falą dźwięków, gestów i zapachów. Po paru lekcjach byłem już nie tylko znudzony, ale jeszcze poirytowany, co sprawiło, że rzuciłem to w cholerę, twierdząc, że mi się nie przyda, że ja tak właściwie to tego nie chcę, że tak generalnie, będę dobry w czymś innym. I przez jakiś czas byłem nawet pewien, że tak już zostanie. Inni robili powoli jakieś postępy, inni -nawet nie robiąc ich- wciąż zawzięcie próbowali, a ja siedziałem i od niechcenia udawałem, że też coś robię. Do czasu. Jak niemal w każdej historii którą ode mnie usłyszycie i w tej pojawiają się członkowie mojej rodziny. Mają oni niesamowity wpływ na moje życie. Zwłaszcza, że potrafią zachęcić mnie do wielu rzeczy w ten czy inny sposób... Tak było i z moją nauką zaklęć niewerbalnych. 
Pamiętam, jak pierwszego dnia wakacji, kiedy byliśmy już w domu i siedzieliśmy razem w salonie Mad zapytała mnie, dlaczego właściwie nie przykładam się do nauki tych zaklęć, skoro obrona przed czarną magią jest jednym z moich ulubionych przedmiotów. 
Jej pytanie było proste i banalne, wciśnięte między nasz dialog tak swobodnie i naturalnie, że nie przeczułem w nim żadnego podstępu. I to, prawdopodobnie był mój błąd. Siedziałem wtedy w fotelu, wpatrzony leniwie w kominek, zupełnie nieświadomy tego, że za moimi plecami czyha niczym przyczajony kot, mój najstarszy brat. 
Nie widząc go, zupełnie nie wpadłem na to żeby jakkolwiek przemyśleć własne słowa. Ostatecznie, wiedziałem, że Mad zrozumie mnie jak mało kto. Powiedziałem więc wprost, że nie widzę sensu by marnować czas i energię na naukę czegoś, do czego po pierwsze nie mam talentu, po drugie co może nigdy mi się tak porządnie nie przydać, bo jak gdzieś wtedy słyszałem, zaklęcia wypowiedziane skutkują lepiej i wreszcie po trzecie , że mam zwyczajnego lenia i nie potrafię się skupić, więc odpuszczam. Następnie płynnie przeszedłem do innego tematu i zapomniałem o tej wypowiedzi, uznając ją za mało znaczącą. Mad jedynie pokiwała głową i przeciągnęła się, układając inaczej na kanapie i podchwyciła zarzucony przeze mnie, nowy wątek. Tymczasem Hieronim, wiedziony starszobraterski​​m instynktem samozachowawczym​​ przetrawił moją wypowiedź i uznał, że skoro nie potrafię zmotywować się sam, przyda mi się jakaś zachęta.
I tak zaczęły się prawdopodobnie najupierdliwsze wakacje, jakie kiedykolwiek miałem okazję przeżyć. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn Hieronim postawił sobie za punkt honoru nakłonienie mnie do nauki zaklęć niewerbalnych. Jednakże -jak to starszy brat- za oczywiste uznał, że sama rozmowa i przedstawienie mi jakichkolwiek sensownych argumentów zwyczajnie nie wystarczą. A raczej -że nie ma sensu chociażby z nimi spróbować gdyż zapewne i tak nie przyniosą większych efektów. Jako zapalony empirysta był zwyczajnie przekonany, że dużo lepiej będzie, jeśli na własnej skórze odczuję moc zaklęć niewerbalnych i przekonam się o ich znaczącym wpływie na życie młodego czarodzieja z dwójką starszych braci. Dlaczego wspominam też o Jack'u? Ponieważ za namową Hieronima i on postanowił udowodnić mi, że niewerbalne faktycznie bywają przydatne. Nie kierował nim jednak starszobraterski​ instynkt tak jak w przypadku pomysłodawcy. Jack był zwyczajnie złośliwy i niesamowitą frajdę sprawiała mu już sama myśl o tym, że będzie mógł bezkarnie utrudniać mi życie. Zwłaszcza, że wciąż wściekał się za to, że zeżarłem mu ostatni kawałek pizzy. Zupełnie jak gdyby nie mógł zamówić kolejnej...
No więc...
Już następnego dnia przed śniadaniem padłem ofiarą pierwszego zaklęcia. Wyobraźcie sobie: Wyszedłem z pokoju na mały rekonesans, zobaczyć czy ktoś poza mną jest już gotów do rozpoczęcia dnia, gdy wtem, niespodziewanie mój świat wywraca się do góry nogami, a ja sam dyndam radośnie nad kuchennymi kafelkami. Chwilę później zza ściany wyszedł Hiro i kucnąwszy przed moją twarzą uśmiechnął się łobuzersko, klepiąc mnie w ramię. 
Broń się. - Powiedział wyraźnie rozbawiony, a następnie odszedł, zostawiając mnie samego. Parę minut później do kuchni zszedł Jack, a widząc mnie w tak kłopotliwym położeniu prychnął jedynie i pokręcił głową z rozbawieniem. Następnie ostentacyjnie machnął różdżką i z niekłamaną satysfakcją obserwował, jak spadam na pysk. Tego samego dnia oberwałem jeszcze zaklęciem Aquamenti, Drętwotą, Anteoculatią, Colloshoo i jeszcze paroma innymi. I niby mógłbym się jakoś obronić gdyby nie to, że zwyczajnie nie wiedziałem kto kiedy i jak do cholery rzuca na mnie te wszystkie zaklęcia. Gdyby spojrzeć na pozytywne aspekty tej sytuacji (czego wtedy definitywnie nie byłem w stanie zrobić, nazbyt wkurwiony nieczystą taktyką moich nadgorliwie troskliwych braci) mógłbym na przykład stwierdzić, że dzięki nim poznałem z autopsji niemal cały alfabet zaklęć ofensywnych oraz parę zwykłych, użytych w typowy dla tej dwójki, oryginalny sposób. Najgorsze w mojej sytuacji było to, że z jakiegoś powodu wychowawcze metody Hieronima zyskały​ przychylność obojga moich rodziców. Ojciec usłyszawszy o tym co się dzieje zaśmiał się jedynie i poklepał mnie o głowie, życząc powodzenia, a matka z kolei pochwaliła ich otwarcie za troskę o mnie i tak silne zaangażowanie w postęp mojej edukacji. W przypadku Jack'a był to naprawdę niewybredny żart. Tak więc, byłem w czarnej dupie. Rodzice nie zamierzali jakkolwiek mi pomagać, bracia, kiedykolwiek przestać. Przynajmniej tak długo, jak długo nie mogłem odpowiedzieć im czymś podobnym. A przecież nie mogłem...
Po pierwszym tygodniu zacząłem powoli nienawidzić zarówno Hieronima jak i Jack'a a nawet rozważać ewentualne możliwości nauki zaklęć czarnomagicznych​. Na szczęście, podobna praktyka była dużo trudniejsza i mniej dostępna od zaklęć niewerbalnych, którymi posługiwali się i oni, a więc padło na nie. Po powrocie do szkoły byłem zdeterminowany jak nigdy w życiu. Z resztą, poniekąd trudno mi się dziwić skoro ilekroć tylko znalazłem się z nimi w jednym pomieszczeniu działa mi się bliżej nieokreślona krzywda pojawiająca się z znikąd. Pod koniec szkoły udawało mi się już wysyłać piórko w powietrze, polewać wodą kwiatki na parapecie i generalnie bawić się w te mniej znaczące ale jednak jakieś niewerbalne cholerstwa. A potem nastały pierwsze wakacje, na których mogłem miotać zaklęciami bez obawy, że złamię prawo. I wierzcie lub nie, ale bawiłem się zajebiście, zwłaszcza, że Hieronim przyjechał z dziewczyną, która jak się okazało, nie miała nic przeciwko wielkim wojnom na niewerbalne zaklęcia. Generalnie, aż do wyjazdu na studia, codziennie miałem przynajmniej jedną okazję do praktykowania mojej nowej, poniekąd wymuszonej umiejętności....​

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski

Ryś (Riw) Świerżewski
Cytat : "Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie."~A.S

Gif : Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski UfIe1GV

Ranga : Moje życie to żart

Punkty doświadczenia : 18

Punkty Życia : 100

Wiek : 20 lat

Krew : Mieszana

Narodowość : Pół Polak Pół Anglik

Pieniądze : 65G

Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu

Powrót do góry Go down

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski Empty Re: Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Pisanie by Finta Mészáros Czw Mar 02, 2017 1:14 am

AKCEPTUJĘ
cały ten koncert życzeń - KP, teleportację, metamorfomagię i niewerbalne!

Finta Mészáros

Finta Mészáros

Finta Mészáros
Cytat : Jeśli przestrzegasz wszystkich zasad, omija cię cała zabawa.

Gif : .

Ranga : Człowiek z ulotki

Punkty doświadczenia : 160

Punkty Życia : 98%

Wiek : 21

Krew : Półkrwi

Narodowość : Węgier

Pieniądze : 43G i coś

Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu

Powrót do góry Go down

Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski Empty Re: Ryszard (Ryś/Riw) Świerżewski

Pisanie by Sponsored content


Sponsored content



Powrót do góry Go down

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry


 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach