Kamienny posąg mantikory
:: Międzynarodowy Uniwersytet Magii i Czarodziejstwa “Veneficium” :: Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu
Strona 1 z 1 • Share
Kamienny posąg mantikory
Jedna z ośmiu monstrualnych rzeźb otaczających kampus. Studencka plotka głosi, że figury mają za zadanie chronić uczelnię i obudzą się w chwili zagrożenia.
Z racji umiejscowienia posągu między łapami stworzenia często można odnaleźć potłuczone szkło i niedopałki papierosów - stanowi on idealne miejsce popijaw z łatwym dostępem i widokiem na boiska quidditcha.
Veneficium
Re: Kamienny posąg mantikory
Szło całkiem niezgorzej, choć rozszalały sprint Węgra i Włoszki (W&W) ciężko było nazwać „szybkim”. Na całe szczęście pod akademikami Impedimento kupiło im nieco czasu i zatrzymali się oni dopiero na kawałku otwartej przestrzeni, gdzie w promieniu stu metrów nie znajdował się żaden budynek. Były to tereny zielone niedaleko boiska do Quidditcha, z dobrym widokiem na jeden z posągów Kamiennej Ósemki. Czarodziejów w pierwszej kolejności zmogło zmęczenie, w drugiej chłód, a w trzeciej zgubiony kalosz Clotilde, którego dziewczyna porzuciła jakieś pięć metrów temu – z soczystym mlaśnięciem.
Elektryczny żywiołak był w zasięgu wzroku, nie odczepił się od nich i właśnie nadbiegał. Cisnął ile fabryka w dwóch niby-nóżkach dała i zdawał się nie odczuwać zmęczenia. Mimo to nawet jemu przeszkadzał w przemieszczaniu się grząski i lepki grunt, więc maratońskie zmagania można by obserwować z niejakim rozbawieniem. Gdyby nie fakt, że nie był on tak prosty do pokonania... Żywiołak zaczął jednak drastycznie zwalniać, kiedy czarny puch chmur na nowo zaczął się rozwierać i wypuszczać w tych okolicach podejrzanie dużo błyskawic. Największa ich ilość zaczęła sięgać coraz mocniej granicy końca kampusu, oraz pilnującego jej, milczącego strażnika w postaci stojącego na piedestale kamiennego lwa z błoniastymi skrzydłami przyklejonymi do jego boku oraz wijącym się biczowatym ogonem z głową jadowitego węza na końcu. Czubek głowy lwa był w tym konkretnym miejscu najwyższym punktem, do którego mogły dotrzeć pioruny – dlatego też niespecjalnie dziwnym było to, że ulubione miejsce popijaw studentów z wydziału Eksperymentalnej, w końcu dostało własnego elektrycznego kopa. W ciągu całej swojej historii zapewne nie pierwszego i nie ostatniego. Tym razem jednak jak tylko cienka i wątła błyskawica dotknęła jego kamiennej faktury, to nie ukąsiła go raz i dala się uziemić, ale przykleiła doń, jak połączenie pomiędzy nim a niebem. Bardzo szybko do wątłej błyskawicy zaczęły dołączać inne, które przyklejały się albo do niej, albo bezpośrednio do miejsca, w którym złapała się posągu i wić w elektrycznych, kanciastych spazmach, zupełnie jak węże przyklejone do lepu na muchy. Widok był co najmniej niecodzienny.
Najgorsze było to, że elektryczna kulka jakby na ten widok dramatycznie zwolniła.
Elektryczny żywiołak był w zasięgu wzroku, nie odczepił się od nich i właśnie nadbiegał. Cisnął ile fabryka w dwóch niby-nóżkach dała i zdawał się nie odczuwać zmęczenia. Mimo to nawet jemu przeszkadzał w przemieszczaniu się grząski i lepki grunt, więc maratońskie zmagania można by obserwować z niejakim rozbawieniem. Gdyby nie fakt, że nie był on tak prosty do pokonania... Żywiołak zaczął jednak drastycznie zwalniać, kiedy czarny puch chmur na nowo zaczął się rozwierać i wypuszczać w tych okolicach podejrzanie dużo błyskawic. Największa ich ilość zaczęła sięgać coraz mocniej granicy końca kampusu, oraz pilnującego jej, milczącego strażnika w postaci stojącego na piedestale kamiennego lwa z błoniastymi skrzydłami przyklejonymi do jego boku oraz wijącym się biczowatym ogonem z głową jadowitego węza na końcu. Czubek głowy lwa był w tym konkretnym miejscu najwyższym punktem, do którego mogły dotrzeć pioruny – dlatego też niespecjalnie dziwnym było to, że ulubione miejsce popijaw studentów z wydziału Eksperymentalnej, w końcu dostało własnego elektrycznego kopa. W ciągu całej swojej historii zapewne nie pierwszego i nie ostatniego. Tym razem jednak jak tylko cienka i wątła błyskawica dotknęła jego kamiennej faktury, to nie ukąsiła go raz i dala się uziemić, ale przykleiła doń, jak połączenie pomiędzy nim a niebem. Bardzo szybko do wątłej błyskawicy zaczęły dołączać inne, które przyklejały się albo do niej, albo bezpośrednio do miejsca, w którym złapała się posągu i wić w elektrycznych, kanciastych spazmach, zupełnie jak węże przyklejone do lepu na muchy. Widok był co najmniej niecodzienny.
Najgorsze było to, że elektryczna kulka jakby na ten widok dramatycznie zwolniła.
Mistrz Gry
Re: Kamienny posąg mantikory
Nie miał pojęcia, jakim cudem dobiegli aż tutaj. Pierwotnie chciał po prostu dotrzeć na teren WME, ale w porę zorientował się, że nie przemyślał dokładnie swojego planu. Miał zamiar użyć hasła "medyk" i w ten sposób szybko ściągnąć pomoc, która może się teleportować, ale... No właśnie, ALE. Po pierwsze samo hasło mogło w tych warunkach nie działać, po drugie - wolał sobie nie wyobrażać, co mogłoby się stać osobie, która próbowałaby magicznie przenieść się z miejsca na miejsce w czasie trwania tej dziwnej burzy. Zamiast rozwiązania problemów, narobiłby ich - znowu! - jeszcze więcej.
W związku z tym biegł dalej, klucząc w błocie, osłaniając się od deszczu i wiatru, pilnując, żeby nie zgubić Clotilde i zerkając raz na jakiś czas, czy to-coś za nimi jeszcze się ciągnie, a że zadań miał trochę za dużo, a do tego był już nieźle zmarznięty (ale przez pościg robiło mu się coraz goręcej) nie bardzo wyszło mu biegnięcie do celu. Po porzuceniu pomysłu wzywania magomedyka postanowił dostać się do budynku D. Nie było mowy, żeby nie było tam żadnego profesora, doktora czy choćby laboranta. Fincie nigdy nie udało się trafić tam na zamknięte drzwi wejściowe, a przecież sprawdzał to o różnych, nietypowych godzinach.
No ale nie - kiedy zorientował się, gdzie właściwie dobiegli, jęknął głośno. Obejrzał się.
- Az isten faszát - rzucił bluzgiem. - Czy to nigdy nie wymięknie?!
Zobaczył bijące w posąg pioruny i trochę zwolnił. Obejrzał się ponownie i zauważył, że potworek również zmniejszył tempo.
- Ha! - Wyrwało mu się w pierwszej chwili, ale potem skojarzył fakty. Naciągnął na oczy pęknięte gogle, bo bez nich miał duże trudności w patrzeniu, i wbił spojrzenie w wielką figurę. - Ooooooooo. Oooo... O nie.
Uważałby to wszystko za bardzo dobrą zabawę - i tak uważał, gdzieś tam w głębi - gdyby nie przeszkadzało mu to, że wszystko działo się naraz. A patrząc na zachowanie kamiennego konia, które było nad wyraz autentyczne...
Przetarł gogle, zwalniając coraz bardziej.
- Niieee... - Ciężko było wyczuć, czy to wyraz zafascynowania, niedowierzania, czy obawy.
W związku z tym biegł dalej, klucząc w błocie, osłaniając się od deszczu i wiatru, pilnując, żeby nie zgubić Clotilde i zerkając raz na jakiś czas, czy to-coś za nimi jeszcze się ciągnie, a że zadań miał trochę za dużo, a do tego był już nieźle zmarznięty (ale przez pościg robiło mu się coraz goręcej) nie bardzo wyszło mu biegnięcie do celu. Po porzuceniu pomysłu wzywania magomedyka postanowił dostać się do budynku D. Nie było mowy, żeby nie było tam żadnego profesora, doktora czy choćby laboranta. Fincie nigdy nie udało się trafić tam na zamknięte drzwi wejściowe, a przecież sprawdzał to o różnych, nietypowych godzinach.
No ale nie - kiedy zorientował się, gdzie właściwie dobiegli, jęknął głośno. Obejrzał się.
- Az isten faszát - rzucił bluzgiem. - Czy to nigdy nie wymięknie?!
Zobaczył bijące w posąg pioruny i trochę zwolnił. Obejrzał się ponownie i zauważył, że potworek również zmniejszył tempo.
- Ha! - Wyrwało mu się w pierwszej chwili, ale potem skojarzył fakty. Naciągnął na oczy pęknięte gogle, bo bez nich miał duże trudności w patrzeniu, i wbił spojrzenie w wielką figurę. - Ooooooooo. Oooo... O nie.
Uważałby to wszystko za bardzo dobrą zabawę - i tak uważał, gdzieś tam w głębi - gdyby nie przeszkadzało mu to, że wszystko działo się naraz. A patrząc na zachowanie kamiennego konia, które było nad wyraz autentyczne...
Przetarł gogle, zwalniając coraz bardziej.
- Niieee... - Ciężko było wyczuć, czy to wyraz zafascynowania, niedowierzania, czy obawy.
Finta Mészáros
Re: Kamienny posąg mantikory
Wezwanie pomocy na terenie Wydziału Magii Eksperymentalnej i Katedry Magicznego Sportu było proste. Niestety w tych warunkach faktycznie mogło okazać się wyjątkowo zgubne, i choć Clotilde nie wiedziała co w związku z tym planuje jej towarzysz, przystała na jego propozycję, oddając mu tym samym prowadzenie. Z nisko spuszczoną głową i przymróżonymi oczami dawno już straciła wszelką orientacje w terenie, za jedyny wskaźnik obierając pojawiające się obok niej od czasu do czasu stopy Finty. Raz czy dwa obróciła się za siebie, chcąc sprawdzić czy piorunak podąża ich śladem, jednak tracąc przez to - i tak kiepskie - tempo, na końcowym odcinku trasy postanowiła po prostu zaufać, że tak właśnie jest. Może z wyjątkiem tej jednej sytuacji, kiedy to (naprawdę delikatnie!) obróciła ramiona, przy okazji niestety tracąc nieco równowagę i gubiąc kalosza... Szkoda. Ładny był.
- Pikolone... - nie dokończyła, głośno dysząc i łapiąc się pod boki. Z ulgą przyjęła więc fakt, że Węgier zwolnił, nie od razu orientując się co było tego przyczyną. Już kilka sekund później jej twarz automatycznie podążyła w kierunku najjaśniejszego punktu, jakim okazała się kamienna mantikora...
- Jeśli to... - przełknęła ślinę, zatrzymując się i łapiąc Mészárosa za łokieć. - Jeśli to zlezie, to musi zleźć po tej stronie muru... - I można było się tylko zastanawiać, czy tak tęskno było jej do spotkania z kolejnym potworem, czy troszczyła się o mieszkańców miasteczka.
- Obscuro? - Wycelowała drżącą ręką w kierunku posągu i nie czekając na efekt odwróciła się w stronę przestraszonej, elektrycznej kulki.
- Pikolone... - nie dokończyła, głośno dysząc i łapiąc się pod boki. Z ulgą przyjęła więc fakt, że Węgier zwolnił, nie od razu orientując się co było tego przyczyną. Już kilka sekund później jej twarz automatycznie podążyła w kierunku najjaśniejszego punktu, jakim okazała się kamienna mantikora...
- Jeśli to... - przełknęła ślinę, zatrzymując się i łapiąc Mészárosa za łokieć. - Jeśli to zlezie, to musi zleźć po tej stronie muru... - I można było się tylko zastanawiać, czy tak tęskno było jej do spotkania z kolejnym potworem, czy troszczyła się o mieszkańców miasteczka.
- Obscuro? - Wycelowała drżącą ręką w kierunku posągu i nie czekając na efekt odwróciła się w stronę przestraszonej, elektrycznej kulki.
Clotilde Coletti
Re: Kamienny posąg mantikory
Cała scena w tragikomiczny sposób przypominała nieco popularny motyw z potworem Frankenstine'a, którego martwe serce poruszyć mogła dopiero siła piorunów. Choć faktem było to, że prawdziwą mamusią kamiennego konia była Lucy i jej zbłąkany urok. Więc burza zamierzała najwyraźniej nieco mocniej przy-kozaczyć i posłać na gladiatorskie starcie kamienną rekonstrukcję jednego z najniebezpieczniejszych magicznych stworzeń znanych czarodziejom. Kiedy ostatnia błyskawica połączona z rzeźbą - zwieszająca się z nieba jak świetlista pajęcza nić z taneczną padaczką – wniknęła w kamienny twór na moment zrobiło się ciemniej. Wręcz bardzo ciemno! Konkretnie ogromna rzeźba zdążyła ledwie odlepić błoniaste skrzydła od boków, kiedy trafiło ją zaklęcie wyprowadzone przez Clotilde. Kleks czerni najpierw zakrył kamienne ślepia, a potem zaczął ściekać jak smoła na pysk, zalepiając go i płynąc dalej w dół, aż do podestu, na którym mantikora poruszyła się leniwie i podniosła się na wyprostowane nogi. Wyglądała naprawdę majestatycznie i zjawiskowo, i równie niebezpiecznie. Majtnęła ona ponad głowami studentów ogonem w formie węża, którego pysk również zalepiła czerń. I tak jeden z członków chroniącej uczelnie Kamiennej Ósemki poruszył się bez pozwolenia i zarzucił łbem w dwie strony, jakby próbował zrzucić przynajmniej z głowy oślepiający woal. Na nic się to jednak nie zdało i rzeźba z chrobotem zadrobiła ogromnymi łapami uzbrojonymi w długie pazury na podeście. I to był ten moment, w którym z jej przednich łap pospadały pochowane tam butelki i z trzaskiem potłukły się na kamiennej podstawie. Mantikora nie okazała się być głucha i słysząc hałas zaraz pod sobą jak ogromny kociak odskoczyła od niego do tyłu z głośnym mlaśnięciem lądując łapami w błocie. Najbliższe tereny ziemi zatrzęsły się mocno i w efekcie elektryczny żywiołak znowu plasnął o ziemię zbierając się zen żywiołowo i podskakując na sprężynkowatych nóżkach. Dwójka studentów również poczuła drżenie podłoża nawet w kręgosłupie, ale udało im się ustać. Ogromny kot od przetaczających się nad jego łbem grzmotów przyczaił się z brzuchem przy ziemi i kręcił łbem na boki, starając się dojrzeć cokolwiek poza bezkresem ciemności, do którego widzenia doprowadziło go zaklęcie. Biczowaty ogon, który majtał się gdzieś z tyłu, właśnie coraz mocniej wgniatał w podłogę jakieś biedne drzewo.
Mistrz Gry
Re: Kamienny posąg mantikory
Mogło się wydawać, że nikt poza studentami nie odkrył, że tej nocy z magią jest coś mocno nie w porządku. Ale nie - niektórzy próbowali w tym czasie pracować, a anomalia skutecznie uniemożliwiała to zadanie. Skutkiem tego Heike była wyczerpana, przemoczona i porządnie wkurwiona.
Miała dzisiaj nocną zmianę. Na początku wszystko było jak zawsze, a dyżur zapowiadał się spokojnie, nawet nudnawo. W tych godzinach wypadki zdarzały się o wiele rzadziej. Heike przywitała się z pracownikami, przygotowała sobie kawę i zaczęła przeglądać dziennik incydentów z właśnie mijającego dnia. Gdzieś w okolicy rozległy się pierwsze grzmoty. Tablica, która pokazywała plan rewiru wziętego pod interwencje, trwała w kompletnym bezruchu.
Dla każdego innego magomedyka oznaczało to po prostu bardzo spokojną noc - de Witt też początkowo nie zwróciła na to uwagi. W końcu bywało i tak, zwłaszcza nocą, ale... Skończyła przeglądać spis, stanęła przed planszą z kawą w ręce i przyglądała jej się dłuższą chwilę. Nie zauważyła zupełnie nic - ani jednej fali, ani jednej zmarszczki, które zwykle pojawiały się tam raz na jakiś czas. Im dłużej stała, tym bardziej wydawało się to nienormalne, szczególnie w skrzydle zamkniętym budynku D. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek było aż tak spokojnie. Nie trwało to jednak długo. Zanim zdążyła podzielić się myślami z koleżanką ze zmiany tablica dla odmiany zaczęła pokazywać źródła wezwań na całej powierzchni naraz. Jakby było tego mało, dzwonek wiszący obok rozpoczął wściekle bić na alarm. Był odporny na interwencje magiczne z zewnątrz, toteż magomedyk nawet nie spróbowała go uciszyć. Diagnoza, którą postawiła, mijała się z prawdą - uznała, że system informowania jakimś cudem się zepsuł. Sytuacja była beznadziejna. Jeśli ktoś w tym momencie potrzebował pomocy, musiał radzić sobie sam.
- Siedź tu! - Krzyknęła do podwładnej, żeby przekrzyczeć hałas i wyjęła różdżkę. - Idę to zgłosić!
Odwróciła się w miejscu, żeby teleportować się do budynku D (dziekanat był zamknięty, nie miała dużego wyboru). I wtedy się zaczęło.
W pierwszej chwili w ogóle nie zniknęła, tylko stała dalej na środku pokoju, zdumiona sytuacją. Odwróciła się, żeby obrzucić współpracownicę zdziwionym spojrzeniem, kiedy...
...pojawiła się w budynku D, ale kiedy tylko ruszyła do skrzydła zamkniętego, głośno strzeliło i...
...stała pod akademikiem. Cofnęła się o krok. Zrozumiała, że dzieje się coś bardzo złego, zwłaszcza, że powinna stać pod dwoma. Rozejrzała się. W oddali zobaczyła zamarznięte tornado, kiedy...
...przeniosło ją na bagna. Zapadła się prawie po kolana, nie zdążyła zrobić kroku...
...i już była na stromym dachu, chyba gdzieś na wydziale magii użytkowej, ale nie zdążyła się rozejrzeć, bo zjeżdżała z mokrej powierzchni coraz bliżej krawędzi. Jak na złość tym razem trwało dłużej, zanim magia zadziałała i wypluła ją...
...przy kupie kompostu. Zachwiała się, bo od tych szalonych podróży aż zakręciło jej się w głowie. Mokre włosy przykleiły jej się do czoła. Czy ten kompost pełznie, czy jej się wydaje...? Złapała oddech, ale zanim zdążyła choćby pomyśleć, co dalej...
...znowu się teleportowała. Stała pomiędzy wielkim, wyjątkowo ruchliwym jak na posąg wizerunkiem mantikory, a studentami. Jeden ze studentów - studentka - nie miała kalosza. Drugim był Finta.
- Om pik - zdążyła tylko warknąć w swoim języku. I zniknęła kolejny raz.
Trwało to jeszcze długo, według Heike - zdecydowanie za długo. Następne teleportacje wywalały ją coraz dalej od kampusu. W tym momencie jeszcze tego nie wiedziała, ale jakieś pół godziny od pojawienia się w samym środku zamieszania miała przeżyć ostatni niekontrolowany przerzut i znaleźć się w Amsterdamie.
[z/t]
Miała dzisiaj nocną zmianę. Na początku wszystko było jak zawsze, a dyżur zapowiadał się spokojnie, nawet nudnawo. W tych godzinach wypadki zdarzały się o wiele rzadziej. Heike przywitała się z pracownikami, przygotowała sobie kawę i zaczęła przeglądać dziennik incydentów z właśnie mijającego dnia. Gdzieś w okolicy rozległy się pierwsze grzmoty. Tablica, która pokazywała plan rewiru wziętego pod interwencje, trwała w kompletnym bezruchu.
Dla każdego innego magomedyka oznaczało to po prostu bardzo spokojną noc - de Witt też początkowo nie zwróciła na to uwagi. W końcu bywało i tak, zwłaszcza nocą, ale... Skończyła przeglądać spis, stanęła przed planszą z kawą w ręce i przyglądała jej się dłuższą chwilę. Nie zauważyła zupełnie nic - ani jednej fali, ani jednej zmarszczki, które zwykle pojawiały się tam raz na jakiś czas. Im dłużej stała, tym bardziej wydawało się to nienormalne, szczególnie w skrzydle zamkniętym budynku D. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek było aż tak spokojnie. Nie trwało to jednak długo. Zanim zdążyła podzielić się myślami z koleżanką ze zmiany tablica dla odmiany zaczęła pokazywać źródła wezwań na całej powierzchni naraz. Jakby było tego mało, dzwonek wiszący obok rozpoczął wściekle bić na alarm. Był odporny na interwencje magiczne z zewnątrz, toteż magomedyk nawet nie spróbowała go uciszyć. Diagnoza, którą postawiła, mijała się z prawdą - uznała, że system informowania jakimś cudem się zepsuł. Sytuacja była beznadziejna. Jeśli ktoś w tym momencie potrzebował pomocy, musiał radzić sobie sam.
- Siedź tu! - Krzyknęła do podwładnej, żeby przekrzyczeć hałas i wyjęła różdżkę. - Idę to zgłosić!
Odwróciła się w miejscu, żeby teleportować się do budynku D (dziekanat był zamknięty, nie miała dużego wyboru). I wtedy się zaczęło.
W pierwszej chwili w ogóle nie zniknęła, tylko stała dalej na środku pokoju, zdumiona sytuacją. Odwróciła się, żeby obrzucić współpracownicę zdziwionym spojrzeniem, kiedy...
...pojawiła się w budynku D, ale kiedy tylko ruszyła do skrzydła zamkniętego, głośno strzeliło i...
...stała pod akademikiem. Cofnęła się o krok. Zrozumiała, że dzieje się coś bardzo złego, zwłaszcza, że powinna stać pod dwoma. Rozejrzała się. W oddali zobaczyła zamarznięte tornado, kiedy...
...przeniosło ją na bagna. Zapadła się prawie po kolana, nie zdążyła zrobić kroku...
...i już była na stromym dachu, chyba gdzieś na wydziale magii użytkowej, ale nie zdążyła się rozejrzeć, bo zjeżdżała z mokrej powierzchni coraz bliżej krawędzi. Jak na złość tym razem trwało dłużej, zanim magia zadziałała i wypluła ją...
...przy kupie kompostu. Zachwiała się, bo od tych szalonych podróży aż zakręciło jej się w głowie. Mokre włosy przykleiły jej się do czoła. Czy ten kompost pełznie, czy jej się wydaje...? Złapała oddech, ale zanim zdążyła choćby pomyśleć, co dalej...
...znowu się teleportowała. Stała pomiędzy wielkim, wyjątkowo ruchliwym jak na posąg wizerunkiem mantikory, a studentami. Jeden ze studentów - studentka - nie miała kalosza. Drugim był Finta.
- Om pik - zdążyła tylko warknąć w swoim języku. I zniknęła kolejny raz.
Trwało to jeszcze długo, według Heike - zdecydowanie za długo. Następne teleportacje wywalały ją coraz dalej od kampusu. W tym momencie jeszcze tego nie wiedziała, ale jakieś pół godziny od pojawienia się w samym środku zamieszania miała przeżyć ostatni niekontrolowany przerzut i znaleźć się w Amsterdamie.
[z/t]
Heike de Witt
Re: Kamienny posąg mantikory
Kiedy ziemią zatrzęsło, Finta zatańczył na zmęczonych nogach, desperacko łapiąc równowagę. Przełknął ślinę. Rzucać zaklęcie? Nie rzucać? Cofnął się o krok. Biec? Chować się? Na pewno lepiej nie krzyczeć! Skulił się, kiedy stworzenie machnęło potężnym ogonem.
Przed oczami mignęła mu jasna, nieco przyklapnięta czupryna Heike - przez krótką chwilę był przekonany, że jakimś cudem pojawiła się, żeby im pomóc.
- Zobacz, Clotilde! - Pokazał na nią palcem, nie licząc się z tym, że to bezczelne. Nie cieszył się jednak zbyt długo. Magomedyk zniknęła. Co więcej - nie wyglądała jak ktoś, kto zabierał się za teleportację. Wychodziło na to, że miał rację i przenoszenie się za pomocą magii nie wyszło jej na dobre (wyjątkowo nie cieszył się, że udało mu się czegoś domyślić). A Węgier już zdążył krzyknąć, więc jeśli nie miał nieprawdopodobnego szczęścia i - dajmy na to - w tym samym momencie nie rozległ się żaden grzmot, (już nie) kamienny posąg prawdopodobnie go usłyszał. Co mu zostało? Złapał Włoszkę za rękę, żeby tam przypadkiem nie została, zapatrzona na figurę (sam był tego bliski, bo przecież widok był naprawdę fascynujący) i... Zauważył jej brak buta.
- Gdzie twój kalosz? - Zapytał głupio. Zaczynał być naprawdę zmęczony sytuacją. Pacnąłby się ręką w czoło, ale w wolnej trzymał akurat różdżkę, poza tym właśnie ponownie zrywał się do biegu. Nie wiedział już, gdzie uciekać, i czy był to w ogóle dobry pomysł. Przez ramię wycelował w ziemię pod łapami potwora. Zastanawiał się, czy nie spróbować zrobić ogromnej dziury, ale cholerstwo miało skrzydła. Myślał bardzo szybko, tylko logika tych myśli przychodziła mu bardzo ciężko.
- Transformatus Unum! - Krzyknął w końcu skupiając się na tym, żeby ziemia pod łapami stwora zrobiła się lepka, cholernie lepka, żeby błoto nabrało właściwości gęstego kleju. Nic lepszego nie mógł wymyślić.
Przed oczami mignęła mu jasna, nieco przyklapnięta czupryna Heike - przez krótką chwilę był przekonany, że jakimś cudem pojawiła się, żeby im pomóc.
- Zobacz, Clotilde! - Pokazał na nią palcem, nie licząc się z tym, że to bezczelne. Nie cieszył się jednak zbyt długo. Magomedyk zniknęła. Co więcej - nie wyglądała jak ktoś, kto zabierał się za teleportację. Wychodziło na to, że miał rację i przenoszenie się za pomocą magii nie wyszło jej na dobre (wyjątkowo nie cieszył się, że udało mu się czegoś domyślić). A Węgier już zdążył krzyknąć, więc jeśli nie miał nieprawdopodobnego szczęścia i - dajmy na to - w tym samym momencie nie rozległ się żaden grzmot, (już nie) kamienny posąg prawdopodobnie go usłyszał. Co mu zostało? Złapał Włoszkę za rękę, żeby tam przypadkiem nie została, zapatrzona na figurę (sam był tego bliski, bo przecież widok był naprawdę fascynujący) i... Zauważył jej brak buta.
- Gdzie twój kalosz? - Zapytał głupio. Zaczynał być naprawdę zmęczony sytuacją. Pacnąłby się ręką w czoło, ale w wolnej trzymał akurat różdżkę, poza tym właśnie ponownie zrywał się do biegu. Nie wiedział już, gdzie uciekać, i czy był to w ogóle dobry pomysł. Przez ramię wycelował w ziemię pod łapami potwora. Zastanawiał się, czy nie spróbować zrobić ogromnej dziury, ale cholerstwo miało skrzydła. Myślał bardzo szybko, tylko logika tych myśli przychodziła mu bardzo ciężko.
- Transformatus Unum! - Krzyknął w końcu skupiając się na tym, żeby ziemia pod łapami stwora zrobiła się lepka, cholernie lepka, żeby błoto nabrało właściwości gęstego kleju. Nic lepszego nie mógł wymyślić.
Finta Mészáros
Re: Kamienny posąg mantikory
Jednym z plusów - a właściwie to chyba jedynym - zgubienia kalosza był fakt, że Clotilde zyskała nagle o wiele lepszą przyczepność. Pozbawiona gumowej podeszwy stopa zatapiała się w brązowej brei wyjątkowo chętnie, co może i nie było przyjemne, jednak z całą pewnością przyczyniło się do tego, że jeszcze stała na nogach. Zwrócona do mantikory tyłem wiedziała co się święci już w momencie, kiedy ciszę między grzmotami wypełnił dźwięk tłuczonego szkła. Nie mogąc oprzeć się pokusie, zerknęła przez ramię. Wszystko na chwilę zgasło, a ona na jeszcze krótszą chwilę po prostu zamarła...
Wstrząs i widok budzącego się do życia posągu, oplatanego przez czarne coś, co z założenia miało być zwykłą przepaską naprawdę zapierał dech w piersiach. Przez te kilka sekund nie liczyło się dosłownie nic - ani zimno, ani strach, ani nawet to, że babcia ją zabije, jeśli tylko jakimś cudem się dowie co tu się stało.
- CICH... ooooojej... - Pojawienie się głównej magomedyk splotło się z jej próbą uciszenia Finty, przez co dziewczyna nie miała zbytnio okazji do tego, żeby zastanowić się nad niecodzienną pozą Heike. Pozostało mieć nadzieję, że to tylko wiatr, a czarownica zaraz sprowadzi pomoc i... Chyba nawet sama nie do końca w to wierzyła... Poczuła dłoń Mészarosa na swojej ręce i zerknęła w dół.
- Błoto zjadło. - Mruknęła, jak dziecko tłumaczące się ojcu z tego, że nie wie gdzie jest jego bucik i ruszyła z nim biegiem. I choć pewnie niektórym wyda się to dziwne, to Włoszka również potrafiła w myślenie! Nawet jeśli jej myśli podążały czasem nie w tą stronę co trzeba, to nauczyła się jednego - nawet w obliczu największego zagrożenia, nie wolno było zapominać o tych mniejszych.
- Obscuro! - Tym razem zdecydowanie pewniej rzuciła zaklęcie w stronę piorunaka, mając nadzieję, że elektryczna kulka również pokryje się czarną powłoką i niczego więcej nie zniknie. Nigdy nie sprawdzała, czy czarna przepaska izoluje coś więcej niż wzrok, ale kto by się tym teraz przejmował? Wciąż biegnąc, choć zdecydowanie wolniej niż wcześniej i nie puszczając dłoni Węgra z nadzieją, że jakimś cudem ją złapie jeśli się wywali, obróciła się w stronę posągu.
- Lucat Sequor - rzuciła zaklęcie i zerknęła na Finte, wzruszając ramionami - może nie wie, że może latać... - Stwierdziła, po czym parsknęła śmiechem, bezskutecznie starając się go stłumić kapturem. Chyba zaczynała się denerwować...
Wstrząs i widok budzącego się do życia posągu, oplatanego przez czarne coś, co z założenia miało być zwykłą przepaską naprawdę zapierał dech w piersiach. Przez te kilka sekund nie liczyło się dosłownie nic - ani zimno, ani strach, ani nawet to, że babcia ją zabije, jeśli tylko jakimś cudem się dowie co tu się stało.
- CICH... ooooojej... - Pojawienie się głównej magomedyk splotło się z jej próbą uciszenia Finty, przez co dziewczyna nie miała zbytnio okazji do tego, żeby zastanowić się nad niecodzienną pozą Heike. Pozostało mieć nadzieję, że to tylko wiatr, a czarownica zaraz sprowadzi pomoc i... Chyba nawet sama nie do końca w to wierzyła... Poczuła dłoń Mészarosa na swojej ręce i zerknęła w dół.
- Błoto zjadło. - Mruknęła, jak dziecko tłumaczące się ojcu z tego, że nie wie gdzie jest jego bucik i ruszyła z nim biegiem. I choć pewnie niektórym wyda się to dziwne, to Włoszka również potrafiła w myślenie! Nawet jeśli jej myśli podążały czasem nie w tą stronę co trzeba, to nauczyła się jednego - nawet w obliczu największego zagrożenia, nie wolno było zapominać o tych mniejszych.
- Obscuro! - Tym razem zdecydowanie pewniej rzuciła zaklęcie w stronę piorunaka, mając nadzieję, że elektryczna kulka również pokryje się czarną powłoką i niczego więcej nie zniknie. Nigdy nie sprawdzała, czy czarna przepaska izoluje coś więcej niż wzrok, ale kto by się tym teraz przejmował? Wciąż biegnąc, choć zdecydowanie wolniej niż wcześniej i nie puszczając dłoni Węgra z nadzieją, że jakimś cudem ją złapie jeśli się wywali, obróciła się w stronę posągu.
- Lucat Sequor - rzuciła zaklęcie i zerknęła na Finte, wzruszając ramionami - może nie wie, że może latać... - Stwierdziła, po czym parsknęła śmiechem, bezskutecznie starając się go stłumić kapturem. Chyba zaczynała się denerwować...
Clotilde Coletti
Re: Kamienny posąg mantikory
Elektryczny żywiołak przestał biec już w chwili, w której posąg mantikory zrzucił z siebie z trzaskiem całe nazbierane tam szkło, następnie plasnął w błoto i po podniesieniu zachowywał tak, jakby autentycznie się bał, ale nie bardzo wiedział co zrobić, skacząc i z sykiem rozwijając unoszące coraz wyżej ponad kulkę, sprężynkowate odnóża. Jak dla stworzenia żyjącego maksymalnie godzinę wrażenia z pierwszego kontaktu ze światem miało ewidentnie niezapomniane. Straciło na moment zainteresowanie pościgiem i chyba tylko to pozwoliło Klotilde I Bez Kalosza rzucić zaklęcie. Całe szczęście, mimo iż podczas tej burzy zaklęcia nie do końca działały jak powinny, to przynajmniej były w swoich zmianach konsekwentne i nie zaskakiwały przy każdym osobnym rzucie. Ale prawdą też było to, że żywiołak był zrobiony z nieco innego... Tworzywa. Podskoczył on znowu i największa część jego ciałka, centralna świecąca kulka, zmieniła się w czarne skupisko energii na jasnych nóżkach – żywiołak najpewniej oślepł, bo zaczął biegać chaotycznie w różne strony i ostro zakręcać – panika wzięła górę i kiedy tylko zwolnił, podskoczył szybko i dosłownie zniknął z suchym trzaskiem zagłuszonym przez kolejny grzmot. Przynajmniej jeden problem z głowy – tak można by podejrzewać.
W tym czasie błoto naokoło Mantikory nagle przestało tak mocno połyskiwać od wilgotnej wody, z jaką wcześniej się mieszało i zrobiło się jakby bardziej matowe – co gorsza, woda zaczęła spływać po nim i gromadzić się w dołeczkach pomiędzy pagórkami błota, zrobionymi wcześniej przez łapy ogromnej, czarnej rzeźby. Mantikora z początku nie wyczuła, że zaczęła nieprzyjemnie grzęznąć w początkowo miękkim i plastycznym podłożu, dopiero kiedy podniosła się niejako z kucek na dźwięk wrzasku finty i przekręciła lwi łeb w stronę uciekającej dwójki czarodziejów, skontaktowała, że coś jest nie tak. Wprawdzie jej łapa oderwała się od podłoża, ale ciągnęła za sobą miękkie i elastyczne błoto jak przyklejoną do podeszwy gumę balonową. Poruszyła wszystkimi czterema łapami i zrobiła kilka miękkich kroków w stronę źródła wcześniejszego dźwięku, coraz mocniej rozlepiając klejowate błoto za sobą.
Tle to nie był jeszcze koniec, bo żywiołak wrócił! Tym razem z przyjaciółmi! A raczej: z przyjaciółkami. Lucy i Tall uwięzione we fioletowych pnączach, po zwiedzeniu kampusu na wyrywki pojawiły się w końcu w błocie naprzeciwko Clotilde i Finty. Koniec zdziwień? Nie. Podczas teleportacji pnącza były w trakcie ciskania gdzieś daleko elementu, który je łaskotał i właśnie kończyły swoje zadanie. Fioletowe macki wyginęły się i bez pardonu odplątały z pasa czarownicy, po czym po łuku cisnęły nią lotem koszącym o ziemię... Idealnie w biegnącego Węgra.
W tym czasie błoto naokoło Mantikory nagle przestało tak mocno połyskiwać od wilgotnej wody, z jaką wcześniej się mieszało i zrobiło się jakby bardziej matowe – co gorsza, woda zaczęła spływać po nim i gromadzić się w dołeczkach pomiędzy pagórkami błota, zrobionymi wcześniej przez łapy ogromnej, czarnej rzeźby. Mantikora z początku nie wyczuła, że zaczęła nieprzyjemnie grzęznąć w początkowo miękkim i plastycznym podłożu, dopiero kiedy podniosła się niejako z kucek na dźwięk wrzasku finty i przekręciła lwi łeb w stronę uciekającej dwójki czarodziejów, skontaktowała, że coś jest nie tak. Wprawdzie jej łapa oderwała się od podłoża, ale ciągnęła za sobą miękkie i elastyczne błoto jak przyklejoną do podeszwy gumę balonową. Poruszyła wszystkimi czterema łapami i zrobiła kilka miękkich kroków w stronę źródła wcześniejszego dźwięku, coraz mocniej rozlepiając klejowate błoto za sobą.
Tle to nie był jeszcze koniec, bo żywiołak wrócił! Tym razem z przyjaciółmi! A raczej: z przyjaciółkami. Lucy i Tall uwięzione we fioletowych pnączach, po zwiedzeniu kampusu na wyrywki pojawiły się w końcu w błocie naprzeciwko Clotilde i Finty. Koniec zdziwień? Nie. Podczas teleportacji pnącza były w trakcie ciskania gdzieś daleko elementu, który je łaskotał i właśnie kończyły swoje zadanie. Fioletowe macki wyginęły się i bez pardonu odplątały z pasa czarownicy, po czym po łuku cisnęły nią lotem koszącym o ziemię... Idealnie w biegnącego Węgra.
Mistrz Gry
Re: Kamienny posąg mantikory
Zamknięte oczy nie przynosiły żadnego ukojenia – Lucy przekonała się o tym, kiedy nie pomogły jej ani w wyschnięciu, ani w skryciu się przed nieprzyjemnym deszczem, kującym chłodem i perfidnym wiatrem. No, kto by się spodziewał – istny szok i niedowierzanie. Nie zapowiadało się również, by jej pozycja miała ulec choćby subtelnej – jak ona – zmianie. Gryfonka, eksponując swą niebywałą giętkość (czy też jej brak), nadal udawała ludzki hamak – tyle ofiarnego wysiłku powinno zostać nagrodzone główną rolą w przedstawieniu! Nie chciała przecież grać nieznacznego, marnego sprzętu kuchennego, skoro już tak się poświęcała...
Tak się poświęcała, że aż nieco rozchyliła powieki, co także nie poprawiło jej sytuacji – ech, ileż jeszcze będzie musiała się namęczyć? Taka biedaczka i to dosłownie – wszak pieniędzy jakoś nikt nie chciał jej dawać... O, chmurki i błyskawice, może zmienicie ładnie i jakże ochoczo jej status materialny? Nie? Jesteście totalnie bezużyteczne. Wy sobie jesteście, wiatr sobie hula, a rzeźba sobie... stoi. Doprawdy – pasjonujące. W porównaniu z poprzednimi incydentami zrobiło się podejrzanie spokojnie, jakby nastała chwila ciszy i odpoczynku przed wyprowadzeniem –psa na spacer – ostatecznego ciosu. Nic poza tym nie zapowiadało na razie, zbliżającego się obrotu wydarzeń. Nawet biegający slalomem, postrzelony, czarny żywiołak – mający mniejszą ilość odnóży niż przedtem – nie zainteresował specjalnie studentki, korzystającej z tegoż osobliwego momentu nic nierobienia. Dopiero gdy kilka sekund później wbiegł – przypominając pijanego ślepca – w pnącza...
Szarpnięcie. Różniło się ono od tych, gdy miotało nią na wszystkie strony nieczułymi mackami. Tym razem poczuła je jakby od środka i... Ugh, teleportacja. Lucy z natury nie przepadała za tym sposobem przemieszczania się – wywołującym u niej podobne objawy co środki transportu, których nie ubóstwiała z racji posiadania delikatnej odmiany choroby lokomocyjnej. Zwykle robiło jej się odrobinę słabo, ewentualnie bolała ją głowa – i to w tych gorszych przypadkach. Lecz tutaj pojawianie się i znikanie miało okropnie losowy charakter i następowało w stanowczo zbyt krótkich odstępach czasu! Z tego powodu dziewczynie zrobiło się ciut niedobrze i gdy jakaś wyniosła kobieta z portretu zaczęła po nich krzyczeć, Lu nie miała nawet jak zaśmiać się w jej twarz – czy tam płótno – jeden kij z marchewką. Na dodatek sala, gdzie grawitacja błaznowała sobie w najlepsze, okazała się być jeszcze gorszym rozwiązaniem – starającym się potrząsnąć jej wnętrznościami, niczym dobrym drinkiem – jak najlepiej zmieszanym.
Ponowny suchy trzask wyniósł je na świeże powietrze. Zaczerpnięcie go okazało się być lekarstwem – choć niewystarczającym. Mocne powiewy wiatru w spółce z żywiołakiem najwidoczniej wkurzyły pnącza tak bardzo, że te postanowiły wyżyć się na Lucy, waląc nią o ścianę szklarni. Jęknęła cicho – co i tak zostało zagłuszone – a jej żołądek wciąż buntował się tym nawiedzonym – i to nie przez ducha Kacperka – jazdom. Siniak na łokciu to było pół biedy – drugie pół (te większe pół – bo oczywiście jest mniejsza i większa połowa, proszę się ze mną nie kłócić) skupiało się na kolejnej, tymczasowej – albo i dłuższej – przeprowadzce.
To już było bardziej szalone niż psiaki, biegające z podekscytowania, gdy nie mają bladego pojęcia, co się wokół nich dzieje. Lu nadal zaprzyjaźniała się ze zmutowaną odmianą fioletowych roślinek (najwyraźniej zbyt obficie podlanych), Klota popylała gdzieś na dole bez buta, Tall dołączała do zaszczytnego i szerokiego grona ślicznotek, lecących na Fintę, a mantikora... No właśnie, mantikora! Co ona tam w ogóle robiła i czemu wyglądała, jakby zanurzyła się w beczce smoły i tylko czekała aż ktoś obrzuci ją białym pierzem?! Na gacie Merlina i całą resztę jego staromodnych fatałaszków! Jedna z ośmiu rzeźb, rozmieszczonych dookoła kampusu, mających ich niby chronić, nie przedstawiała się zbyt zachęcająco. Błoto obok niej również wyglądało jakoś dziko – może zaraz zacznie ryczeć? – a potwór zdawał się nieco grzęznąć w miękkim czy też lepkim podłożu. I co Lucy miała teraz zrobić? Uciekać? Próbować się zaprzyjaźnić? Walnąć stwora niebieską szczotką do włosów? Szkoda, że żadnej nie chowała w rękawie...
- Colloportus. - Skierowała różdżkę tak, by czar trafił w okolicach łap, poruszającego się pomnika. Wiedziała o tych bestiach tylko tyle, że odbijają zaklęcia – stąd wolała nie celować bezpośrednio, starając się... zamknąć to coś w pułapce? Nie mając pojęcia, czego spodziewać się po zniekształconych zaklęciach oraz ignorując ten szkaradny ogon – stanowiący nieszczególną ozdobę – doszła do wniosku, iż chyba lepiej było interweniować w samo otoczenie. To w założeniu, że posąg działa zgodnie z zasadami prawdziwego monstrum, które przedstawia. Z drugiej strony, co za różnica – tak czy siak mieli przekichane – a przeziębienia dopiero się zaczną, kiedy studenci wrócą cali przemoczeni z tej eskapady. Zresztą... - Inosensibus. - Dobra, można przynajmniej spróbować trafić w zwierza, nie mającego prawa panoszyć się im pod nosami.
A, no i dziewczyna zaczynała zadomawiać się tam u góry, zwisając majestatycznie w dość niekomfortowej pozycji. Ale za to znajdowała się ponad wszystkimi – to się dopiero nazywa poziom!
Tak się poświęcała, że aż nieco rozchyliła powieki, co także nie poprawiło jej sytuacji – ech, ileż jeszcze będzie musiała się namęczyć? Taka biedaczka i to dosłownie – wszak pieniędzy jakoś nikt nie chciał jej dawać... O, chmurki i błyskawice, może zmienicie ładnie i jakże ochoczo jej status materialny? Nie? Jesteście totalnie bezużyteczne. Wy sobie jesteście, wiatr sobie hula, a rzeźba sobie... stoi. Doprawdy – pasjonujące. W porównaniu z poprzednimi incydentami zrobiło się podejrzanie spokojnie, jakby nastała chwila ciszy i odpoczynku przed wyprowadzeniem –
Szarpnięcie. Różniło się ono od tych, gdy miotało nią na wszystkie strony nieczułymi mackami. Tym razem poczuła je jakby od środka i... Ugh, teleportacja. Lucy z natury nie przepadała za tym sposobem przemieszczania się – wywołującym u niej podobne objawy co środki transportu, których nie ubóstwiała z racji posiadania delikatnej odmiany choroby lokomocyjnej. Zwykle robiło jej się odrobinę słabo, ewentualnie bolała ją głowa – i to w tych gorszych przypadkach. Lecz tutaj pojawianie się i znikanie miało okropnie losowy charakter i następowało w stanowczo zbyt krótkich odstępach czasu! Z tego powodu dziewczynie zrobiło się ciut niedobrze i gdy jakaś wyniosła kobieta z portretu zaczęła po nich krzyczeć, Lu nie miała nawet jak zaśmiać się w jej twarz – czy tam płótno – jeden kij z marchewką. Na dodatek sala, gdzie grawitacja błaznowała sobie w najlepsze, okazała się być jeszcze gorszym rozwiązaniem – starającym się potrząsnąć jej wnętrznościami, niczym dobrym drinkiem – jak najlepiej zmieszanym.
Ponowny suchy trzask wyniósł je na świeże powietrze. Zaczerpnięcie go okazało się być lekarstwem – choć niewystarczającym. Mocne powiewy wiatru w spółce z żywiołakiem najwidoczniej wkurzyły pnącza tak bardzo, że te postanowiły wyżyć się na Lucy, waląc nią o ścianę szklarni. Jęknęła cicho – co i tak zostało zagłuszone – a jej żołądek wciąż buntował się tym nawiedzonym – i to nie przez ducha Kacperka – jazdom. Siniak na łokciu to było pół biedy – drugie pół (te większe pół – bo oczywiście jest mniejsza i większa połowa, proszę się ze mną nie kłócić) skupiało się na kolejnej, tymczasowej – albo i dłuższej – przeprowadzce.
To już było bardziej szalone niż psiaki, biegające z podekscytowania, gdy nie mają bladego pojęcia, co się wokół nich dzieje. Lu nadal zaprzyjaźniała się ze zmutowaną odmianą fioletowych roślinek (najwyraźniej zbyt obficie podlanych), Klota popylała gdzieś na dole bez buta, Tall dołączała do zaszczytnego i szerokiego grona ślicznotek, lecących na Fintę, a mantikora... No właśnie, mantikora! Co ona tam w ogóle robiła i czemu wyglądała, jakby zanurzyła się w beczce smoły i tylko czekała aż ktoś obrzuci ją białym pierzem?! Na gacie Merlina i całą resztę jego staromodnych fatałaszków! Jedna z ośmiu rzeźb, rozmieszczonych dookoła kampusu, mających ich niby chronić, nie przedstawiała się zbyt zachęcająco. Błoto obok niej również wyglądało jakoś dziko – może zaraz zacznie ryczeć? – a potwór zdawał się nieco grzęznąć w miękkim czy też lepkim podłożu. I co Lucy miała teraz zrobić? Uciekać? Próbować się zaprzyjaźnić? Walnąć stwora niebieską szczotką do włosów? Szkoda, że żadnej nie chowała w rękawie...
- Colloportus. - Skierowała różdżkę tak, by czar trafił w okolicach łap, poruszającego się pomnika. Wiedziała o tych bestiach tylko tyle, że odbijają zaklęcia – stąd wolała nie celować bezpośrednio, starając się... zamknąć to coś w pułapce? Nie mając pojęcia, czego spodziewać się po zniekształconych zaklęciach oraz ignorując ten szkaradny ogon – stanowiący nieszczególną ozdobę – doszła do wniosku, iż chyba lepiej było interweniować w samo otoczenie. To w założeniu, że posąg działa zgodnie z zasadami prawdziwego monstrum, które przedstawia. Z drugiej strony, co za różnica – tak czy siak mieli przekichane – a przeziębienia dopiero się zaczną, kiedy studenci wrócą cali przemoczeni z tej eskapady. Zresztą... - Inosensibus. - Dobra, można przynajmniej spróbować trafić w zwierza, nie mającego prawa panoszyć się im pod nosami.
A, no i dziewczyna zaczynała zadomawiać się tam u góry, zwisając majestatycznie w dość niekomfortowej pozycji. Ale za to znajdowała się ponad wszystkimi – to się dopiero nazywa poziom!
Lucy Happymeal
Re: Kamienny posąg mantikory
Była zbyt zajęta swoimi manewrami, żeby zauważyć cokolwiek. Wtykanie różdżki między barierę i macki wcale nie było proste, a w dodatku mogło się okazać bardzo ryzykowne. Gdyby coś stało się jej różdżce, Tall chyba porządnie by się załamała. Tyle przeszła już w jej asyście, że po jej utracie czułaby się jak bez ręki. Albo jakby trochę bez serca. Albo jedno i drugie. Była ona dla niej o tyle cenniejsza, że nie odnalazła jej od razu. Ale nie to było teraz najważniejsze.
Że coś się dzieje, Tallulah odkryła dopiero w chwili, w której coś szarpnęło nią na wysokości pępka. Nie zdążyła w żaden sposób na to zareagować, choć już w pierwszej chwili rozpoznała znajome odczucia. Teleportacja. Była do niej przyzwyczajona, bo przecież używała jej codziennie z wprawą godną wieloletniego kierowcy samochodu. Jak inaczej miałaby się codziennie niemal stawiać na uczelni, jeśli nie z jej pomocą. Mimo to odczucie było dziwne, bo nie pochodziło... od niej. Przymusowa teleportacja cholera-jedna-wie-gdzie raczej nie była jej ulubioną. I to jeszcze kilka razy w tak krótkim czasie. Raz, dwa, trzy, cztery, ojezusmariaaa...
Zaczynało jej się od tego robić trochę niekomfortowo. A jeszcze kiedy przed ostatnim razem pnącza szarpnęły Lucy przez te nieszczęsne łaskotki, Tall poczuła nawet wyrzuty sumienia. Gnębiłyby ją może dłużej, gdyby nie to, co nastąpiło zaraz potem. A mianowicie - przyszło jej wreszcie polecieć na Fintę. I było to jedyne, co w tej chwili w ogóle ogarniała. Cała pozostała otaczająca ją rzeczywistość była dla niej jedną wielką zagadką. Zdążyła jeszcze tylko szarpnąć różdżką tak, by przytulić ją do piersi w możliwie najbardziej bezpieczny dla niej sposób. Musiała ją chronić za wszelką cenę, nawet jeśli przy akompaniamencie dziewczęcego "Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!". A...a że Finta?
Finta przeżyje. Gorsze rzeczy go w życiu spotykały od lecących na niego panienek...
Że coś się dzieje, Tallulah odkryła dopiero w chwili, w której coś szarpnęło nią na wysokości pępka. Nie zdążyła w żaden sposób na to zareagować, choć już w pierwszej chwili rozpoznała znajome odczucia. Teleportacja. Była do niej przyzwyczajona, bo przecież używała jej codziennie z wprawą godną wieloletniego kierowcy samochodu. Jak inaczej miałaby się codziennie niemal stawiać na uczelni, jeśli nie z jej pomocą. Mimo to odczucie było dziwne, bo nie pochodziło... od niej. Przymusowa teleportacja cholera-jedna-wie-gdzie raczej nie była jej ulubioną. I to jeszcze kilka razy w tak krótkim czasie. Raz, dwa, trzy, cztery, ojezusmariaaa...
Zaczynało jej się od tego robić trochę niekomfortowo. A jeszcze kiedy przed ostatnim razem pnącza szarpnęły Lucy przez te nieszczęsne łaskotki, Tall poczuła nawet wyrzuty sumienia. Gnębiłyby ją może dłużej, gdyby nie to, co nastąpiło zaraz potem. A mianowicie - przyszło jej wreszcie polecieć na Fintę. I było to jedyne, co w tej chwili w ogóle ogarniała. Cała pozostała otaczająca ją rzeczywistość była dla niej jedną wielką zagadką. Zdążyła jeszcze tylko szarpnąć różdżką tak, by przytulić ją do piersi w możliwie najbardziej bezpieczny dla niej sposób. Musiała ją chronić za wszelką cenę, nawet jeśli przy akompaniamencie dziewczęcego "Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!". A...a że Finta?
Finta przeżyje. Gorsze rzeczy go w życiu spotykały od lecących na niego panienek...
Tallulah Rossreeve
Re: Kamienny posąg mantikory
- Błoto zjadło... - Powtórzył po Clotilde i zaniósł się śmiechem. Obejrzał się w biegu. Wydawało się, że jego zaklęcie podziałało tak, jak powinno, dlatego wycelował gdzieś w ziemię, na której wypadała trasa pościgu (zakładając, że ożywiona rzeźba ruszy za nimi w pogoń) i powtórzył je.
- Transformatus Unum! - I znowu parsknął śmiechem. - Durva.
Brnął przez błoto, dalej holując Włoszkę. Tempo mieli niesamowite. Podejrzewał, że zdarzało mu się szybciej chodzić, kiedy błoto nie trzymało mu nóg, a deszcz i wiatr nie wyciskał z niego resztek człowieczeństwa. Mimo to nie mógł narzekać, przecież wciąż nie czuł, żeby jakiś monstrualny posąg odgryzł mu głowę. W związku z tym uciekanie jak na razie musiało iść całkiem przyzwoicie. Finta nawet zaczął się zastanawiać, czy faktycznie nie uda im się dotrzeć do budynku D, który stał się niedoścignionym marzeniem tej chwili.
Ale nie. Nawet nie bardzo wiedział, co właściwie się stało - w pierwszej chwili pomyślał, że oddalanie się od potwora jednak nie szło tak dobrze, jak zakładał, i że mantikora faktycznie zabrała się za odgryzanie jakichś części jego ciała (czy tam połykanie go w całości, to było zdecydowanie bliższe temu uczucie). Puścił rękę koleżanki z roku, bardziej przez to, że nie wiedział co robić, niż przez jakąś przemyślaną decyzję. Poza tym zareagował trzeźwo i odpowiednio dla chwili, która zapowiada koniec życia, czyli...
- AAAAAAaaaa... Oh. - Zakończył już wciśnięty w błoto, kiedy dotarło do niego, że jednak nie umiera. Znowu leżał bez oddechu, słysząc w tle jakieś krzyki, powalony przez nadlatującą... Tall? - Oooh. O... O nie, nie, musimy wiać! - Włosy stanęłyby mu dęba, gdyby nie były poklejone. Chciał się zerwać na nogi, ale teraz nie leżał na betonie - bezlitośnie wciśnięty w miękką glebę z pełnym wysiłkiem dał radę... Odkleić od brei rękę z różdżką. Podłoże ciamknęło przy tym głośno.
- Transformatus Unum! - I znowu parsknął śmiechem. - Durva.
Brnął przez błoto, dalej holując Włoszkę. Tempo mieli niesamowite. Podejrzewał, że zdarzało mu się szybciej chodzić, kiedy błoto nie trzymało mu nóg, a deszcz i wiatr nie wyciskał z niego resztek człowieczeństwa. Mimo to nie mógł narzekać, przecież wciąż nie czuł, żeby jakiś monstrualny posąg odgryzł mu głowę. W związku z tym uciekanie jak na razie musiało iść całkiem przyzwoicie. Finta nawet zaczął się zastanawiać, czy faktycznie nie uda im się dotrzeć do budynku D, który stał się niedoścignionym marzeniem tej chwili.
Ale nie. Nawet nie bardzo wiedział, co właściwie się stało - w pierwszej chwili pomyślał, że oddalanie się od potwora jednak nie szło tak dobrze, jak zakładał, i że mantikora faktycznie zabrała się za odgryzanie jakichś części jego ciała (czy tam połykanie go w całości, to było zdecydowanie bliższe temu uczucie). Puścił rękę koleżanki z roku, bardziej przez to, że nie wiedział co robić, niż przez jakąś przemyślaną decyzję. Poza tym zareagował trzeźwo i odpowiednio dla chwili, która zapowiada koniec życia, czyli...
- AAAAAAaaaa... Oh. - Zakończył już wciśnięty w błoto, kiedy dotarło do niego, że jednak nie umiera. Znowu leżał bez oddechu, słysząc w tle jakieś krzyki, powalony przez nadlatującą... Tall? - Oooh. O... O nie, nie, musimy wiać! - Włosy stanęłyby mu dęba, gdyby nie były poklejone. Chciał się zerwać na nogi, ale teraz nie leżał na betonie - bezlitośnie wciśnięty w miękką glebę z pełnym wysiłkiem dał radę... Odkleić od brei rękę z różdżką. Podłoże ciamknęło przy tym głośno.
Finta Mészáros
Re: Kamienny posąg mantikory
Szaleństwo nabrało takiego rozpędu, że jeden z postumentów postanowił – ruszony siłami natury, hehe – dołączyć się do imprezy i pokazać swoje najlepsze taneczne kroki, które przylepiały mu grząski parkiet do łap - ciągnął się on za nimi jak rozgrzana guma. Rozgrzana guma latem. Rozgrzana guma latem spod ławki, o którą niechcący zahaczyło się dłonią, albo kolanem zbyt długich nóg. Najgorzej.
Choć zdecydowanie najgorsze było to, że jego kolega i koleżanka zamiast kontynuować wspólną zabawę postanowili załączyć robota – czy innego moonwalka, tyle, że przodem – i pierzchnąć przed towarzyskim zwierzaczkiem. Ten, najwidoczniej tym urażony, chciał zmienić ich w ramach odwetu w placek węgierski i włoski w błotnym sosie. Ich desperackie i diablo szybkie próby ucieczki wyglądały z boku jak pojedynek gołej dupy z batem, ale tutaj dupa okazała się być sprytna i bat oślepić, związać i pozostawić na pastwę sępów, i gołębi pocztowych. I co gorsza: dała radę wezwać posiłki.
Kiedy Finta rzucił kolejne zaklęcie za swoje plecy, na jego oczach, o ile jeszcze na to patrzył, błoto zmieniło się i zaczęło połyskiwać, jakby faktycznie było wielką hałdą kleju, która czeka na muchę. Muchą była człapiąca z wolna ich tropem mantikora. Ciężko było nazwać to pościgiem, bo póki co zrobiła ona ledwie trzy spore kroki i próbowała odlepić od siebie gumiaste błoto przylepiając je do innego gumiastego błota i wytrzeć łapy jak buty o wycieraczkę, ale kończyło się tym, że czepiało się jej tylko więcej połyskliwej mazi. Sytuacja robiła się dla niej beznadziejna, ale jej towarzysze nie mieli specjalnie lepiej. Węgier puścił Clotilde w ostatniej chwili, kiedy piłka plażowa firmy Tallulah z głośnym mlaśnięciem wlepiła go w błoto jak okrągły, bajeczny walec. Sama mokra Włoszka dostała kulą ledwie częściowo i obróciło ją o sto osiemdziesiąt stopni, i zachwiało na tyle, że musiała przyklęknąć na jednym kolanie by nie plasnąć w maź jak jej sekretna miłość. I prawie zacząć robić w niej aniołki jak w kupie śniegu. Pannie Rossreeve za to pod nieprzemakalną powłoką jej królestwa mignęła przez ułamek sekundy spłaszczona jak przy szybie twarz Finty i pofrunęła po tym dalej. Tallulah oczywiście, nie twarz. Tę intymną chwilę zapewne zapamiętają na długo, zwłaszcza Mészáros, któremu w zasięgu wzroku mignęły jakieś bieliźniane groszki. Wracając jednak do uwiezionej księżniczki – prawie poleciała dalej, impet odbicia od studenta wyprowadził ją jednak nieco dalej po błocie i ostro zahamował, kiedy wpadła niecałe dwa metry dalej na brązową maź o zmienionej fakturze, która złapała ją szczelnie za dolną ściankę tak mocno, że dziewczyna z rozpędu wpadła boleśnie na plecy i osunęła się na podłogę - czując, jak mimo zatrzymania przed jej oczami cały świat bezustannie wiruje. Dotyk drewna wyczuwalny przez mokre ubrania tuż przy mostku nie znikł jednak – różdżka przetrwała nienaruszona.
Lucy w tym czasie znacząco wzmocniła zaklęciem wcześniejsze działania kolegi Finty. Tym razem kiedy mantikora próbowała się ruszać, to poza ciągnięciem za sobą gumiastego błota, wyrywała przy tym też spory zapas gruntu. Zupełnie jakby Lucy przykleiła jej ziemie do butów, a nie buty do ziemi... Ważne, że jakoś działało! Teraz łapy lwa wyglądały wbite w błoto jak pniaki czarnych drzew podnoszone do góry wraz z ziemią zebraną przez ich korzenie. I z każdym krokiem ziemi było coraz więcej, a samych kroczków coraz mniej. To jednak jeszcze nie wystarczyło, kiedy tylko ogarnięty już lekką paniką Finta zdołał odkleić rękę do błota ponad jego głową świsnęło kolejne z zaklęć, którymi tak radośnie szastała, wciąż tkwiąca w plątaninie fioletowych macek, Panna Happymeal. Wszystko na moment umilkło, nawet szuranie towarzyszące każdemu ruchowi kamiennej rzeźby ugrzęzło gdzieś w niebycie. Jakby nagle wszyscy zbiorowo ogłuchli.
Nic bardziej mylnego. Nagle cisze rozdarł pazurami kolejny grzmot i jaśniejący warkocz elektryczności przeciął niebo ponad całym kampusem i uderzył w mantikorę. A potem kolejny i kolejny. Przestawały uderzać gdziekolwiek indziej, wszystkie obierały sobie kamienną figurę za ostateczny i najbardziej pociągający cel. Ośliepiony, czarny skrzydlaty lew zdawał się ich nie czuć, był zbyt zajęty odklejaniem brzucha od kleistej mazi, ale zdawał się już znaleźć w beznadziejnym potrzasku.
To był moment w którym sytuacja zdawała się być na ten czas chylić ku wygranej, zwłaszcza w chwili, w której Fincie udało się odkleić głowę i spostrzegł jadących na czterech quadach, ubranych w pełni na biało, medyków. Najwyraźniej nikt nie popełnił błędu głównej magomedyk i nie próbował teleportacji. Na ich czele jechała koreanka – Pai De Witt – która zawsze cierpiała na tym, że uważano, iż ona i jej przełożona to ta sama osoba. Zbieżność nazwisk była bowiem czystym przypadkiem. Tuż za nią przez błoto brnęło dwóch bliźniaków, rudzielców, którzy w przeciwieństwie do niej – bo twarz miała wyraźnie skrzywioną wściekłością – zdawali się świetnie bawić. Krótki peleton zamykał pół-olbrzym wyglądający na quadzie nieomal jak dorosły na dziecięcym rowerku - jednak mimo tych przycupniętych w niekomfortowym siadzie setek kilogramów maszyna rzeżąc dzielnie dawała radę. Ekipa ratunkowa dojechała do skołowanych studentów i bez rozdzielania zadań szybko zabrala się do roboty: Pai przyskoczyła do zamkniętej w bańce Tallulah i wyszarpnęła z kieszeni białej kurtki motylkowy nóż, rozkładając go jednym ruchem. Żaden z magomedyków nie wyciągnął nawet różdżki, jakby nie kusząc losu. Dwóch rudzielców rzuciło spojrzenie kokoszącej się w błocie mantikorze, ale żadnego z nich nie zdjęło przerażenie. Jeden złapał za rękę Finty i szarpnięciem podniósł suchego chłopaczka do pionu, a drugi pochwycił rękę Clotilde i poprowadził ją w stronę swojego wehikułu. Z ewakuacją tej dwójki nie było najmniejszego problemu, więc oni pierwsi spoczęli na jednym guadzie wraz z rudowłosym. Na drugi miała dotrzeć Lucy, wciąż zamknięta w ramionach pnączy. Nie na długo jednak – pół-olbrzym objął podstawę trzymającego ją najgrubszego warkocza i zaczął ściągać ją ku dołowi łagodnymi szarpnięciami. Panna Happymeal mogła poczuć, że chwast się wyrywa, ale było to niczym wobec ogromnych jak klapy od śmietnika łap pół-olbrzyma. Dopiero kiedy dziewczyna znalazła się na wysokości kędzierzawej twarzy, mogła spostrzec, że człowiek ten ma twarz bestialsko pooraną bliznami, i chyba uśmiechał się przepraszająco. Objął ją delikatnie przedramieniem i zaczął odwijać więżące ją sploty na tyle delikatnie, by niczego nie zrobić czarownicy. Na pewno pomimo rozmiarów był bardziej subtelny niż głównodowodząca oddziału, która przesunęła dłonią po bańce skrywającej czarnowłosą. Sprawa z uwolnieniem Panny Rossreeve była o tyle bardziej kłopotliwa, że jeśli dziewczyna opadnie na kleiste błoto pod i za nią, to nie wyciągną jej. Azjatycka Pani De Witt musiała działać błyskawicznie.
- Wyciągnij rękę! - wrzasnęła do czarnowłosej i kiedy tylko ta wykonała polecenie, magomedyk zdzieliła bańkową powierzchnię ostrzem noża i cienka bariera rozpękłą się. Koreanka miała mniej niż sekundę na to, by chwycić dziewczynę za przedramię wyciągniętej reki i szarpnąć ją całym swoim ciężarem na siebie, by obie spoczęły z mlaśnięciem na bezpiecznej części błota. Biel kurtki zbrukano brązem całego tego pieprzonego chaosu. Kobieta nie bacząc na zmęczenie czarownicy, pomogła jej się podnieść, non-stop ja poganiając. Z nich wszystkich tylko Lucy nie musiała chodzić – jak tylko pół-olbrzym ją odwiązał, dla ułatwienia zadania przerzucił ją sobie przez ramię i odłożył dopiero za plecami drugiego rudzielca, który czekał już z odpalonym quadem. Mężczyzna bez gadania złapał ją za zmarznięte ręce, objął się nimi w pasie i ruszył z szarpnięcie w ślad quada swojego bliźniaka, który wyrwał się na przód z Fintą i Clotilde na pokładzie. Na swoje maszyny niemal w tym samym czasie wsiedli pół-olbrzym i Pani Pai biorąca do siebie Tallulah. Jazda na przeciążonej maszynie nie była zbyt dobrym pomysłem, więc największy i najcięższy z nich miał jechać sam. Kiedy tylko Tall chwyciła się mocno magomedyk, ruszyli, zostawiając mantikorę i fioletowe pnącza w tyle i wioząc studentów do szpitala.
Jak widać po sprzęcie, ekipa z WME była przygotowana na akcje i bez użycia magii.
z/t wszyscy
Choć zdecydowanie najgorsze było to, że jego kolega i koleżanka zamiast kontynuować wspólną zabawę postanowili załączyć robota – czy innego moonwalka, tyle, że przodem – i pierzchnąć przed towarzyskim zwierzaczkiem. Ten, najwidoczniej tym urażony, chciał zmienić ich w ramach odwetu w placek węgierski i włoski w błotnym sosie. Ich desperackie i diablo szybkie próby ucieczki wyglądały z boku jak pojedynek gołej dupy z batem, ale tutaj dupa okazała się być sprytna i bat oślepić, związać i pozostawić na pastwę sępów, i gołębi pocztowych. I co gorsza: dała radę wezwać posiłki.
Kiedy Finta rzucił kolejne zaklęcie za swoje plecy, na jego oczach, o ile jeszcze na to patrzył, błoto zmieniło się i zaczęło połyskiwać, jakby faktycznie było wielką hałdą kleju, która czeka na muchę. Muchą była człapiąca z wolna ich tropem mantikora. Ciężko było nazwać to pościgiem, bo póki co zrobiła ona ledwie trzy spore kroki i próbowała odlepić od siebie gumiaste błoto przylepiając je do innego gumiastego błota i wytrzeć łapy jak buty o wycieraczkę, ale kończyło się tym, że czepiało się jej tylko więcej połyskliwej mazi. Sytuacja robiła się dla niej beznadziejna, ale jej towarzysze nie mieli specjalnie lepiej. Węgier puścił Clotilde w ostatniej chwili, kiedy piłka plażowa firmy Tallulah z głośnym mlaśnięciem wlepiła go w błoto jak okrągły, bajeczny walec. Sama mokra Włoszka dostała kulą ledwie częściowo i obróciło ją o sto osiemdziesiąt stopni, i zachwiało na tyle, że musiała przyklęknąć na jednym kolanie by nie plasnąć w maź jak jej sekretna miłość. I prawie zacząć robić w niej aniołki jak w kupie śniegu. Pannie Rossreeve za to pod nieprzemakalną powłoką jej królestwa mignęła przez ułamek sekundy spłaszczona jak przy szybie twarz Finty i pofrunęła po tym dalej. Tallulah oczywiście, nie twarz. Tę intymną chwilę zapewne zapamiętają na długo, zwłaszcza Mészáros, któremu w zasięgu wzroku mignęły jakieś bieliźniane groszki. Wracając jednak do uwiezionej księżniczki – prawie poleciała dalej, impet odbicia od studenta wyprowadził ją jednak nieco dalej po błocie i ostro zahamował, kiedy wpadła niecałe dwa metry dalej na brązową maź o zmienionej fakturze, która złapała ją szczelnie za dolną ściankę tak mocno, że dziewczyna z rozpędu wpadła boleśnie na plecy i osunęła się na podłogę - czując, jak mimo zatrzymania przed jej oczami cały świat bezustannie wiruje. Dotyk drewna wyczuwalny przez mokre ubrania tuż przy mostku nie znikł jednak – różdżka przetrwała nienaruszona.
Lucy w tym czasie znacząco wzmocniła zaklęciem wcześniejsze działania kolegi Finty. Tym razem kiedy mantikora próbowała się ruszać, to poza ciągnięciem za sobą gumiastego błota, wyrywała przy tym też spory zapas gruntu. Zupełnie jakby Lucy przykleiła jej ziemie do butów, a nie buty do ziemi... Ważne, że jakoś działało! Teraz łapy lwa wyglądały wbite w błoto jak pniaki czarnych drzew podnoszone do góry wraz z ziemią zebraną przez ich korzenie. I z każdym krokiem ziemi było coraz więcej, a samych kroczków coraz mniej. To jednak jeszcze nie wystarczyło, kiedy tylko ogarnięty już lekką paniką Finta zdołał odkleić rękę do błota ponad jego głową świsnęło kolejne z zaklęć, którymi tak radośnie szastała, wciąż tkwiąca w plątaninie fioletowych macek, Panna Happymeal. Wszystko na moment umilkło, nawet szuranie towarzyszące każdemu ruchowi kamiennej rzeźby ugrzęzło gdzieś w niebycie. Jakby nagle wszyscy zbiorowo ogłuchli.
Nic bardziej mylnego. Nagle cisze rozdarł pazurami kolejny grzmot i jaśniejący warkocz elektryczności przeciął niebo ponad całym kampusem i uderzył w mantikorę. A potem kolejny i kolejny. Przestawały uderzać gdziekolwiek indziej, wszystkie obierały sobie kamienną figurę za ostateczny i najbardziej pociągający cel. Ośliepiony, czarny skrzydlaty lew zdawał się ich nie czuć, był zbyt zajęty odklejaniem brzucha od kleistej mazi, ale zdawał się już znaleźć w beznadziejnym potrzasku.
To był moment w którym sytuacja zdawała się być na ten czas chylić ku wygranej, zwłaszcza w chwili, w której Fincie udało się odkleić głowę i spostrzegł jadących na czterech quadach, ubranych w pełni na biało, medyków. Najwyraźniej nikt nie popełnił błędu głównej magomedyk i nie próbował teleportacji. Na ich czele jechała koreanka – Pai De Witt – która zawsze cierpiała na tym, że uważano, iż ona i jej przełożona to ta sama osoba. Zbieżność nazwisk była bowiem czystym przypadkiem. Tuż za nią przez błoto brnęło dwóch bliźniaków, rudzielców, którzy w przeciwieństwie do niej – bo twarz miała wyraźnie skrzywioną wściekłością – zdawali się świetnie bawić. Krótki peleton zamykał pół-olbrzym wyglądający na quadzie nieomal jak dorosły na dziecięcym rowerku - jednak mimo tych przycupniętych w niekomfortowym siadzie setek kilogramów maszyna rzeżąc dzielnie dawała radę. Ekipa ratunkowa dojechała do skołowanych studentów i bez rozdzielania zadań szybko zabrala się do roboty: Pai przyskoczyła do zamkniętej w bańce Tallulah i wyszarpnęła z kieszeni białej kurtki motylkowy nóż, rozkładając go jednym ruchem. Żaden z magomedyków nie wyciągnął nawet różdżki, jakby nie kusząc losu. Dwóch rudzielców rzuciło spojrzenie kokoszącej się w błocie mantikorze, ale żadnego z nich nie zdjęło przerażenie. Jeden złapał za rękę Finty i szarpnięciem podniósł suchego chłopaczka do pionu, a drugi pochwycił rękę Clotilde i poprowadził ją w stronę swojego wehikułu. Z ewakuacją tej dwójki nie było najmniejszego problemu, więc oni pierwsi spoczęli na jednym guadzie wraz z rudowłosym. Na drugi miała dotrzeć Lucy, wciąż zamknięta w ramionach pnączy. Nie na długo jednak – pół-olbrzym objął podstawę trzymającego ją najgrubszego warkocza i zaczął ściągać ją ku dołowi łagodnymi szarpnięciami. Panna Happymeal mogła poczuć, że chwast się wyrywa, ale było to niczym wobec ogromnych jak klapy od śmietnika łap pół-olbrzyma. Dopiero kiedy dziewczyna znalazła się na wysokości kędzierzawej twarzy, mogła spostrzec, że człowiek ten ma twarz bestialsko pooraną bliznami, i chyba uśmiechał się przepraszająco. Objął ją delikatnie przedramieniem i zaczął odwijać więżące ją sploty na tyle delikatnie, by niczego nie zrobić czarownicy. Na pewno pomimo rozmiarów był bardziej subtelny niż głównodowodząca oddziału, która przesunęła dłonią po bańce skrywającej czarnowłosą. Sprawa z uwolnieniem Panny Rossreeve była o tyle bardziej kłopotliwa, że jeśli dziewczyna opadnie na kleiste błoto pod i za nią, to nie wyciągną jej. Azjatycka Pani De Witt musiała działać błyskawicznie.
- Wyciągnij rękę! - wrzasnęła do czarnowłosej i kiedy tylko ta wykonała polecenie, magomedyk zdzieliła bańkową powierzchnię ostrzem noża i cienka bariera rozpękłą się. Koreanka miała mniej niż sekundę na to, by chwycić dziewczynę za przedramię wyciągniętej reki i szarpnąć ją całym swoim ciężarem na siebie, by obie spoczęły z mlaśnięciem na bezpiecznej części błota. Biel kurtki zbrukano brązem całego tego pieprzonego chaosu. Kobieta nie bacząc na zmęczenie czarownicy, pomogła jej się podnieść, non-stop ja poganiając. Z nich wszystkich tylko Lucy nie musiała chodzić – jak tylko pół-olbrzym ją odwiązał, dla ułatwienia zadania przerzucił ją sobie przez ramię i odłożył dopiero za plecami drugiego rudzielca, który czekał już z odpalonym quadem. Mężczyzna bez gadania złapał ją za zmarznięte ręce, objął się nimi w pasie i ruszył z szarpnięcie w ślad quada swojego bliźniaka, który wyrwał się na przód z Fintą i Clotilde na pokładzie. Na swoje maszyny niemal w tym samym czasie wsiedli pół-olbrzym i Pani Pai biorąca do siebie Tallulah. Jazda na przeciążonej maszynie nie była zbyt dobrym pomysłem, więc największy i najcięższy z nich miał jechać sam. Kiedy tylko Tall chwyciła się mocno magomedyk, ruszyli, zostawiając mantikorę i fioletowe pnącza w tyle i wioząc studentów do szpitala.
Jak widać po sprzęcie, ekipa z WME była przygotowana na akcje i bez użycia magii.
z/t wszyscy
Mini-event „Magiczna Burza” zakończony!
Finta Mészáros
86 PD
Tallulah Rossreeve
81 PD
Lucy Happymeal
100 PD
Samantha Kastner
30 PD
Clotilde Coletti
79 PD
Wszystkim z całego serducha dziękuje za udział i cierpliwość!
Finta Mészáros
86 PD
Tallulah Rossreeve
81 PD
Lucy Happymeal
100 PD
Samantha Kastner
30 PD
Clotilde Coletti
79 PD
Wszystkim z całego serducha dziękuje za udział i cierpliwość!
Mistrz Gry
Sponsored content
Similar topics
» Kamienny posąg bazyliszka
» Kamienny posąg hipogryfa
» Kamienny posąg sfinksa
» Kamienny posąg feniksa
» Kamienny posąg smoka
» Kamienny posąg hipogryfa
» Kamienny posąg sfinksa
» Kamienny posąg feniksa
» Kamienny posąg smoka
:: Międzynarodowy Uniwersytet Magii i Czarodziejstwa “Veneficium” :: Wydział Magii Eksperymentalnej i Katedra Magicznego Sportu
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach