Konkurs #1
Strona 1 z 1 • Share
Konkurs #1
Konkurs na legendę tłumaczącą istnienie danej lokalizacji.
Każde miejsce zasługuje na swoją własną opowieść, własną legendę. Może macie jakiś pomysł na ciekawą historię powiązaną z wybranym miejscem lub obiektem znajdującym się na terenie uniwersytetu albo miasta Zasiedmiogórogród? Śmiało popuśćcie wodze wyobraźni, na najlepszych czeka honorowe miejsce w naszej Alei Sław oraz upominki od organizatorów.
Minimalna długość nadesłanej legendy to: 300 słów.
Termin zamknięcia podsyłania zgłoszeń: 31 stycznia 2017 roku (czasu pozafabularnego)
1 miejsce → „Fart” - przywilej, który sprawia, że postać w dowolnej sytuacji może zażyczyć sobie, by akcja potoczyła się wedle jej woli, a Mistrz Gry zrobi wszystko, by do tego doszło, jeszcze z dodatkowymi dekoracjami, fajerwerkami i tłumem fanów. (nie działa podczas eventów)
2 miejsce → Poproszenie MG o zorganizowanie czegoś - np randki, spotkania z inną postacią lub magicznym stworzeniem, itp. (Mistrz Gry może odmówić organizacji jeśli prawdopodobieństwo danej sytuacji graniczy z cudem)
3 miejsce → Grono pochlebców - przez 24 fabularne godziny za postacią łazi grupa fanów dowolnej płci prowadzonych przez Mistrza Gry (komplementują postać, we wszystkim przyznają jej racje, bronią jej, śmieją się z jej żartów, itp.)
Nagrody pocieszenia:
- będą bezpośrednio powiązane ze spisanymi legendami.
- Kod:
[b]Dane lokalizacji:[/b] (np. Głaz pamięci, Wydział Obrony Przed Czarną Magią i Transmutacji)
[b]Legenda:[/b] (Treść legendy)
Zgłoszenia składamy w TYM temacie.
REGULAMIN
1. Legendy mają być napisane w miarę poprawną polszczyzną. Jeśli będzie się w niej zawierać za dużo błędów (czy to ortograficznych, czy logicznych), to Administracja zastrzega sobie prawo do zmiany tekstu wedle własnej woli, pozostawiając jednak sens fabularny.2. Legendy mogą zawierać w sobie istniejące postacie innych graczy bez zgody ich autora, ale przyjemnym byłoby, gdyby nie sprowadzały się tylko do ich obrażenia.
3. Legendy nie powinny zawierać wulgaryzmów ani treści pornograficznych.
Ostatnio zmieniony przez Veneficium dnia Czw Lut 02, 2017 1:25 pm, w całości zmieniany 1 raz
Veneficium
Re: Konkurs #1
Dane lokalizacji: Pomnik Percivala F.
Legenda:
Kim był Percival F.? Czym zasłużył sobie na własny pomnik? I jeśli dokonał wielkich czynów, to dlaczego nikt nie pamięta już jakich? Och, gdyby tylko nie poodpadały literki na postumencie! Teraz już bardzo niewielu pamięta starą legendę, zdawałoby się, nieprzyjemnego staruszka z laską. Historię z jego dawnych lat, którą jeszcze długo przekazywano z ust do ust, chociaż głównie na pogrzebach...
Dawno, dawno temu żył sobie pewien młodzieniec jakich wielu. Percival, gdyż tak ów utalentowany czarodziej miał na imię, żył w malutkim miasteczku położonym dobry kawał ziemi stąd, ciesząc się życiem z przepiękną ukochaną u boku. Nic nie zapowiadało tego co miało się wydarzyć.
Pewnej letniej nocy Percival nie mógł zasnąć. Miał złe przeczucia, chociaż nie był pewien co mogą one oznaczać. Nie mogąc wyleżeć dłużej w łóżku, wymknął się z domu i przeszedł na długi spacer, jak zawsze w takich chwilach kierując krok ku posiadłości ukochanej Elizabeth. Czarownica, której rodzice byli ludźmi zamożnymi i bardzo szanowanymi, wbrew przestrogom lubiła pozostawiać okno sypialni szeroko otwarte, właśnie na wypadek wizyty ukochanego. Tym jednak razem to nie Percival wszedł po oplecionej bluszczem kracie i wskoczył do pokoju młodej wiedźmy. Zanim zdążył pokonać choćby połowę drogi, wrogowie tej zamożnej rodziny, a według innej wersji - zwyczajni bandyci, włamali się do posiadłości i wzniecili pożar. Wszystkim udało się w porę uciec, poza biedną Elizabeth, która w szarpaninie z napastnikami straciła przytomność.
Percival nie mógł się z tym pogodzić. Gdyby tylko dotarł na miejsce wcześniej! Albo gdyby wcale nie odwiedzał jej nocami! I pomimo, iż sprawców złapano i stracono, on dalej czuł pustkę w sercu. Wyrzuty sumienia oraz żal doprowadzały go do szaleństwa. Życzliwi mu ludzie przestrzegali go przed pochopnym działaniem, gdyż temu co raz umarło należy pozwolić spoczywać w pokoju, ale mimo to młodzieniec poprzysiągł znaleźć sposób na ożywienie ukochanej i z tą myślą wyruszył w świat.
Po przejściu wielu mil, tak daleko jak jeszcze nikt nigdy nie dotarł, zmęczony czarodziej trafił przed tajemny las. Mówiono, że jest zasiedlony przez stwory spotkania z którymi nikt jeszcze nie przeżył. Podobno ten kto raz wszedł do lasu, już nigdy go nie opuszczał, a próba przelecenia nad nim na miotle kończyła się dziwnymi wypadkami, zawsze śmiertelnymi. Wszystko w niebie i na ziemi mówiło, iż złym pomysłem byłoby zapuszczanie się w te rejony, lecz dla człowieka, który wszystko stracił, nie było już nic strasznego na tym świecie. Nieprzejęty niczym Percival po raz kolejny nie usłuchał dobrych rad i z wysoko uniesioną głową ruszył prosto przez las, wprost na spotkanie z przeznaczeniem.
Szedł tak i szedł, a zdawało się jakby wcale się nie ruszał z miejsca. Okolica zawsze wyglądała tak samo - każde drzewo było identyczne, a przez liściaste korony nie widać było nieba, więc nie sposób było określić upływu czasu. Za jedyne źródło światła mając koniec własnej różdżki, młodzieniec wędrował zdawałoby się całe lata, ku własnemu zdziwieniu nigdy nie czując zmęczenia, głodu czy pragnienia. Równie dobrze mógł okazać się dawno martwym i wcale tego nie zauważyć.
"Lecz we śmierci połączyłbym się z Elizabeth." przekonywał się czarodziej, niestrudzenie brnąc przed siebie. Jego wytrwałość nagrodziła w końcu brama, a za nią stary zamek, który choć ogromny, szczelnie okrywały liście drzew, jakby chroniąc przed dojrzeniem z nieboskłonu. W zamku, który w środku wyglądał jak nowy, mieszkali tylko bardzo smutny król i jego śliczna żona, królowa.
"Nie masz tu czego szukać." rzekł król smętnym tonem, gdy tylko doczekał się Percivala, który pchnięty ciekawością począł zwiedzać zamek.
"Nie ma tu kosztowności, ani nawet szczęścia. Jeno żałość, ale tej nikt przecież nie chce." dokończył i chwycił dłoń królowej. Ta nawet nie drgnęła, tylko trwała niczym posąg, wyprostowana i na wieczność uśmiechnięta, usadzona na swym tronie ze wzrokiem nieprzytomnym i pustym.
"Kiedyś były tu bogactwa." kontynuował król, widząc, iż młodzieniec nie zbiera się do odejścia.
"Mieliśmy poddanych i wierną służbę. Wszystkim żyło się jak w bajce. Niestety, pewnego razu, gdy wybrałem się z królową na wycieczkę, zaatakowała nas bestia. Udało się nam uciec, lecz stwór zdołał wpierw ją trafić. Zatruty pazur przeszył jej serce i chociaż zdawało się, że przeżyła, już nigdy nie była taka sama. Poddani nie mogli jej znieść i odeszli. Służba też. W końcu zostaliśmy tylko we dwoje... Być może też powinienem odejść, ale nie potrafiłbym jej tu zostawić."
Skończywszy swą ponurą opowieść, król pogładził żonę po policzku. Starał się uśmiechać, lecz widać było, że cierpi. Percival rozumiał jego ból. Pomimo, iż królowa przeżyła, wewnętrznie była martwa. Jedynym co różniło ją od Elizabeth było ciało, lecz te tylko przypominało jak wiele się straciło i nie pozwalało skupić na poszukiwaniu pomocy. Wiedząc, iż król sam nie może opuścić boku małżonki, Percival rzekł:
"Na pewno jest sposób by ją uratować. Znajdę go i przywrócę jej życie. Jej i Elizabeth." przyrzekłszy to, wybiegł z zamku i pędem ruszył z powrotem do lasu. Chciał znaleźć bestię odpowiedzialną za chorobę królowej, przekonany, że tylko te samo stworzenie, które doprowadziło do wypadku może odwrócić to co uczyniło. Lecz zamiast bestii, na drodze stanęła mu Śmierć.
"Głupcze, wciąż nie rozumiesz? Ze stratą trzeba się pogodzić - taka jest kolej rzeczy na tym świecie. Nawet wielcy i ważni kiedyś giną i nie ma na to ratunku."
W tej chwili las się rozświetlił i przed oczami młodego czarodzieja stanęła ruina zamku. Przez resztki ścian dało się dojrzeć coś co jeszcze moment temu było salą tronową. Na dwóch tronach dało się dostrzec jakby znajome postaci - pierwszy zajmował sędziwy staruszek z ciężką koroną na siwej głowie, którego twarz tonęła w zmarszczkach, zaś długa broda owijała się wokół stóp. Na drugim spoczywał szkielet - wiecznie uśmiechnięty, o pustych oczodołach, odziany w długą, pięknie zdobioną suknię.
"Nie odzyskasz jej, ale możesz sam stracić życie próbując tego dokonać, lub zmarnować je żyjąc przeszłością. Mam już dosyć takich dusz jak twoja. Posłuchaj mego ostrzeżenia, gdyż niewielu je otrzymuje."
Świat zawirował, a kiedy Percival znowu otworzył oczy, był na skraju lasu, wychudzony i wycieńczony, lecz żywy. W dłoni wciąż ściskał różdżkę, której koniec jarzył się magicznym światłem.
Czy spotkanie ze Śmiercią zdarzyło się naprawdę czy może był to tylko sen zbłąkanego wędrowca na skraju wytrzymania? I co stało się z królem? Tego nikt nigdy się nie dowiedział, nawet sam Percival, który wziął sobie do serca to co od początku próbowano mu powiedzieć. Pogodzony z losem poświęcił się pomaganiu innym i przestrzeganiu każdego kto tylko zechciał go słuchać. Z czasem jego historie, z każdym razem jak je opowiadał - coraz barwniejsze, przeszły do legendy tak jak i on sam. A pomnik? Cóż, możliwe, że natchnął kogoś do uwiecznienia go w kamieniu by po wieki przypominał kolejnym pokoleniom to o czym uwielbiał mówić aż po kres swych dni - jak kruche potrafi być życie i jak ostateczna, nieodwracalna jest śmierć.
Legenda:
Kim był Percival F.? Czym zasłużył sobie na własny pomnik? I jeśli dokonał wielkich czynów, to dlaczego nikt nie pamięta już jakich? Och, gdyby tylko nie poodpadały literki na postumencie! Teraz już bardzo niewielu pamięta starą legendę, zdawałoby się, nieprzyjemnego staruszka z laską. Historię z jego dawnych lat, którą jeszcze długo przekazywano z ust do ust, chociaż głównie na pogrzebach...
Dawno, dawno temu żył sobie pewien młodzieniec jakich wielu. Percival, gdyż tak ów utalentowany czarodziej miał na imię, żył w malutkim miasteczku położonym dobry kawał ziemi stąd, ciesząc się życiem z przepiękną ukochaną u boku. Nic nie zapowiadało tego co miało się wydarzyć.
Pewnej letniej nocy Percival nie mógł zasnąć. Miał złe przeczucia, chociaż nie był pewien co mogą one oznaczać. Nie mogąc wyleżeć dłużej w łóżku, wymknął się z domu i przeszedł na długi spacer, jak zawsze w takich chwilach kierując krok ku posiadłości ukochanej Elizabeth. Czarownica, której rodzice byli ludźmi zamożnymi i bardzo szanowanymi, wbrew przestrogom lubiła pozostawiać okno sypialni szeroko otwarte, właśnie na wypadek wizyty ukochanego. Tym jednak razem to nie Percival wszedł po oplecionej bluszczem kracie i wskoczył do pokoju młodej wiedźmy. Zanim zdążył pokonać choćby połowę drogi, wrogowie tej zamożnej rodziny, a według innej wersji - zwyczajni bandyci, włamali się do posiadłości i wzniecili pożar. Wszystkim udało się w porę uciec, poza biedną Elizabeth, która w szarpaninie z napastnikami straciła przytomność.
Percival nie mógł się z tym pogodzić. Gdyby tylko dotarł na miejsce wcześniej! Albo gdyby wcale nie odwiedzał jej nocami! I pomimo, iż sprawców złapano i stracono, on dalej czuł pustkę w sercu. Wyrzuty sumienia oraz żal doprowadzały go do szaleństwa. Życzliwi mu ludzie przestrzegali go przed pochopnym działaniem, gdyż temu co raz umarło należy pozwolić spoczywać w pokoju, ale mimo to młodzieniec poprzysiągł znaleźć sposób na ożywienie ukochanej i z tą myślą wyruszył w świat.
Po przejściu wielu mil, tak daleko jak jeszcze nikt nigdy nie dotarł, zmęczony czarodziej trafił przed tajemny las. Mówiono, że jest zasiedlony przez stwory spotkania z którymi nikt jeszcze nie przeżył. Podobno ten kto raz wszedł do lasu, już nigdy go nie opuszczał, a próba przelecenia nad nim na miotle kończyła się dziwnymi wypadkami, zawsze śmiertelnymi. Wszystko w niebie i na ziemi mówiło, iż złym pomysłem byłoby zapuszczanie się w te rejony, lecz dla człowieka, który wszystko stracił, nie było już nic strasznego na tym świecie. Nieprzejęty niczym Percival po raz kolejny nie usłuchał dobrych rad i z wysoko uniesioną głową ruszył prosto przez las, wprost na spotkanie z przeznaczeniem.
Szedł tak i szedł, a zdawało się jakby wcale się nie ruszał z miejsca. Okolica zawsze wyglądała tak samo - każde drzewo było identyczne, a przez liściaste korony nie widać było nieba, więc nie sposób było określić upływu czasu. Za jedyne źródło światła mając koniec własnej różdżki, młodzieniec wędrował zdawałoby się całe lata, ku własnemu zdziwieniu nigdy nie czując zmęczenia, głodu czy pragnienia. Równie dobrze mógł okazać się dawno martwym i wcale tego nie zauważyć.
"Lecz we śmierci połączyłbym się z Elizabeth." przekonywał się czarodziej, niestrudzenie brnąc przed siebie. Jego wytrwałość nagrodziła w końcu brama, a za nią stary zamek, który choć ogromny, szczelnie okrywały liście drzew, jakby chroniąc przed dojrzeniem z nieboskłonu. W zamku, który w środku wyglądał jak nowy, mieszkali tylko bardzo smutny król i jego śliczna żona, królowa.
"Nie masz tu czego szukać." rzekł król smętnym tonem, gdy tylko doczekał się Percivala, który pchnięty ciekawością począł zwiedzać zamek.
"Nie ma tu kosztowności, ani nawet szczęścia. Jeno żałość, ale tej nikt przecież nie chce." dokończył i chwycił dłoń królowej. Ta nawet nie drgnęła, tylko trwała niczym posąg, wyprostowana i na wieczność uśmiechnięta, usadzona na swym tronie ze wzrokiem nieprzytomnym i pustym.
"Kiedyś były tu bogactwa." kontynuował król, widząc, iż młodzieniec nie zbiera się do odejścia.
"Mieliśmy poddanych i wierną służbę. Wszystkim żyło się jak w bajce. Niestety, pewnego razu, gdy wybrałem się z królową na wycieczkę, zaatakowała nas bestia. Udało się nam uciec, lecz stwór zdołał wpierw ją trafić. Zatruty pazur przeszył jej serce i chociaż zdawało się, że przeżyła, już nigdy nie była taka sama. Poddani nie mogli jej znieść i odeszli. Służba też. W końcu zostaliśmy tylko we dwoje... Być może też powinienem odejść, ale nie potrafiłbym jej tu zostawić."
Skończywszy swą ponurą opowieść, król pogładził żonę po policzku. Starał się uśmiechać, lecz widać było, że cierpi. Percival rozumiał jego ból. Pomimo, iż królowa przeżyła, wewnętrznie była martwa. Jedynym co różniło ją od Elizabeth było ciało, lecz te tylko przypominało jak wiele się straciło i nie pozwalało skupić na poszukiwaniu pomocy. Wiedząc, iż król sam nie może opuścić boku małżonki, Percival rzekł:
"Na pewno jest sposób by ją uratować. Znajdę go i przywrócę jej życie. Jej i Elizabeth." przyrzekłszy to, wybiegł z zamku i pędem ruszył z powrotem do lasu. Chciał znaleźć bestię odpowiedzialną za chorobę królowej, przekonany, że tylko te samo stworzenie, które doprowadziło do wypadku może odwrócić to co uczyniło. Lecz zamiast bestii, na drodze stanęła mu Śmierć.
"Głupcze, wciąż nie rozumiesz? Ze stratą trzeba się pogodzić - taka jest kolej rzeczy na tym świecie. Nawet wielcy i ważni kiedyś giną i nie ma na to ratunku."
W tej chwili las się rozświetlił i przed oczami młodego czarodzieja stanęła ruina zamku. Przez resztki ścian dało się dojrzeć coś co jeszcze moment temu było salą tronową. Na dwóch tronach dało się dostrzec jakby znajome postaci - pierwszy zajmował sędziwy staruszek z ciężką koroną na siwej głowie, którego twarz tonęła w zmarszczkach, zaś długa broda owijała się wokół stóp. Na drugim spoczywał szkielet - wiecznie uśmiechnięty, o pustych oczodołach, odziany w długą, pięknie zdobioną suknię.
"Nie odzyskasz jej, ale możesz sam stracić życie próbując tego dokonać, lub zmarnować je żyjąc przeszłością. Mam już dosyć takich dusz jak twoja. Posłuchaj mego ostrzeżenia, gdyż niewielu je otrzymuje."
Świat zawirował, a kiedy Percival znowu otworzył oczy, był na skraju lasu, wychudzony i wycieńczony, lecz żywy. W dłoni wciąż ściskał różdżkę, której koniec jarzył się magicznym światłem.
Czy spotkanie ze Śmiercią zdarzyło się naprawdę czy może był to tylko sen zbłąkanego wędrowca na skraju wytrzymania? I co stało się z królem? Tego nikt nigdy się nie dowiedział, nawet sam Percival, który wziął sobie do serca to co od początku próbowano mu powiedzieć. Pogodzony z losem poświęcił się pomaganiu innym i przestrzeganiu każdego kto tylko zechciał go słuchać. Z czasem jego historie, z każdym razem jak je opowiadał - coraz barwniejsze, przeszły do legendy tak jak i on sam. A pomnik? Cóż, możliwe, że natchnął kogoś do uwiecznienia go w kamieniu by po wieki przypominał kolejnym pokoleniom to o czym uwielbiał mówić aż po kres swych dni - jak kruche potrafi być życie i jak ostateczna, nieodwracalna jest śmierć.
Remi Thibault
Re: Konkurs #1
Dane lokalizacji: Spalone drzewo
Legenda:
Lekki wiatr przepychał po niebie niewielkie obłoczki. Była wiosna i wyraźnie dało się to odczuć w powietrzu. Gdzieś w oddali śpiewały, czy raczej darły się, ptaki – musiały mieć naprawdę donośne głosy, skoro było je słychać aż tutaj, na samym środku placu za budynkiem D. Grupa studentów z Fintą na czele stała przed profesorem Wilczyńskim i próbowała słuchać, co ma do powiedzenia na temat używania w eliksirach rogu buchorożca. Koło Polaka stał podejrzanie dymiący kociołek, a wszyscy obecni byli obrzuceni zaklęciem ochronnym. Mimo to kilka osób było wyraźnie niezadowolonych ze swojej obecności w tym miejscu. Dało się to poznać choćby po tym, że chowali się za co odważniejszymi studentami z pierwszego rzędu. Sam profesor bardzo lubił tego typu zajęcia, a nieczęsto miał okazję je prowadzić – dziś został poproszony przez swojego kolegę o zastępstwo. Był w swoim żywiole.
- …i w ten sposób możecie, ale nie musicie, uniknąć wybuchu. – Odkrył pokrywkę kociołka i dorzucił do środka jakieś kłaki. – Czyli całej zabawy. Dlatego zaraz pokażę wam, co się dzieje, jak nie wyjdzie.
Ptaki zaświergoliły jeszcze głośniej i radośniej.
- Nie wspominajcie o tym nigdzie. Na tego typu materiałach po prostu nie da się pracować zgodnie ze standardami bezpieczeństwa. – Na te słowa kilku studentów ostatniego rzędu drgnęło, czy nawet zrobiło krok do tyłu, a ci stojący z przodu uśmiechnęli się szeroko, z ekscytacją patrząc na kociołek przez swoje ochronne gogle. – Chociaż ten i tak jest raczej z tych mniej szkodliwych, poczekajcie na koniec semestru. Zhang w życiu by sobie nie odpuścił najlepszych pokazów.
Wrzask ptaków w końcu zwrócił na siebie uwagę mężczyzny. Spojrzał na jedyne stojące w okolicy drzewo: częściowo spalony, częściowo uschnięty, powykręcany, wiekowy dąb. Na jego twarzy odbiła się nostalgia.
- Chodźcie, przenieśmy to dalej. Nie chcę zrobić mu większej krzywdy.
Za sprzęty przyniesione przez profesora ochoczo zabrali się Finta i dwóch innych studentów, najbardziej zaciekawionych tematem. Trzy sprawnie rzucone zaklęcia Locomotor wystarczyły, żeby wszystko zaczęło łagodnie płynąć w powietrzu za powoli przesuwającą się grupą.
- Profesorze – zaczął pogodnie Węgier, jak zwykle wykorzystując wolną chwilę na pytania – zna pan historię tego dębu? Wyglądał pan bardzo nostalgicznie.
- To przez czasy moich studiów. – Wilczyński zaśmiał się. – Ale nie licz na to, że coś o tym powiem. Za to faktycznie, słyszałem kilka legend na temat tego drzewa… Nie wiem, czy którakolwiek jest prawdziwa, ale wygląda, jakby przeżył jeszcze więcej. – Urwał, ale zobaczył świdrujące spojrzenie studenta. Westchnął. – No dobrze. Zacznijmy od tego, że ta roślina ma podobno ze trzysta lat czy więcej, a niektórzy mówią, że zasadził ją sam Archibald Gamp.
- Naprawdę?
- A skąd mam wiedzieć? Tak mówią.
1660 r.
Młody mężczyzna stał po środku niczego. W jednej ręce trzymał różdżkę, w drugiej – żołędzia. Nic, na środku którego się znajdował, miało w zasięgu wzroku niewielki budynek i musiało znajdować się w górach, sądząc po widoku. Rozczochrane wiatrem, dość długie włosy to wpadały mu na twarz, to zostawały zmiecione podmuchem do tyłu. Wyglądał na smutnego.
- Ciężko cię było znaleźć, Guðbrandur. – Obok mężczyzny znikąd pojawił się inny, wyglądający nieco starzej. – Dlaczego nie jesteś z resztą, nie świętujesz?
- Jak mam świętować, skoro nie wszyscy dożyliśmy końca?
Przez chwilę nikt nic nie mówił, tylko wiatr wył między skałami.
- Wszyscy wiedzieliśmy, na co się piszemy. Ty i ja też. Wiedziałeś, że możesz zginąć. Robiliśmy to… Z pychy. I dla chwały. Może też trochę dla następnych pokoleń.
- Tak. Mimo to… - Mężczyzna nazwany Guðbrandurem, odwrócił się czując na swoim ramieniu dłoń. – Archibald wiedział, że potrzebuję coś zrobić, coś symbolicznego. Dał mi to. – Uniósł rękę.
- Co to?
- Żołądź. – Przykucnął i dotknął różdżką twardej ziemi. Rozstąpiła się, ukazując wygodną szczelinę. Nalał w nią trochę wody, używając zaklęcia. Potem wcisnął tam swój prezent i zamknął rozpadlinę. Podniósł się i otrzepał ręce. Zanim zdążył zrobić choćby krok do tyłu spod gleby wystrzeliła maleńka gałązka.
- Och! Musiał coś z nim zrobić. – Młodszy z dwójki przestał wyglądać na przybitego. Z zachwytem obserwował pojawienie się kilku pierwszych listków. Drzewko po chwili osiągnęło wysokość pasa przeciętnej postury człowieka i na tym skończył się jego zdumiewający, początkowy przyrost. Mimo to dwóch czarodziejów stało tam jeszcze kilka minut, przyglądając się kołysanym na wietrze liściom, zanim postanowili opuścić to miejsce.
- Znasz chociaż trochę historię MUMiCzu?
- Pewnie! – Finta z entuzjazmu prawie rąbnął wybuchową miksturą o beton. – Oj… Tak, czytałem coś.
- To wiesz o burzy stulecia i największym wybuchu na WME? Dąb podobno ucierpiał w obu przypadkach. Badaliśmy go trochę, bo to aż niemożliwe, żeby przetrwał tyle, wykryliśmy ślady nieznanego eliksiru. Ale równie dobrze studenci mogli pod niego zlewać nieudane eksperymentalne wywary, więc nie robiliśmy wokół tego szumu.
1738 r.
- Tylu rannych, budynek zrównany z ziemią, drugi obrócony w ruinę, magiczne zwierzęta przerażone, studenci ewakuowani, wszyscy w maksymalnej gotowości, a ty… Łatasz drzewo?
- To nie jest zwykłe drzewo. – Młoda czarownica uwijała się wokół rośliny jak wokół chorego, używając skomplikowanych zaklęć do sklejania ostatnich ocalałych gałązek. Z jednej strony pnia kora była zdarta tak mocno, że widok budził wątpliwości, czy coś się da jeszcze zrobić. Nie było mowy o tym, żeby po gigantycznej eksplozji utrzymał się choćby jeden listek. Na domiar złego od drugiej strony na pniu zaznaczała się niedawno wypalona ścieżka przebiegu potężnego pioruna. Dąb był w opłakanym stanie.
- Mogłabyś zająć się czymś bardziej pożytecznym.
- Nie mogłabym. – Czarownica wyraźnie się zdenerwowała. Na chwilę przerwała swoje zajęcie, różdżką odgarnęła spocony kosmyk z twarzy i spojrzała groźnie na rozmówcę. – To memoriał. Może taki ignorant jak ty nie zdaje sobie z tego sprawy, ale to drzewo ma upamiętniać ofiary kelpie. Jest zaczarowane, w jakiś sposób magicznie podpędzone i maczał w tym palce Archibald Gamp.
- Och…
- Och. –Podwinęła rękawy. – Och. Pomóż mi, albo idź wzdychać gdzie indziej.
- Coś jeszcze?
- Płonęło kilkakrotnie, ale najczęściej zaraz po założeniu WME. Teraz plac jest trochę lepiej chroniony magicznie. No i – oczywiście – stanowi jedno z najbardziej romantycznych miejsc naszego wydziału. Zobacz sam. – Wskazał na obiekt dyskusji głową. – Kwintesencja naszych eksperymentów, kwintesencja naszych osobowości. Pomnik badacza. Monument doświadczeń.
Finta ze zrozumieniem pokiwał głową.
1861 r.
- Zgaś je! Do jasnej cholery, nie wiatrem! – Profesor teleportował się w stronę dębu, żeby szybciej mieć go w zasięgu zaklęcia. Machnął różdżką, błyskawicznie zduszając pożar. Mimo szybkiej reakcji połowa i tak niezbyt imponującej korony była doszczętnie spalona. Był to już któryś raz w tym miesiącu. Mężczyzna nie wiedział, dlaczego tak bardzo zależy mu na drzewie – słyszał co prawda jakieś historie, ale zastanawiał się, czy pokładać w nie wiarę. Fakt faktem roślina była tu od zawsze i miał poczucie, że byłoby ogromną ujmą dla jego imienia, gdyby po jego kadencji już jej tu nie było. Z troską popatrzył na spopielone liście.
- P-p-panie profesorze, ja… - Studentem telepało ze strachu i stresu. – Ja przepraszam!
- A, zamknij się. – Warknął na niego pracownik naukowy. – Za karę masz zadanie. Masz mi znaleźć kogoś, kto zna się na leczeniu roślin. – Zmarszczył groźnie brwi. – I ma mi to zrobić porządnie! – Zaczął wymachiwać krótką różdżką, nakładając tylko sobie znane zaklęcia ochronne, wiedział jednak, że nie wystarczą na długo. Postanowił wspomnieć o tym reszcie, żeby razem pomyśleć nad ubezpieczeniem tych kilku metrów. - Jeśli ten dąb padnie przed końcem twoich studiów, to osobiście dopilnuję, żeby cię wywalili z uczelni!
- No, tutaj wystarczy. – Profesor Wilczyński poczekał, aż wszyscy studenci, nawet ci niechętni, doczłapią dostatecznie blisko. – Wszyscy mają gogle? Wszyscy wiedzą, jak poprawnie zatkać uszy? Heike mnie zabije, jak ją wezwiemy, więc proszę się postarać. Odsuńcie się ze dwa kroki… No, wystarczy. Uwaga, robię prezentację na trzy. Tylko nie róbcie tego później sami bez nadzoru! Dobra, raz… Dwa… Trzy!
Huk nie był szczególnie imponujący, ale jasny rozbłysk można było dostrzec na terenie całego kampusu.
Legenda:
Lekki wiatr przepychał po niebie niewielkie obłoczki. Była wiosna i wyraźnie dało się to odczuć w powietrzu. Gdzieś w oddali śpiewały, czy raczej darły się, ptaki – musiały mieć naprawdę donośne głosy, skoro było je słychać aż tutaj, na samym środku placu za budynkiem D. Grupa studentów z Fintą na czele stała przed profesorem Wilczyńskim i próbowała słuchać, co ma do powiedzenia na temat używania w eliksirach rogu buchorożca. Koło Polaka stał podejrzanie dymiący kociołek, a wszyscy obecni byli obrzuceni zaklęciem ochronnym. Mimo to kilka osób było wyraźnie niezadowolonych ze swojej obecności w tym miejscu. Dało się to poznać choćby po tym, że chowali się za co odważniejszymi studentami z pierwszego rzędu. Sam profesor bardzo lubił tego typu zajęcia, a nieczęsto miał okazję je prowadzić – dziś został poproszony przez swojego kolegę o zastępstwo. Był w swoim żywiole.
- …i w ten sposób możecie, ale nie musicie, uniknąć wybuchu. – Odkrył pokrywkę kociołka i dorzucił do środka jakieś kłaki. – Czyli całej zabawy. Dlatego zaraz pokażę wam, co się dzieje, jak nie wyjdzie.
Ptaki zaświergoliły jeszcze głośniej i radośniej.
- Nie wspominajcie o tym nigdzie. Na tego typu materiałach po prostu nie da się pracować zgodnie ze standardami bezpieczeństwa. – Na te słowa kilku studentów ostatniego rzędu drgnęło, czy nawet zrobiło krok do tyłu, a ci stojący z przodu uśmiechnęli się szeroko, z ekscytacją patrząc na kociołek przez swoje ochronne gogle. – Chociaż ten i tak jest raczej z tych mniej szkodliwych, poczekajcie na koniec semestru. Zhang w życiu by sobie nie odpuścił najlepszych pokazów.
Wrzask ptaków w końcu zwrócił na siebie uwagę mężczyzny. Spojrzał na jedyne stojące w okolicy drzewo: częściowo spalony, częściowo uschnięty, powykręcany, wiekowy dąb. Na jego twarzy odbiła się nostalgia.
- Chodźcie, przenieśmy to dalej. Nie chcę zrobić mu większej krzywdy.
Za sprzęty przyniesione przez profesora ochoczo zabrali się Finta i dwóch innych studentów, najbardziej zaciekawionych tematem. Trzy sprawnie rzucone zaklęcia Locomotor wystarczyły, żeby wszystko zaczęło łagodnie płynąć w powietrzu za powoli przesuwającą się grupą.
- Profesorze – zaczął pogodnie Węgier, jak zwykle wykorzystując wolną chwilę na pytania – zna pan historię tego dębu? Wyglądał pan bardzo nostalgicznie.
- To przez czasy moich studiów. – Wilczyński zaśmiał się. – Ale nie licz na to, że coś o tym powiem. Za to faktycznie, słyszałem kilka legend na temat tego drzewa… Nie wiem, czy którakolwiek jest prawdziwa, ale wygląda, jakby przeżył jeszcze więcej. – Urwał, ale zobaczył świdrujące spojrzenie studenta. Westchnął. – No dobrze. Zacznijmy od tego, że ta roślina ma podobno ze trzysta lat czy więcej, a niektórzy mówią, że zasadził ją sam Archibald Gamp.
- Naprawdę?
- A skąd mam wiedzieć? Tak mówią.
1660 r.
Młody mężczyzna stał po środku niczego. W jednej ręce trzymał różdżkę, w drugiej – żołędzia. Nic, na środku którego się znajdował, miało w zasięgu wzroku niewielki budynek i musiało znajdować się w górach, sądząc po widoku. Rozczochrane wiatrem, dość długie włosy to wpadały mu na twarz, to zostawały zmiecione podmuchem do tyłu. Wyglądał na smutnego.
- Ciężko cię było znaleźć, Guðbrandur. – Obok mężczyzny znikąd pojawił się inny, wyglądający nieco starzej. – Dlaczego nie jesteś z resztą, nie świętujesz?
- Jak mam świętować, skoro nie wszyscy dożyliśmy końca?
Przez chwilę nikt nic nie mówił, tylko wiatr wył między skałami.
- Wszyscy wiedzieliśmy, na co się piszemy. Ty i ja też. Wiedziałeś, że możesz zginąć. Robiliśmy to… Z pychy. I dla chwały. Może też trochę dla następnych pokoleń.
- Tak. Mimo to… - Mężczyzna nazwany Guðbrandurem, odwrócił się czując na swoim ramieniu dłoń. – Archibald wiedział, że potrzebuję coś zrobić, coś symbolicznego. Dał mi to. – Uniósł rękę.
- Co to?
- Żołądź. – Przykucnął i dotknął różdżką twardej ziemi. Rozstąpiła się, ukazując wygodną szczelinę. Nalał w nią trochę wody, używając zaklęcia. Potem wcisnął tam swój prezent i zamknął rozpadlinę. Podniósł się i otrzepał ręce. Zanim zdążył zrobić choćby krok do tyłu spod gleby wystrzeliła maleńka gałązka.
- Och! Musiał coś z nim zrobić. – Młodszy z dwójki przestał wyglądać na przybitego. Z zachwytem obserwował pojawienie się kilku pierwszych listków. Drzewko po chwili osiągnęło wysokość pasa przeciętnej postury człowieka i na tym skończył się jego zdumiewający, początkowy przyrost. Mimo to dwóch czarodziejów stało tam jeszcze kilka minut, przyglądając się kołysanym na wietrze liściom, zanim postanowili opuścić to miejsce.
- Znasz chociaż trochę historię MUMiCzu?
- Pewnie! – Finta z entuzjazmu prawie rąbnął wybuchową miksturą o beton. – Oj… Tak, czytałem coś.
- To wiesz o burzy stulecia i największym wybuchu na WME? Dąb podobno ucierpiał w obu przypadkach. Badaliśmy go trochę, bo to aż niemożliwe, żeby przetrwał tyle, wykryliśmy ślady nieznanego eliksiru. Ale równie dobrze studenci mogli pod niego zlewać nieudane eksperymentalne wywary, więc nie robiliśmy wokół tego szumu.
1738 r.
- Tylu rannych, budynek zrównany z ziemią, drugi obrócony w ruinę, magiczne zwierzęta przerażone, studenci ewakuowani, wszyscy w maksymalnej gotowości, a ty… Łatasz drzewo?
- To nie jest zwykłe drzewo. – Młoda czarownica uwijała się wokół rośliny jak wokół chorego, używając skomplikowanych zaklęć do sklejania ostatnich ocalałych gałązek. Z jednej strony pnia kora była zdarta tak mocno, że widok budził wątpliwości, czy coś się da jeszcze zrobić. Nie było mowy o tym, żeby po gigantycznej eksplozji utrzymał się choćby jeden listek. Na domiar złego od drugiej strony na pniu zaznaczała się niedawno wypalona ścieżka przebiegu potężnego pioruna. Dąb był w opłakanym stanie.
- Mogłabyś zająć się czymś bardziej pożytecznym.
- Nie mogłabym. – Czarownica wyraźnie się zdenerwowała. Na chwilę przerwała swoje zajęcie, różdżką odgarnęła spocony kosmyk z twarzy i spojrzała groźnie na rozmówcę. – To memoriał. Może taki ignorant jak ty nie zdaje sobie z tego sprawy, ale to drzewo ma upamiętniać ofiary kelpie. Jest zaczarowane, w jakiś sposób magicznie podpędzone i maczał w tym palce Archibald Gamp.
- Och…
- Och. –Podwinęła rękawy. – Och. Pomóż mi, albo idź wzdychać gdzie indziej.
- Coś jeszcze?
- Płonęło kilkakrotnie, ale najczęściej zaraz po założeniu WME. Teraz plac jest trochę lepiej chroniony magicznie. No i – oczywiście – stanowi jedno z najbardziej romantycznych miejsc naszego wydziału. Zobacz sam. – Wskazał na obiekt dyskusji głową. – Kwintesencja naszych eksperymentów, kwintesencja naszych osobowości. Pomnik badacza. Monument doświadczeń.
Finta ze zrozumieniem pokiwał głową.
1861 r.
- Zgaś je! Do jasnej cholery, nie wiatrem! – Profesor teleportował się w stronę dębu, żeby szybciej mieć go w zasięgu zaklęcia. Machnął różdżką, błyskawicznie zduszając pożar. Mimo szybkiej reakcji połowa i tak niezbyt imponującej korony była doszczętnie spalona. Był to już któryś raz w tym miesiącu. Mężczyzna nie wiedział, dlaczego tak bardzo zależy mu na drzewie – słyszał co prawda jakieś historie, ale zastanawiał się, czy pokładać w nie wiarę. Fakt faktem roślina była tu od zawsze i miał poczucie, że byłoby ogromną ujmą dla jego imienia, gdyby po jego kadencji już jej tu nie było. Z troską popatrzył na spopielone liście.
- P-p-panie profesorze, ja… - Studentem telepało ze strachu i stresu. – Ja przepraszam!
- A, zamknij się. – Warknął na niego pracownik naukowy. – Za karę masz zadanie. Masz mi znaleźć kogoś, kto zna się na leczeniu roślin. – Zmarszczył groźnie brwi. – I ma mi to zrobić porządnie! – Zaczął wymachiwać krótką różdżką, nakładając tylko sobie znane zaklęcia ochronne, wiedział jednak, że nie wystarczą na długo. Postanowił wspomnieć o tym reszcie, żeby razem pomyśleć nad ubezpieczeniem tych kilku metrów. - Jeśli ten dąb padnie przed końcem twoich studiów, to osobiście dopilnuję, żeby cię wywalili z uczelni!
- No, tutaj wystarczy. – Profesor Wilczyński poczekał, aż wszyscy studenci, nawet ci niechętni, doczłapią dostatecznie blisko. – Wszyscy mają gogle? Wszyscy wiedzą, jak poprawnie zatkać uszy? Heike mnie zabije, jak ją wezwiemy, więc proszę się postarać. Odsuńcie się ze dwa kroki… No, wystarczy. Uwaga, robię prezentację na trzy. Tylko nie róbcie tego później sami bez nadzoru! Dobra, raz… Dwa… Trzy!
Huk nie był szczególnie imponujący, ale jasny rozbłysk można było dostrzec na terenie całego kampusu.
Finta Mészáros
Re: Konkurs #1
KONKURS OFICJALNIE ZAKOŃCZONY!
Wszystkim dziękuje za udział a oto wasze dobra:
Główna nagroda:
„Fart” - przywilej, który sprawia, że postać w dowolnej sytuacji może zażyczyć sobie, by akcja potoczyła się wedle jej woli, a Mistrz Gry zrobi wszystko, by do tego doszło, jeszcze z dodatkowymi dekoracjami, fajerwerkami i tłumem fanów. (nie działa podczas eventów)
Bonusowa nagroda:
Drzewko szeptów – jest to zaszczepiona w ziemi gałązka z górnych partii spalonego dębu, którą doprowadzono do wyglądu miniaturowego drzewa w doniczce, wyglądającego jak pomniejszona wersja memoriału w Wydziału MEiKMS. Utarło się powiedzenie, że roślinka wręcz ściąga kłopoty, ale tak naprawdę, to magia skumulowana dookoła niej - miks zaklęć ochronnych, pozostałości po mniej lub bardziej udanych eksperymentach, a nawet pamiątka po działalności samego Założyciela odbiły się nieodwracalnie na najmniejszym listku. Dlatego też najbliższemu otoczeniu rośliny zawsze towarzyszą magiczne anomalie, a przeprowadzane w jego obecności eksperymenty nie tyle wychodzą poprawnie, co jeszcze mogą zadziwić badacza owocami, które przyniosą. I od samego badacza zależy czy kolejna największa eksplozja w historii wydziału będzie „owocem” na miarę jego oczekiwań.
Czemu jednak nazwano go „drzewkiem szeptów”? Otóż jeśli przysłucha się mu w kompletnej ciszy można usłyszeć szepty czarodziejów z kilku set lat, którzy mówili do drzewa myśląc, że ono wcale ich nie słucha – roślina zachowała wszystkie modły, starania i prośby.
Główna nagroda:
Poproszenie MG o zorganizowanie czegoś - np randki, spotkania z inną postacią lub magicznym stworzeniem, itp. (Mistrz Gry może odmówić organizacji jeśli prawdopodobieństwo danej sytuacji graniczy z cudem)
Bonusowa nagroda:
Magiczna różyczka(ilość płatków: 15) – jej płatki na samych końcach niezmiennie jarzą się delikatnym światłem – nie potrzebuje ona wody, ale mimo to trzeba obchodzić się z nią ostrożnie, gdyż przy każdym mocniejszym ruchu, zgnieceniu czy upadku drogocenne płatki odpadają.
Jest to bardzo rzadka magiczna roślina, która zawsze rośnie pojedynczo i nie da się jej ani zasiać ani zaszczepić. Spotkać ją można tylko w miejscach grobów kobiet, które zginęły tragiczną i powolną śmiercią i przyjęło się, że światło, które rozbłyska na końcach płatków, to ich dusza, która nie w pełni opuściła ciało i w ostatnim odruchu, właśnie w takiej postaci, pragnęła wyjrzeć na świat, w którym żyły i dostać się z powrotem w dłonie ukochanego i nigdy nie zwiędnąć.
Róża rozbłyska mocnym, pulsacyjnym światłem, kiedy właścicielowi grozi niebezpieczeństwo i gubi płatki za każdym razem, kiedy ten zakochany dozna odrzucenia. Same płatki za to, specjalnie wyrwane, są tak wypełnione desperacką wolą życia i miłości, że pocierane w palcach uwalniają mocny, słodki zapach, który zniewala czarodziejów (i czyni ich podatnych na wdzięki posiadacza oraz niezdolnych do zaatakowania go), narkotyzuje mugoli (co czasem bywa niebezpieczne, bo może w nich obudzić chorą fascynacje posiadaczem, podnosząc go do roli ich narkotyku) oraz łagodzi zachowanie lub odpędza magiczne stworzenia (w zależności od tego jakie miały zamiary wobec właściciela).
Aby odebrać swoje nagrody prosimy w wybranym przez was czasie napisać Prywatna Wiadomość do Mistrza Gry wraz z opisem sytuacji i ewentualnymi dodatkowymi prośbami.
Veneficium