Sala wykładowa B
:: Międzynarodowy Uniwersytet Magii i Czarodziejstwa “Veneficium” :: Wydział Obrony Przed Czarną Magią i Transmutacji :: ♦ Budynek H
Strona 1 z 1 • Share
Sala wykładowa B
Sala bliźniacza do tej na parterze, ale ustawiona po drugiej stronie korytarza. Może pomieścić 90 studentów, którzy siedzą w ławkach ustawionych rzędami jeden nieco ponad drugim, by każdy mógł widzieć tablicę i wykładowcę.
Veneficium
Re: Sala wykładowa B
James, zbierając swoje rzeczy z ławki profesorskiej w sali wykładowej powoli zaczynał rozumieć znaczenie faktu, że był piątek, a on właśnie skończył swoje ostatnie wykłady. Czy poprawiło mu to humor? Może odrobinę, raczej wywołało chęć odetchnięcia z ulgą, bo czuł na barkach zmęczenie z całego tygodnia. Pomyślałby kto, że z tej okazji ubrał dzisiaj koszulę zamiast t-shirta i przyciął najbardziej sterczące partie swojej brody. Nie. To był przypadek, ale fakt faktem wyglądał dziś nadzwyczaj elegancko. Czekało go jeszcze sporo obowiązków, ale przynajmniej te, związane z próbą nauczenia czegokolwiek bandy studentów, będących większością swoich umysłów już w trakcie weekendu, dla niego skończyły się na najbliższe trzy dni. Zawsze przeklinał tego, kto ustawił wykład z transmutacji na piątek. To jak mówienie do ściany, która ma ochotę wykrzyknąć ci w twarz "piątek, piąteczek, piątuniulo!"
Większość osób już powychodziła, James natomiast zaczął się rozglądać za swoim dziennikiem, którego nigdzie nie było. W końcu oparł się rękoma o biurko i westchnął z rozdrażnieniem.
- Fernandez, gdzie jest mój dziennik? - jego chrapliwy głos rozniósł się po sali echem, dość dobitnie. Odpowiedziała mu cisza, w której dało się usłyszeć cichy śmiech. Pokręcił głową i machnął ledwo zauważalnie różdżką.
Accio dziennik!
Zaklęcie niewerbalne natychmiast wyciągnęło dziennik spod jednego z tylnych siedzeń, a zaraz za nim przebrzydłego szarego gargulca ze skrzydłami nietoperza i rączkami uczepionymi okładki.Cały zestaw przeleciał zgrabnie przez salę i wylądował tuż przed Jamesem na biurku. Nie musiał używać więcej czarów. Przygwoździł gargulca do blatu silną ręką i warknął.
- Mam cię zmienić w kupę gówna żebyś przestał mnie denerwować?
Stworzenie pokręciło pospiesznie brzydką głową, a na krótkie skinienie profesora w stronę jego dziennika od razu wypuściło go z rąk. James zabrał przedmiot, a gargulca zrzucił bezceremonialnie z biurka. Stworzenie wzleciało szybko w górę i przysiadło na oknie otrzepując się.
- Wynoś się - rzucił La'Vaqlorie otrzepując okładkę dziennika. - Przysięgam, że jak będę musiał czegoś szukać w biurze rzeczy znalezionych, to dopilnuje żebyś przykleił swoje dupsko do którejś z wieżyczek tego zamku i już nigdy nim nie poruszył.
Zabrzmiało groźnie, więc gargulec pisnął i wyleciał z sali przez okno, rozbijając je oczywiście, bo nie było wcale otwarte. James przewrócił oczami.
Kolejne machnięcie różdżką jakby się odganiał od muchy. Reparo.
Od czasu do czasu musiał przeganiać wrednego gargulca, jednak zazwyczaj po takich akcjach miał spokój na kolejny tydzień. Cholera wie czy stworzenie nabierało z powrotem odwagi, czy po prostu miało taką krótką pamięć.
Większość osób już powychodziła, James natomiast zaczął się rozglądać za swoim dziennikiem, którego nigdzie nie było. W końcu oparł się rękoma o biurko i westchnął z rozdrażnieniem.
- Fernandez, gdzie jest mój dziennik? - jego chrapliwy głos rozniósł się po sali echem, dość dobitnie. Odpowiedziała mu cisza, w której dało się usłyszeć cichy śmiech. Pokręcił głową i machnął ledwo zauważalnie różdżką.
Accio dziennik!
Zaklęcie niewerbalne natychmiast wyciągnęło dziennik spod jednego z tylnych siedzeń, a zaraz za nim przebrzydłego szarego gargulca ze skrzydłami nietoperza i rączkami uczepionymi okładki.Cały zestaw przeleciał zgrabnie przez salę i wylądował tuż przed Jamesem na biurku. Nie musiał używać więcej czarów. Przygwoździł gargulca do blatu silną ręką i warknął.
- Mam cię zmienić w kupę gówna żebyś przestał mnie denerwować?
Stworzenie pokręciło pospiesznie brzydką głową, a na krótkie skinienie profesora w stronę jego dziennika od razu wypuściło go z rąk. James zabrał przedmiot, a gargulca zrzucił bezceremonialnie z biurka. Stworzenie wzleciało szybko w górę i przysiadło na oknie otrzepując się.
- Wynoś się - rzucił La'Vaqlorie otrzepując okładkę dziennika. - Przysięgam, że jak będę musiał czegoś szukać w biurze rzeczy znalezionych, to dopilnuje żebyś przykleił swoje dupsko do którejś z wieżyczek tego zamku i już nigdy nim nie poruszył.
Zabrzmiało groźnie, więc gargulec pisnął i wyleciał z sali przez okno, rozbijając je oczywiście, bo nie było wcale otwarte. James przewrócił oczami.
Kolejne machnięcie różdżką jakby się odganiał od muchy. Reparo.
Od czasu do czasu musiał przeganiać wrednego gargulca, jednak zazwyczaj po takich akcjach miał spokój na kolejny tydzień. Cholera wie czy stworzenie nabierało z powrotem odwagi, czy po prostu miało taką krótką pamięć.
James La'Vaqlorie
Re: Sala wykładowa B
Colette nie znał jeszcze wszystkich tajemnic wydziału Obrony Przed Czarną Magią i Transmutacji, wystarczyły mu dirty secrets eksperymentalnej z jej zatopioną w smolistej ciemności salą, która pochłonęła Profesora Jensena. Swoją drogą nadal wszyscy mieli nadzieję, że ten wróci zdrów i cały – pokój jego błąkającej się gdzieś świadomości. Ale zwłaszcza po niedawnych wydarzeniach uzbrojono wszystkich w dodatkową czujność wobec dziwnych magicznych anomalii, które mogłyby zmieniać pierwotne zastosowanie zaklęć albo nawet zwykłych przedmiotów codziennego użytku. I tak Colette szukając profesora Sharva (by dopilnować, czy kolega Węgier zagadał do niego w sprawie nowo tworzącego się klubu) szukał przy okazji gryzących książek, Fernandeza latającego do góry koślawymi nogami i spontanicznych utrat grawitacji. Była godzina zakończenia ostatnich zajęć, więc Tomiczny bez pardonu zaglądał do każdej dydaktycznej i wykładowej sali po kolei w poszukiwaniu czarnego basiora. I o ile miał na tyle oleju w głowie, by nie otwierać skrytki, na której wysmarowano ostrzeżenie dotyczące wściekłych książek, ale nie podejrzewał, że zajrzenie do pustej, niewinnie i nieszkodliwie wyglądającej sali może go wzbogacić o milczącego psycho-fana. Początkowo nie zauważył niczego konkretnego, po prostu mijał wychodzących z wyższego piętra studentów - kilkoro z nich znał, więc skinął im głową, ale nie zatrzymywał się, miał ważne zadanie do wykonania.
Już czuł ten upojny posmak weekendu i imprez z klubach i pubach – i nawet nie chodziło mu o nawalenie się do nieprzytomności (gimnazjum już jakby nie patrzeć miał za sobą), ale był przyzwyczajony do tego, że w ciągu pierwszego miesiąca roku akademickiego, kiedy ulice miasteczka jak żyły tęskniły od nurtu przyjezdnej młodzieży, kluby zabijały się eventami o nową, wymagającą klientele z kieszeniami pełnymi Galeonów. Bale Przebierańców, wieczorki tematyczne, występy teatralne, LARPy magiczne... Colette miał nadzieję, że uda mu się załapać na coś ciekawego w najbliższych dniach, a może nawet dzisiaj.
Wdrapał się na wyższe piętro i doszedł do szybkiego, bzdurnego wniosku, że tutejsi architekci wnętrz chyba bardzo lubili stawiać wszędzie takie same meble. A może załapali się na jakąś wyprzedaż z Ikei? Już trzeci raz widział podobne szafki już nawet nie w sali, ale i na korytarzu. Jedna stała nawet na schodach! To dopiero szaleństwo. Mimo to nadal było to dziwactwo na poziomie MUMiCzu, dlatego Polak poczuł się niepewnie dopiero wtedy, kiedy przystając na to, by pomyśleć, usłyszał za sobą głośne szurnięcie, a kiedy się odwrócił nikogo nie zobaczył. Co gorsza, ilość studentów gwałtownie się zmniejszyła i ostatniego minął dopiero kilka minut temu na niższym piątrze. A teraz rozejrzał się i nikogo nie widział. Do głowy przyszła mu więc tylko jedna myśl:
- Fernandez? - rzucił w przestrzeń i odruchowo położył rękę na klapie przewieszonej przez ramię torby, pilnując, by kosmate łapy gargulca nie sięgnęły tkwiącej tam różdżki. Mimo to żaden chichot się nie ozwał, a czarodziej prześwietlił wzrokiem korytarz, sprawdził czy wszystkie drzwi są zamknięte i pobłądził nawet spojrzeniem po korytarzu. Nic, nigdzie gargulca, a do najmniejszych w sumie nie należał. Były tylko nieistotne meble, zlewy, drzwi i obrazy – Fer nie miał gdzie się schować. Colette sapnął tylko i ruszył z powrotem przed siebie, chcąc sprawdzić budynek do końca, zanim skoczy do drugiego. Po kilku krokach w kompletnej ciszy znowu usłyszał szurnięcie. Odwrócił się szybko i... Nic. Krajobraz nadal taki sam. Choć przez moment wydawało mu się jakby korytarz się skrócił, bo szafka była bliżej. Zamrugał kilka razy oczami, czując, jak robi się kretyńsko tym wszystkim zaniepokojony. Ruszył szybszym krokiem przed siebie i tym razem usłyszał dłuższy jazgot. Aż podskoczył w miejscu i stanął niczym kowboj twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem.
Pierwszoroczniakiem?
Nie.
Fernandezem?
Pudło.
Profesorem o nietuzinkowym humorze?
Nope.
Z szafką.
Stała teraz na środku korytarza, odwrócona szufladami w jego stronę. I czekała. Jedno ze skrzydeł jej drzwiczek jęknęło wyzywająco, kiedy uchyliło się magicznie. Jeszcze brakowało jakiejś westernowej, niepokojąco powolnej piosenki na harmonijce i przetaczającego się pomiędzy nimi skandalicznie wysuszonego krzaczka pchanegopustynnym islandzkim wiatrem. Polak przełknął ślinę. A potem puścił się biegiem przez korytarz. Ponad głową świsnęła mu jakaś niespecjalnie gruba książka w miękkiej oprawie, która pacnęła o podłogę. Niewiele myśląc brunet dopadł się do pierwszych lekko uchylonych drzwi sali i wpadł do środka, z jebnięciem zamykając za sobą wietrzeje. Z miejsca oparł się o nie plecami i w połowie aktorskiego odetchnięcia oddech uwiązł mu w gardle, kiedy natknął się na stojącego za masywnym biurkiem prowadzącego. I tak odetchnięcie zakończyło się głośniejszym: „ha!”.
- O Jezusie. – Nie no, broda chyba jednak jeszcze nie robiła z eleganckiego jegomościa Jezusa. - Z nieba mi pan spadł. Szafka mnie goni.
Już czuł ten upojny posmak weekendu i imprez z klubach i pubach – i nawet nie chodziło mu o nawalenie się do nieprzytomności (gimnazjum już jakby nie patrzeć miał za sobą), ale był przyzwyczajony do tego, że w ciągu pierwszego miesiąca roku akademickiego, kiedy ulice miasteczka jak żyły tęskniły od nurtu przyjezdnej młodzieży, kluby zabijały się eventami o nową, wymagającą klientele z kieszeniami pełnymi Galeonów. Bale Przebierańców, wieczorki tematyczne, występy teatralne, LARPy magiczne... Colette miał nadzieję, że uda mu się załapać na coś ciekawego w najbliższych dniach, a może nawet dzisiaj.
Wdrapał się na wyższe piętro i doszedł do szybkiego, bzdurnego wniosku, że tutejsi architekci wnętrz chyba bardzo lubili stawiać wszędzie takie same meble. A może załapali się na jakąś wyprzedaż z Ikei? Już trzeci raz widział podobne szafki już nawet nie w sali, ale i na korytarzu. Jedna stała nawet na schodach! To dopiero szaleństwo. Mimo to nadal było to dziwactwo na poziomie MUMiCzu, dlatego Polak poczuł się niepewnie dopiero wtedy, kiedy przystając na to, by pomyśleć, usłyszał za sobą głośne szurnięcie, a kiedy się odwrócił nikogo nie zobaczył. Co gorsza, ilość studentów gwałtownie się zmniejszyła i ostatniego minął dopiero kilka minut temu na niższym piątrze. A teraz rozejrzał się i nikogo nie widział. Do głowy przyszła mu więc tylko jedna myśl:
- Fernandez? - rzucił w przestrzeń i odruchowo położył rękę na klapie przewieszonej przez ramię torby, pilnując, by kosmate łapy gargulca nie sięgnęły tkwiącej tam różdżki. Mimo to żaden chichot się nie ozwał, a czarodziej prześwietlił wzrokiem korytarz, sprawdził czy wszystkie drzwi są zamknięte i pobłądził nawet spojrzeniem po korytarzu. Nic, nigdzie gargulca, a do najmniejszych w sumie nie należał. Były tylko nieistotne meble, zlewy, drzwi i obrazy – Fer nie miał gdzie się schować. Colette sapnął tylko i ruszył z powrotem przed siebie, chcąc sprawdzić budynek do końca, zanim skoczy do drugiego. Po kilku krokach w kompletnej ciszy znowu usłyszał szurnięcie. Odwrócił się szybko i... Nic. Krajobraz nadal taki sam. Choć przez moment wydawało mu się jakby korytarz się skrócił, bo szafka była bliżej. Zamrugał kilka razy oczami, czując, jak robi się kretyńsko tym wszystkim zaniepokojony. Ruszył szybszym krokiem przed siebie i tym razem usłyszał dłuższy jazgot. Aż podskoczył w miejscu i stanął niczym kowboj twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem.
Pierwszoroczniakiem?
Nie.
Fernandezem?
Pudło.
Profesorem o nietuzinkowym humorze?
Nope.
Z szafką.
Stała teraz na środku korytarza, odwrócona szufladami w jego stronę. I czekała. Jedno ze skrzydeł jej drzwiczek jęknęło wyzywająco, kiedy uchyliło się magicznie. Jeszcze brakowało jakiejś westernowej, niepokojąco powolnej piosenki na harmonijce i przetaczającego się pomiędzy nimi skandalicznie wysuszonego krzaczka pchanego
- O Jezusie. – Nie no, broda chyba jednak jeszcze nie robiła z eleganckiego jegomościa Jezusa. - Z nieba mi pan spadł. Szafka mnie goni.
Colette Tomiczny
Re: Sala wykładowa B
Trzeba przyznać, że w niewielu miejscach można było się nabić na tyle szalonych, wrednych, morderczych czy po prostu dziwacznych zjawisk jak w Veneficium. James spędził tu już parę okrągłych lat, a wciąż nie mógł powiedzieć, że był zawsze przygotowany na to, co spotka go za rogiem korytarza. Fernandez przy niektórych zjawiskach to pestka.
Profesor wziął zmarnowany dziennik do rąk i już miał go wrzucać do torby gdy usłyszał dobiegające zza drzwi odgłosy. Stukanie obcasów o posadzkę i pojedyncze stłumione huki jakby coś miękkiego uderzało o ściany. Na początku pomyślał o rozpoczynających weekend studentach, których poniosła wyobraźnia hucznego świętowania, jednak po chwili doszedł do wniosku, że w sumie cokolwiek by tam się nie działo, jego ani trochę to nie obchodzi. Uchodził za tego z wykładowców, który jest wymagający tylko na zajęciach. Nikłe szanse, że zainteresuje go coś, co studenci robią w wolnym czasie, nawet jeżeli będzie to nielegalne. Niech sobie handlują czym chcą, dopóki któryś debil z halucynacjami nie odezwie się do niego w niestosowny sposób. No i cóż z tego, że paru niedojrzałych umysłowo czarodziejów próbuje na środku toalety rzucać w siebie zaklęciami niewybaczalnymi? Prawdopodobieństwo, że im się uda zrobić sobie coś, z czym nie poradziłby sobie magomedyk jest nikłe, a przy odrobinie szczęścia może on miałby jednego idiotę mniej do znoszenia. I to nie tak, że ich nie lubił. Wierzył po prostu, że naturze nie można przeszkadzać w eliminowaniu słabych, a raczej po prostu głupich, osobników z populacji.
Wrzucił dziennik między dwa podręczniki transmutacji gdy nagle przez drzwi sali wpadł ciemnowłosy zdyszany jegomość i zatrzasnął za sobą drzwi jakby gonili go dementorzy. James zmarszczył czoło. Twarz nie była mu do końca obca, ale też zbyt mało znajoma żeby mógł to być jego student. Chyba, że już ma czasami tak wyjebane, że nawet twarzy nie pamięta.
Gdy chłopak się odezwał, profesor oparł się tyłem o biurko i uniósł brwi. Zabawne, że wspomniał o niebie. Raczej rzadko ktokolwiek cieszył się na widok Jamesa z aż tak widoczną ulgą, co nieco go rozbawiło. Omiótł tarasującego drzwi ciemnowłosego wzrokiem od góry do dołu.
- Szafka, hm? - spytał, a jego głos zabrzmiał jak zwykle niczym warknięcie. Pytanie mogło brzmieć jakby go to zdziwiło, jednak sam wiele razy dostał książką w głowę, więc wiedział przed czym uciekał student. Meble na tych korytarzach bywały bardzo złośliwe i co gorsza miały niebywałego cela jak na rzeczy nie obdarowane wzrokiem. Ucieczka przed nimi może nie była najrozsądniejszym rozwiązaniem problemu, bo mimo że drapieżne szafki nie poruszały się najszybciej, rzucały zawartością swoich półek na spore dystanse.
W tym momencie jak na zawołanie coś mocno uderzyło w drzwi. Ewidentnie przedmiot jeszcze nie odpuścił sobie upatrzonego młodzieńca. James skrzyżował ręce na piersi przez chwilę oceniając gościa. Wyglądał na drugi bądź trzeci rok. W kąciku ust młodego profesora pojawił się lekki uśmiech. Uniósł brwi do góry.
- Nie poradziłeś sobie z drewnianym meblem?
Czy to złośliwość w jego głosie? Owszem. Osoby, które go dobrze znały, były przyzwyczajone, że z ust Jamesa było ją słychać o wiele częściej niż od przeciętnego czarodzieja. I nie zawsze oznaczało to coś złego, po prostu ta cecha była w niego nieodłącznie wbudowana, a że młody Polak trafił dzisiaj na całkiem dobry humor La'Vaqlorie, drobne podśmiechujki były czymś całkowicie normalnym. Czy przy okazji lubił się nieco popisywać? Oj no tylko troszeczkę.
James zarzucił torbę na ramię i skinął w kierunku głębi sali.
- Możesz się schować pod jednym z krzeseł, może cię nie zauważy - odparł, dając do zrozumienia, że zwyczajnie się z niego nabija i sam nie ma zamiaru być jego Jezusem Zbawicielem. Swoją drogą, wolał wersję bóstw voodoo, chociaż oczywiście miały one swoje odpowiedniki w postaciach wiary chrześcijańskiej, w tym również właśnie Jezusa. Oxala, bóg miłosierdzia w religii voodoo był jednak ciemnoskóry, więc również nijak nie dało się znaleźć powiązania.
Profesor wziął zmarnowany dziennik do rąk i już miał go wrzucać do torby gdy usłyszał dobiegające zza drzwi odgłosy. Stukanie obcasów o posadzkę i pojedyncze stłumione huki jakby coś miękkiego uderzało o ściany. Na początku pomyślał o rozpoczynających weekend studentach, których poniosła wyobraźnia hucznego świętowania, jednak po chwili doszedł do wniosku, że w sumie cokolwiek by tam się nie działo, jego ani trochę to nie obchodzi. Uchodził za tego z wykładowców, który jest wymagający tylko na zajęciach. Nikłe szanse, że zainteresuje go coś, co studenci robią w wolnym czasie, nawet jeżeli będzie to nielegalne. Niech sobie handlują czym chcą, dopóki któryś debil z halucynacjami nie odezwie się do niego w niestosowny sposób. No i cóż z tego, że paru niedojrzałych umysłowo czarodziejów próbuje na środku toalety rzucać w siebie zaklęciami niewybaczalnymi? Prawdopodobieństwo, że im się uda zrobić sobie coś, z czym nie poradziłby sobie magomedyk jest nikłe, a przy odrobinie szczęścia może on miałby jednego idiotę mniej do znoszenia. I to nie tak, że ich nie lubił. Wierzył po prostu, że naturze nie można przeszkadzać w eliminowaniu słabych, a raczej po prostu głupich, osobników z populacji.
Wrzucił dziennik między dwa podręczniki transmutacji gdy nagle przez drzwi sali wpadł ciemnowłosy zdyszany jegomość i zatrzasnął za sobą drzwi jakby gonili go dementorzy. James zmarszczył czoło. Twarz nie była mu do końca obca, ale też zbyt mało znajoma żeby mógł to być jego student. Chyba, że już ma czasami tak wyjebane, że nawet twarzy nie pamięta.
Gdy chłopak się odezwał, profesor oparł się tyłem o biurko i uniósł brwi. Zabawne, że wspomniał o niebie. Raczej rzadko ktokolwiek cieszył się na widok Jamesa z aż tak widoczną ulgą, co nieco go rozbawiło. Omiótł tarasującego drzwi ciemnowłosego wzrokiem od góry do dołu.
- Szafka, hm? - spytał, a jego głos zabrzmiał jak zwykle niczym warknięcie. Pytanie mogło brzmieć jakby go to zdziwiło, jednak sam wiele razy dostał książką w głowę, więc wiedział przed czym uciekał student. Meble na tych korytarzach bywały bardzo złośliwe i co gorsza miały niebywałego cela jak na rzeczy nie obdarowane wzrokiem. Ucieczka przed nimi może nie była najrozsądniejszym rozwiązaniem problemu, bo mimo że drapieżne szafki nie poruszały się najszybciej, rzucały zawartością swoich półek na spore dystanse.
W tym momencie jak na zawołanie coś mocno uderzyło w drzwi. Ewidentnie przedmiot jeszcze nie odpuścił sobie upatrzonego młodzieńca. James skrzyżował ręce na piersi przez chwilę oceniając gościa. Wyglądał na drugi bądź trzeci rok. W kąciku ust młodego profesora pojawił się lekki uśmiech. Uniósł brwi do góry.
- Nie poradziłeś sobie z drewnianym meblem?
Czy to złośliwość w jego głosie? Owszem. Osoby, które go dobrze znały, były przyzwyczajone, że z ust Jamesa było ją słychać o wiele częściej niż od przeciętnego czarodzieja. I nie zawsze oznaczało to coś złego, po prostu ta cecha była w niego nieodłącznie wbudowana, a że młody Polak trafił dzisiaj na całkiem dobry humor La'Vaqlorie, drobne podśmiechujki były czymś całkowicie normalnym. Czy przy okazji lubił się nieco popisywać? Oj no tylko troszeczkę.
James zarzucił torbę na ramię i skinął w kierunku głębi sali.
- Możesz się schować pod jednym z krzeseł, może cię nie zauważy - odparł, dając do zrozumienia, że zwyczajnie się z niego nabija i sam nie ma zamiaru być jego Jezusem Zbawicielem. Swoją drogą, wolał wersję bóstw voodoo, chociaż oczywiście miały one swoje odpowiedniki w postaciach wiary chrześcijańskiej, w tym również właśnie Jezusa. Oxala, bóg miłosierdzia w religii voodoo był jednak ciemnoskóry, więc również nijak nie dało się znaleźć powiązania.
James La'Vaqlorie
Re: Sala wykładowa B
Nie był to wprawdzie najbardziej elegancki sposób na zapoznanie się z drugim człowiekiem (albo z profesorem, bo niektórzy z nich stanowczo nie byli ludźmi. I to pod względami moralnymi, a nie samej formy czy kształtu, żeby nie mieć na względzie tylko profesora Sharva. Na przykład taki profesor Gray albo Blackwood... Ci to na pewno nie byli ludźmi. NIKT ludzki nie zadaje tyle materiału „na wczoraj”!) ale z pewnością jeden z bardziej interesujących. Nie co dzień w końcu jest się gonionym przez rozwścieczone meble. Albo widzi się ludzi gonionych przez nie. Na Merlina nawet na Wydziale Eksperymentalnej wyposażenie nie miało tyle tupetu by rzucać w czarodziejów książkami! Najgorsze było to, że ten wredny zbitek drewna mógł być czyimś projektem zaliczeniowym, dlatego też Tomiczny na dzień dobry nie rozpirzył go Bombardą – ktoś mógłby za szafką płakać. Z drugiej jednak strony zagrożenie należało neutralizować w zalążku. Można by ją związać i zamknąć w jakiejś klasie, a potem wywiesić karteczkę z informacją o potencjalnie niebezpieczniej zawartości. Jak w przypadku Klątwy Bibliotekarza. Na początek jednak Polak musiał pozbierać myśli i padło na salę, z której jeszcze nie wyszedł Główny Kierownik Zamieszania.
Nie znał tego człowieka, nie przypominał sobie, by miał z nim chociażby zastępstwo – proszę, TAKĄ twarz na pewno by zapamiętał. Facet budził pierwotne skojarzenia z wikingiem – tylko bardziej zadbanym. Jadącym palić, gwałcić i rabować, ale Like s Sir. Czyli z podkręconym wąsem, przyciętą brodą, teczuszką i w eleganckim ubraniu. Mimo to, nadal był wikingiem i budził pewną przyjemną grozę, a raczej niepewność i nakazywał być w swoim towarzystwie ostrożnym – na tyle, by rozmówca przypadkiem nie wlazł mu pod topór. No i jeszcze to warknięcie, bezczelne otaksowanie Colette wzrokiem i... Pierdolnięcie czegoś od drugiej strony drzwi.
Robiło się dziwnie.
- Jestem więcej niż pewien, że szafka, Buchorożca bym rozpoznał. - Na usta bruneta wpłynął głupawy uśmiech. Tylko on uciekając przed wściekłym elementem wyposażenia wepchnął się do jaskini, w której wilk cieszył się już pierwszymi chwilami wolności. - Meble tutaj zawsze takie serdeczne? To jakaś forma pomagania personelowi wykurzyć studentów z korytarzy? Nie powiem: skuteczna.
Po uderzeniu w drzwi Colette stało się przy nich jakoś dziwnie. Nie to żeby naprawdę wierzył, że dziwny twór za nim jest zdolny je staranować, ale naprawdę zaczynał się zastanawiać, co on tej szafce w życiu złego zrobił, że tak się uwzięła?
Chłopak sapnął i podrapał się za uchem zażenowany.
- To nie taaak... Za niszczenie mienia zawiesza się tutaj w prawach studenta. Planowałem ją obezwładnić i zamknąć tutaj, ale myślę, że nie był by Pan z tego tytułu specjalnie zadowolony. W brydża byście razem raczej nie pograli – parsknął i sięgnął po różdżkę do swojej torby. Słyszał złośliwość i kpinę, ale nie brał jej do siebie – robił głupie rzeczy, wzięto go z zaskoczenia, i to od tylca, a on zamknął się w klasie jak przed zgrają uczelnianych łobuzów. Mimo wszystko było zabawnie i kiedy już Tomiczny oswoił się z tą myślą, postanowił – jak każdą żenującą sytuację – obrócić ją w żarcik, a najlepiej w teatralną sztukę.
- Schować się i puścić Pana samego przeciwko temu potworowi? - udał zdziwienie, przesuwając palcami po ciemnej różdżce. - Moje niedoczekanie. Pozwolę sobie zmienić bieg znanej historii i jako Smok uratuję Księcia... - Wskazał na rozmówcę delikatnie końcem badyla. - Przed wściekłą księżniczką.
Kolejne uderzenie w drzwi. Tym razem to musiał być tom w grubej oprawie.
- Bardzo wściekłą.
Złapał za klamkę, odetchnął głęboko i otworzył drzwi błyskawicznie wychylając się zza nich przygarbiony. W momencie, w którym nieco ponad głową świsnęła mu książka o Historii Magii, sam pieprznął w stojącą za wrotami szafkę zaklęciem:
- Depulso! - Szafka uderzona magią poleciała w tył i z rumorem wpadła na ścianę, po czym przewróciła bokiem na podłogę, a Colette wyrwało się triumfalne "Ha!". Wyleciał z klasy i natychmiast nogą przewalił ją na "plecy", po czym butem przygniótł jej rzucające się na boki drewniane drzwiczki.
I przy okazji zauważył, że i tak było to bez sensu, bo skończyła jej się amunicja.
Depulso - średnio zaawansowane (51)
Kość: 56 + 1% na kości = 57
Zaliczone.
Nie znał tego człowieka, nie przypominał sobie, by miał z nim chociażby zastępstwo – proszę, TAKĄ twarz na pewno by zapamiętał. Facet budził pierwotne skojarzenia z wikingiem – tylko bardziej zadbanym. Jadącym palić, gwałcić i rabować, ale Like s Sir. Czyli z podkręconym wąsem, przyciętą brodą, teczuszką i w eleganckim ubraniu. Mimo to, nadal był wikingiem i budził pewną przyjemną grozę, a raczej niepewność i nakazywał być w swoim towarzystwie ostrożnym – na tyle, by rozmówca przypadkiem nie wlazł mu pod topór. No i jeszcze to warknięcie, bezczelne otaksowanie Colette wzrokiem i... Pierdolnięcie czegoś od drugiej strony drzwi.
Robiło się dziwnie.
- Jestem więcej niż pewien, że szafka, Buchorożca bym rozpoznał. - Na usta bruneta wpłynął głupawy uśmiech. Tylko on uciekając przed wściekłym elementem wyposażenia wepchnął się do jaskini, w której wilk cieszył się już pierwszymi chwilami wolności. - Meble tutaj zawsze takie serdeczne? To jakaś forma pomagania personelowi wykurzyć studentów z korytarzy? Nie powiem: skuteczna.
Po uderzeniu w drzwi Colette stało się przy nich jakoś dziwnie. Nie to żeby naprawdę wierzył, że dziwny twór za nim jest zdolny je staranować, ale naprawdę zaczynał się zastanawiać, co on tej szafce w życiu złego zrobił, że tak się uwzięła?
Chłopak sapnął i podrapał się za uchem zażenowany.
- To nie taaak... Za niszczenie mienia zawiesza się tutaj w prawach studenta. Planowałem ją obezwładnić i zamknąć tutaj, ale myślę, że nie był by Pan z tego tytułu specjalnie zadowolony. W brydża byście razem raczej nie pograli – parsknął i sięgnął po różdżkę do swojej torby. Słyszał złośliwość i kpinę, ale nie brał jej do siebie – robił głupie rzeczy, wzięto go z zaskoczenia, i to od tylca, a on zamknął się w klasie jak przed zgrają uczelnianych łobuzów. Mimo wszystko było zabawnie i kiedy już Tomiczny oswoił się z tą myślą, postanowił – jak każdą żenującą sytuację – obrócić ją w żarcik, a najlepiej w teatralną sztukę.
- Schować się i puścić Pana samego przeciwko temu potworowi? - udał zdziwienie, przesuwając palcami po ciemnej różdżce. - Moje niedoczekanie. Pozwolę sobie zmienić bieg znanej historii i jako Smok uratuję Księcia... - Wskazał na rozmówcę delikatnie końcem badyla. - Przed wściekłą księżniczką.
Kolejne uderzenie w drzwi. Tym razem to musiał być tom w grubej oprawie.
- Bardzo wściekłą.
Złapał za klamkę, odetchnął głęboko i otworzył drzwi błyskawicznie wychylając się zza nich przygarbiony. W momencie, w którym nieco ponad głową świsnęła mu książka o Historii Magii, sam pieprznął w stojącą za wrotami szafkę zaklęciem:
- Depulso! - Szafka uderzona magią poleciała w tył i z rumorem wpadła na ścianę, po czym przewróciła bokiem na podłogę, a Colette wyrwało się triumfalne "Ha!". Wyleciał z klasy i natychmiast nogą przewalił ją na "plecy", po czym butem przygniótł jej rzucające się na boki drewniane drzwiczki.
I przy okazji zauważył, że i tak było to bez sensu, bo skończyła jej się amunicja.
Depulso - średnio zaawansowane (51)
Kość: 56 + 1% na kości = 57
Zaliczone.
Ostatnio zmieniony przez Colette Tomiczny dnia Pią Mar 31, 2017 12:19 pm, w całości zmieniany 2 razy
Colette Tomiczny
Re: Sala wykładowa B
The member 'Colette Tomiczny' has done the following action : Rzut kostką
'k100' : 56
'k100' : 56
Mistrz Gry
Re: Sala wykładowa B
Zabawne jak pokręcone są czasami ludzkie umysły. James to czarodziej o wielu twarzach, a niektóre z nich są od siebie całkowicie różne, ich występowanie natomiast zależy w większości od humoru mężczyzny i okoliczności w jakich się znajdował. Warto nadmienić, że alkohol dodaje całemu temu zamieszaniu plus 10 do chaotyczności. To zawsze zaskakuje gdy milczący ponurak zmienia się w złośliwego dowcipnisia i wręcz duszę towarzystwa, jeżeli tylko jest ono odpowiednie. Jak więc na Jamesa wpłynęła sytuacja w sali wykładowej? Najpierw było rozbawienie, z czasem jednak doszło do tego coś więcej. Pewne niekontrolowane i bardzo niebezpieczne uczucie – ciekawość. Zguba wszystkich, którzy chcą mieć święty spokój, a do takich ludzi należał (a raczej twierdził, że należy) La’Vaqlorie. Co go tak zaciekawiło w Tomicznym? Ciężko stwierdzić, może te świecące kurwiki w jego różnobarwnych oczach, a może sam fakt, że był wobec profesora tak bezpośredni. James to pamiętliwa i wymagająca cholera, zazwyczaj swoim wyglądem wzbudzająca dystans i lekki strach. Gdy dodać do tego warkliwy głos i obojętne podejście, mamy czarodzieja, z którym żaden z normalnych studentów raczej nie chce mieć bliżej do czynienia. Jednak Colette przecież o tym nie wiedział, a Jamesowi to nie przeszkadzało. Lubił mieć spokój od gówniaków, jednak tych, którzy się go nie bali od razu brał bardziej poważnie niż resztę. Szanował ich śmiałość, dlatego teraz ta, którą emanował Tomiczny wzbudziła w nim cień sympatii.
Na komentarz chłopaka wzruszył ramionami, jednak w jego oczach zabłysnęła iskierka ledwo zauważalnego rozbawienia.
- Mój pomysł górskich trolli został przegłosowany, więc zostały tylko szafki.
Prawdą było, że chciał kiedyś postawić sobie trolla przed gabinetem, żeby uchronić się przed wizytami nadmiernie nabuzowanych ambicjami studentek. Problemem nie była nawet zgoda od pozostałych profesorów, mógł to w końcu spokojnie zrobić bez ich wiedzy, przynajmniej na jakiś czas. Nie wpadł jednak nigdy na pomysł, jak miałby skłonić takiego lokaja do tego, żeby przepuszczał do środka tylko te ładne studentki, prawdopodobnie kanon piękna u naszych dwóch ras różnił się zbyt diametralnie.
W drzwi zadudnił kolejny gruby tom, a na wspomnienie o brydżu James skrzywił się nieznacznie.
- Raczej nie, nie grywam w karty – rzucił, jakby ten fakt był jedynym realnym zaprzeczeniem absurdalnej sytuacji gry w brydża z wściekłą szafką. Gdy chłopak zaczął wyciągać różdżkę, La’Vaqlorie skrzyżował umięśnione ramiona na piersi i wykrzywił wargi w kształt czegoś, co mogło przypominać uśmiech.
- Mam mieszane uczucia odnośnie doboru postaci w tym twoim przedstawieniu – przyznał powoli, patrząc z rozbawieniem jak student zasadza się na szafkę. Nigdy nie sądził, że te przeklęte meble dostarczą mu kiedykolwiek rozrywki. Przez chwilę zastanawiał się czy w razie wypadku nie wybuchnie śmiechem, zamiast zrobić coś, co powinien zrobić profesor w takiej sytuacji... chociaż on nawet nie wiedział co by to dokładnie miało być. Ale nie, jak na odpowiedzialnego dorosłego człowieka pracującego na stanowisku naukowym, James wolał stanąć z boku i dać się popisać ciemnowłosemu. Najwyżej dostanie książką w głowę, wielkie mi rzeczy. Czy był zaskoczony, że tak się nie stało? Utrzymujmy, że tak. Prawdą było jednak, że spodobała mu się jego istnie polska pewność siebie.
- Mój bohater – mruknął ironicznie pod nosem jednocześnie malowniczo przewracając oczami, po czym ruszył w kierunku drzwi. Zatrzymał się przy framudze i opierając się o nią ramieniem spojrzał z góry na triumfującego Coletta. Jego warkliwy głos rozszedł się po korytarzu - Rozczarowałeś mnie, liczyłem na lepszy pokaz i obstawiałem, że to jednak szafka wygra.
Westchnął teatralnie z nieskrywanym żalem. Po chwili namysłu przeczesał włosy ręką, zastanawiając się co dalej ze swoim życiem. Bohaterska scenka oderwała na chwilę jego umysł od profesorskich obowiązków, o których gdy tylko sobie teraz przypomniał skrzywił się wewnętrznie. Odepchnął od siebie tę myśl i znowu otaksował wzrokiem ciemnowłosego.
- Szukałeś tutaj czegoś więcej oprócz przygód? - spytał, zapominając na chwilę, że przecież nie był z natury ciekawskim wilkiem.
Na komentarz chłopaka wzruszył ramionami, jednak w jego oczach zabłysnęła iskierka ledwo zauważalnego rozbawienia.
- Mój pomysł górskich trolli został przegłosowany, więc zostały tylko szafki.
Prawdą było, że chciał kiedyś postawić sobie trolla przed gabinetem, żeby uchronić się przed wizytami nadmiernie nabuzowanych ambicjami studentek. Problemem nie była nawet zgoda od pozostałych profesorów, mógł to w końcu spokojnie zrobić bez ich wiedzy, przynajmniej na jakiś czas. Nie wpadł jednak nigdy na pomysł, jak miałby skłonić takiego lokaja do tego, żeby przepuszczał do środka tylko te ładne studentki, prawdopodobnie kanon piękna u naszych dwóch ras różnił się zbyt diametralnie.
W drzwi zadudnił kolejny gruby tom, a na wspomnienie o brydżu James skrzywił się nieznacznie.
- Raczej nie, nie grywam w karty – rzucił, jakby ten fakt był jedynym realnym zaprzeczeniem absurdalnej sytuacji gry w brydża z wściekłą szafką. Gdy chłopak zaczął wyciągać różdżkę, La’Vaqlorie skrzyżował umięśnione ramiona na piersi i wykrzywił wargi w kształt czegoś, co mogło przypominać uśmiech.
- Mam mieszane uczucia odnośnie doboru postaci w tym twoim przedstawieniu – przyznał powoli, patrząc z rozbawieniem jak student zasadza się na szafkę. Nigdy nie sądził, że te przeklęte meble dostarczą mu kiedykolwiek rozrywki. Przez chwilę zastanawiał się czy w razie wypadku nie wybuchnie śmiechem, zamiast zrobić coś, co powinien zrobić profesor w takiej sytuacji... chociaż on nawet nie wiedział co by to dokładnie miało być. Ale nie, jak na odpowiedzialnego dorosłego człowieka pracującego na stanowisku naukowym, James wolał stanąć z boku i dać się popisać ciemnowłosemu. Najwyżej dostanie książką w głowę, wielkie mi rzeczy. Czy był zaskoczony, że tak się nie stało? Utrzymujmy, że tak. Prawdą było jednak, że spodobała mu się jego istnie polska pewność siebie.
- Mój bohater – mruknął ironicznie pod nosem jednocześnie malowniczo przewracając oczami, po czym ruszył w kierunku drzwi. Zatrzymał się przy framudze i opierając się o nią ramieniem spojrzał z góry na triumfującego Coletta. Jego warkliwy głos rozszedł się po korytarzu - Rozczarowałeś mnie, liczyłem na lepszy pokaz i obstawiałem, że to jednak szafka wygra.
Westchnął teatralnie z nieskrywanym żalem. Po chwili namysłu przeczesał włosy ręką, zastanawiając się co dalej ze swoim życiem. Bohaterska scenka oderwała na chwilę jego umysł od profesorskich obowiązków, o których gdy tylko sobie teraz przypomniał skrzywił się wewnętrznie. Odepchnął od siebie tę myśl i znowu otaksował wzrokiem ciemnowłosego.
- Szukałeś tutaj czegoś więcej oprócz przygód? - spytał, zapominając na chwilę, że przecież nie był z natury ciekawskim wilkiem.
James La'Vaqlorie
Re: Sala wykładowa B
Oh, zatem wydział zatem wydział magii eksperymentalnej miał jakiś konkurs co do doboru dobrodziejstw inwentarza? Ciekawe czyj pomysł wygrał skoro mieli normalny budynek i szafki? Pewnie Baldwina... Jakby wygrał Pan Mruczek sprzed biurka, to pewnie wchodziłoby się przez jaskinie na końcu bagien, łaziło po zaklętych lochach, tonąc w zawodzeniu potępionych studentów i szeleście łańcuchów, i pytało trolli i golemów o drogę do sali wykładowej. NADAL NORMALKA NA MUMiCz'u. I nawet jeśli to mógł być żart w równym procencie w jakim w tej szalonej placówce mógłby być prawdą, to Tomiczny zdecydował się go pociągnąć, nie mogą opanować wrodzonej ciekawości.
- Górskich trolli? Czyżby miał Pan gdzieś z tyłu za tą czupryną twarz pozbawionego ciała złowrogiego czarnoksiężnika? - zagaił przypominając sobie jedną z akcji, którą w Hogwarcie odwalił znany Profesor Quirrell. Był on pierwszym skojarzeniem Polaka z tępawymi górskimi trollami – i wolał by tak pozostało. Gdyby dowiedział się, że taki troll znalazł się sam na sam z trzema studentami Eksperymentalnej zamknięty w łazience, to szczerze by mu współczuł. Oczywiście współczułby biegnąc po popcorn. Jedno i drugie się nie wykluczało.
Tematy kart i podziału ról pominął, nie uznając już za potrzebne rozwijanie ich, skoro jedno było przydatną ciekawostką, którą należało sobie jedynie wypalić na którymś z kolei zwoju mózgowym, a druga... Druga była milczeniem. I ledwie rzekomo nie pasowała do aktorów. Zresztą Colette nie zamierzał się dzielić tytułem Smoka, jak mężczyźnie coś się nie podobało, to zawsze mógł być królewną – je smoki lubiły chyba nawet bardziej.
Brutalna pacyfikacja mebla udała się w stu procentach i zadowolony Colette odciągnął buta przygniatającego zdenerwowany mebel do podłogi, po czym rzucił na szafkę kolejne zaklęcie:
- Transformatus Unum!
I szafka zamarła w bezruchu. Co zrobił? Sprawił, że cała jej powierzchnia była niesamowicie lepka i wszędzie gdzie przywarła do podłogi, nie odklei się póki nikt jej przy tym nie pomoże. Brunet uśmiechnął się zadowolony, wsunął różdżkę do torby i symbolicznie otarł o siebie dłonie, zerkając przy tym na swojego niespecjalnie udobruchanego ocalonego.
- Ja również się rozczarowałem, myślałem, że będzie Pan bardziej wdzięczny– odbił może i nieco bezczelnie, ale za to z jakim kochanym i pewnym siebie uśmiechem. - W końcu mogłoby się nie zakończyć na książkach, jedno zbliżenie do agresora za dużo i jeszcze miałby Pan... drzazgę. - zrobił efektowną pauzę przed ukazaniem owocu jednego z najgorszych scenariuszy spotkania z szafką i odszedł kawałek w głąb korytarza, opierając się zawadiacko o ścianę. Tak nie postępowała osoba, która po prostu chciała porozmawiać. - Szukałem Profesora Sharva, ale myślę, że ta sprawa może poczekać w chwili, w której mogę odebrać laury należne mi za trud i znój. - zaśmiał się krótko i sam przeczesał swoje długie włosy, ale tak jakby małpował zachowania mugoli z reklam szamponów do włosów. - Od ilu lat Pan tu uczy? - zagaił nawet nie rozstrzygając ostatecznie czy jego rozmówca jest faktycznie profesorem czy studentem – w końcu uczono tu wychowanków w naprawdę różnym wieku. Uczepił się w tej amterii tylko jednej myśli: NIKT ze studentów nie zostaje tak długo w sali zajęć ostatniego dnia roboczego tygodnia – tylko profesorowie i doktoranci.
- Bo ja tu jestem na drugim roku, a już podzielono się ze mną pewną prastarą tradycją, która sięga istnieniem życia samego Archiebalda Gampa. Opowiem o niej, żeby pomóc Panu wybrać jakiego rodzaju ma być ten laur. - Bezczelność lvl: samobójca. - Otóż mówi ona, że jeśli w piątek po zajęciach, późną popołudniową porą na pustym korytarzu lub też w sali, natknie się na siebie student i profesor, to muszą wyjść na coś mocniejszego. A jak się jeszcze dodatkowo nie znają, to mają być nawet dwa mocniejsze.
- Górskich trolli? Czyżby miał Pan gdzieś z tyłu za tą czupryną twarz pozbawionego ciała złowrogiego czarnoksiężnika? - zagaił przypominając sobie jedną z akcji, którą w Hogwarcie odwalił znany Profesor Quirrell. Był on pierwszym skojarzeniem Polaka z tępawymi górskimi trollami – i wolał by tak pozostało. Gdyby dowiedział się, że taki troll znalazł się sam na sam z trzema studentami Eksperymentalnej zamknięty w łazience, to szczerze by mu współczuł. Oczywiście współczułby biegnąc po popcorn. Jedno i drugie się nie wykluczało.
Tematy kart i podziału ról pominął, nie uznając już za potrzebne rozwijanie ich, skoro jedno było przydatną ciekawostką, którą należało sobie jedynie wypalić na którymś z kolei zwoju mózgowym, a druga... Druga była milczeniem. I ledwie rzekomo nie pasowała do aktorów. Zresztą Colette nie zamierzał się dzielić tytułem Smoka, jak mężczyźnie coś się nie podobało, to zawsze mógł być królewną – je smoki lubiły chyba nawet bardziej.
Brutalna pacyfikacja mebla udała się w stu procentach i zadowolony Colette odciągnął buta przygniatającego zdenerwowany mebel do podłogi, po czym rzucił na szafkę kolejne zaklęcie:
- Transformatus Unum!
I szafka zamarła w bezruchu. Co zrobił? Sprawił, że cała jej powierzchnia była niesamowicie lepka i wszędzie gdzie przywarła do podłogi, nie odklei się póki nikt jej przy tym nie pomoże. Brunet uśmiechnął się zadowolony, wsunął różdżkę do torby i symbolicznie otarł o siebie dłonie, zerkając przy tym na swojego niespecjalnie udobruchanego ocalonego.
- Ja również się rozczarowałem, myślałem, że będzie Pan bardziej wdzięczny– odbił może i nieco bezczelnie, ale za to z jakim kochanym i pewnym siebie uśmiechem. - W końcu mogłoby się nie zakończyć na książkach, jedno zbliżenie do agresora za dużo i jeszcze miałby Pan... drzazgę. - zrobił efektowną pauzę przed ukazaniem owocu jednego z najgorszych scenariuszy spotkania z szafką i odszedł kawałek w głąb korytarza, opierając się zawadiacko o ścianę. Tak nie postępowała osoba, która po prostu chciała porozmawiać. - Szukałem Profesora Sharva, ale myślę, że ta sprawa może poczekać w chwili, w której mogę odebrać laury należne mi za trud i znój. - zaśmiał się krótko i sam przeczesał swoje długie włosy, ale tak jakby małpował zachowania mugoli z reklam szamponów do włosów. - Od ilu lat Pan tu uczy? - zagaił nawet nie rozstrzygając ostatecznie czy jego rozmówca jest faktycznie profesorem czy studentem – w końcu uczono tu wychowanków w naprawdę różnym wieku. Uczepił się w tej amterii tylko jednej myśli: NIKT ze studentów nie zostaje tak długo w sali zajęć ostatniego dnia roboczego tygodnia – tylko profesorowie i doktoranci.
- Bo ja tu jestem na drugim roku, a już podzielono się ze mną pewną prastarą tradycją, która sięga istnieniem życia samego Archiebalda Gampa. Opowiem o niej, żeby pomóc Panu wybrać jakiego rodzaju ma być ten laur. - Bezczelność lvl: samobójca. - Otóż mówi ona, że jeśli w piątek po zajęciach, późną popołudniową porą na pustym korytarzu lub też w sali, natknie się na siebie student i profesor, to muszą wyjść na coś mocniejszego. A jak się jeszcze dodatkowo nie znają, to mają być nawet dwa mocniejsze.
Colette Tomiczny
Re: Sala wykładowa B
James rzadko kiedy pozwalał komukolwiek na uśpienie swojej czujności do bycia obojętnym na wszystko dookoła, trzeba było się w końcu pilnować żeby nie wykazać zaangażowania w kwestiach, które potem mogły nas prześladować. La'Vaqlorie nie lubił się przejmować i unikał sytuacji, w których na czymkolwiek by mu zależało, stąd głównie wynikała jego chłodna aparycja i ponura aura. Miała odstraszać potencjalnych mącicieli spokoju. Nie było wątpliwości, że Colette był jednym z takich mącicieli i mimo, że coś z tyłu głowy Jamesa ostrzegało go przed tym, mężczyzna chyba był na to głuchy.
Gdy ciemnowłosy rzucił swoją sugestię odnośnie posiadania ukrytej twarzy z tyłu głowy, James wybuchł krótkim, lekko ochrypłym śmiechem. Jego oczy pojaśniały nieco, a w ich kącikach pojawiły się urocze zmarszczki, o których istnienie nikt by mężczyzny nie posądzał.
- Ahh, tak dawno nie słyszałem tego porównania - odparł wciąż z uśmiechem, ewidentnie wspominając dawne czasy. Może nie był to powód do dumy, że w latach szkolnych koledzy zarzucali mu podobieństwo do Czarnego Pana, jednak u niego niezmiennie wywoływało to rozbawienie. Stojąc ze skrzyżowanymi rękoma pokręcił lekko głową. W jego oczach wciąż pozostawały zapalone przed chwilą jasne iskierki. Brawo Panie Tomiczny, udało ci się poprawić naszemu profesorowi humor.
- Nie martw się, moja jedna twarz jest wystarczająco przystojna. Nie potrzebuję dodatkowej z tyłu głowy. Zresztą zawsze uważałem, że to była nieco niepraktyczna strategia w tamtych czasach.
Całkowity brak oporów do zdradzania swojej pewności siebie był tak ewidentny, że aż urokliwy. Cały James, niby ponury, niby milczący, ale jak już coś powie na swój temat, to człowieka potrafi zamurować, że do tego całego obrazka wcale nie ma dołączonej ani nawet krzty skromności.
Czy zauważył, że Colette porównał się do smoka? Owszem. Czy uważał, że zrobił to z jakiegoś konkretnego powodu? Może tak, może nie, nie robiło to większej różnicy, gdyż James nie należał do ludzi doszukujących się drugiego dna. Bywał ciekawski, jak nie miał odpowiedzi na interesujące go pytanie, potrafił dostawać szału, bo też do cierpliwych czarodziejów nie należał. Ale jeżeli chodziło o ludzkie sekrety, wolał się ich nie tykać, a przynajmniej nie na takim etapie znajomości, na jakim był obecnie z ciemnowłosym studentem. Znajomości, ho, ho. Dopiero co go poznał, a już myśli o nim w kryteriach znajomości. Czyżby jednak zabójcza szafka trafiła go jakąś ciężką księgą w głowę?
Jako profesor od transmutacji patrzył z zainteresowaniem jak łatwo przyszło Colettowi całkowite rozbrojenie mebla, na koniec uniósł lekko brwi.
- Elegancko - rzucił krótko i dobitnie. Nie, nie, to nie była pochwała. To było skwitowanie dobrze rzuconego czaru. Docenił po prostu studencką kreatywność. Nic więcej.
Na kolejne słowa młodego czarodzieja tylko wzruszył bezradnie ramionami już chcąc powiedzieć coś na temat tego, że na jego wdzięczność trzeba sobie zasłużyć, ale gdy usłyszał finalne zagrożenie w postaci drzazgi, przed jakim został rzekomo uratowany, parsknął śmiechem.
Parsknął? Boże, panie w dziekanacie miały jednak rację, ty wcale nie zachowujesz się jak profesor.
- Masz rację, najwyraźniej nie doceniłem zagrożenia - odparł nieudolnie próbując wtopić poczucie winy w ton swojego warkliwego głosu. Patrzył na nonszalanckiego studenta z dystansu, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu cisnącego się na usta. W jego oczach pojawił się lekko drapieżny odcień przypominający już tylko odrobinę te złośliwe iskierki widziane u niego na co dzień. Słuchając tego młodego cwaniaka James doszedł do wniosku, że to dziwne wrażenie, które nim przed chwilą owładnęło, to z dawna zapomniane przez siebie uczucie sympatii do drugiej osoby.
Zmarszczył czoło słysząc znowu wspomnienie o braku wdzięczności.
- Uparty jesteś - uznał z nutą podziwu w głosie, jakby uznawał to za komplement. Wydął lekko swoje kształtne wargi. - Podobno jestem obojętnym burakiem, to by się zgadzało gdyby dodać do tego jeszcze niewdzięcznym. - Uśmiechnął się kącikiem ust. - Może bym ci nawet podziękował gdybym sam poprosił o ratunek.. - zaczął się zastanawiać na głos. - Z drugiej strony gdybyś nie posłużył za żywą przynętę, sam bym się pewnie w końcu natknął na ten koszmarny mebel.
Wow, co za wyrozumiałe podejście. Dobrze się czujesz La'Vaqlorie?
Wzruszył ramionami jakby samo przyznanie tego faktu miało być nagrodą dla wybawcy. Było jasne, że nawet nie myślał o tym, żeby użyć tego magicznego słowa, które zaczynało się na d, kończyło na ę, a w środku miało ziękuj. Nie, nie, tego nie powie.
Pytanie o długość nauczania na MUMiCZu nieco go zaskoczyło, więc odpowiedź była szybka i głupia.
- A co, zastanawiasz się jak to możliwe, że wcześniej nie spotkałeś tak urokliwego profesora jak ja?
Uwielbiał odpowiadać pytaniem na pytanie, szczególnie gdy wiedział jak bardzo irytuje to ludzi, którzy faktycznie oczekują jakiś informacji. Ta jednak była na tyle nie warta uwagi, że udzielił jej zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, na to ewidentnie retoryczne pytanie, które on wypowiedział w sposób jednoznacznie sugerujący odpowiedź.
- Jakieś sześć lat, licząc doktorat - odparł, a po chwili, całkowicie nie wiedząc czemu, w ramach poprawki użytego przez chłopaka zwrotu, dodał - James. Skoro i tak cię nie uczę możesz mi równie dobrze mówić po imieniu. - Jego usta wykrzywił kolejny uśmiech. Prawda była taka, że gardził zasadami uczelnianymi i nie lubił gdy ktoś go nazywał "Panem Profesorem". Nie oznacza to, że nie był dumny z tego tytułu, w końcu zarobił na niego latami ciężkiej pracy. Ale uważał, że nie był to powód do wywyższania się, znał lepsze sposoby na pokazanie swojej wartości. Czasami trzeba było pomachać różdżką, czasami pięściami. W pewnych sytuacjach tytuł uczelniany to można sobie jedynie w dupę wsadzić i mieć nadzieję, że doda nam to magicznych mocy. Wątpliwe, ale kto nie spróbuje ten się nie dowie.
Bezczelność samobójcy? Zdecydowanie. Pewnie tylko i wyłącznie z tego powodu James uznał, że może i warto się zgodzić na warunki postawione przez ciemnowłosego. Po raz kolejny przemknął po nim spojrzeniem. Zabawne, bo zobaczył w tym intrygującym czarodzieju nieco siebie, też z czasów uczelnianych. Z tą różnicą, że w oczach młodzieńca było zdecydowanie więcej blasku i nie miało to nic wspólnego z ich różnorodną barwą.
- Uważaj sobie - ostrzegł go w końcu, dość poważnym tonem, który niejednego potrafił wystraszyć. - Można mi zarzucić brak szacunku dla wielu rzeczy, ale tradycje traktuję bardzo poważnie.
Szczególnie jak wiążą się ze spożywaniem alkoholu, ale tego już lepiej nie dodawać. Musiał zachowywać pozory. Miał ochotę się roześmiać, ale ograniczył się jedynie do rozbawionego mruknięcia.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego jak odważna jest twoja propozycja. Jak się zgodzę, ty nie będziesz miał już wyboru. - Uniósł prowokacyjnie brwi. Po chwili namysłu wycelował w niego palcem.
- Zgodzę się, ale ja wybieram miejsce, a ty pijesz dopóki nie pozwolę ci przestać. - Rozłożył ręce z szatańskim uśmiechem i błyskiem w oku. - To moje warunki. Tylko nie mów nic mamie.
O losie co za suchar. Niby czyjej mamie? Chyba nie Twojej, co La'Vaqlorie?
Gdy ciemnowłosy rzucił swoją sugestię odnośnie posiadania ukrytej twarzy z tyłu głowy, James wybuchł krótkim, lekko ochrypłym śmiechem. Jego oczy pojaśniały nieco, a w ich kącikach pojawiły się urocze zmarszczki, o których istnienie nikt by mężczyzny nie posądzał.
- Ahh, tak dawno nie słyszałem tego porównania - odparł wciąż z uśmiechem, ewidentnie wspominając dawne czasy. Może nie był to powód do dumy, że w latach szkolnych koledzy zarzucali mu podobieństwo do Czarnego Pana, jednak u niego niezmiennie wywoływało to rozbawienie. Stojąc ze skrzyżowanymi rękoma pokręcił lekko głową. W jego oczach wciąż pozostawały zapalone przed chwilą jasne iskierki. Brawo Panie Tomiczny, udało ci się poprawić naszemu profesorowi humor.
- Nie martw się, moja jedna twarz jest wystarczająco przystojna. Nie potrzebuję dodatkowej z tyłu głowy. Zresztą zawsze uważałem, że to była nieco niepraktyczna strategia w tamtych czasach.
Całkowity brak oporów do zdradzania swojej pewności siebie był tak ewidentny, że aż urokliwy. Cały James, niby ponury, niby milczący, ale jak już coś powie na swój temat, to człowieka potrafi zamurować, że do tego całego obrazka wcale nie ma dołączonej ani nawet krzty skromności.
Czy zauważył, że Colette porównał się do smoka? Owszem. Czy uważał, że zrobił to z jakiegoś konkretnego powodu? Może tak, może nie, nie robiło to większej różnicy, gdyż James nie należał do ludzi doszukujących się drugiego dna. Bywał ciekawski, jak nie miał odpowiedzi na interesujące go pytanie, potrafił dostawać szału, bo też do cierpliwych czarodziejów nie należał. Ale jeżeli chodziło o ludzkie sekrety, wolał się ich nie tykać, a przynajmniej nie na takim etapie znajomości, na jakim był obecnie z ciemnowłosym studentem. Znajomości, ho, ho. Dopiero co go poznał, a już myśli o nim w kryteriach znajomości. Czyżby jednak zabójcza szafka trafiła go jakąś ciężką księgą w głowę?
Jako profesor od transmutacji patrzył z zainteresowaniem jak łatwo przyszło Colettowi całkowite rozbrojenie mebla, na koniec uniósł lekko brwi.
- Elegancko - rzucił krótko i dobitnie. Nie, nie, to nie była pochwała. To było skwitowanie dobrze rzuconego czaru. Docenił po prostu studencką kreatywność. Nic więcej.
Na kolejne słowa młodego czarodzieja tylko wzruszył bezradnie ramionami już chcąc powiedzieć coś na temat tego, że na jego wdzięczność trzeba sobie zasłużyć, ale gdy usłyszał finalne zagrożenie w postaci drzazgi, przed jakim został rzekomo uratowany, parsknął śmiechem.
Parsknął? Boże, panie w dziekanacie miały jednak rację, ty wcale nie zachowujesz się jak profesor.
- Masz rację, najwyraźniej nie doceniłem zagrożenia - odparł nieudolnie próbując wtopić poczucie winy w ton swojego warkliwego głosu. Patrzył na nonszalanckiego studenta z dystansu, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu cisnącego się na usta. W jego oczach pojawił się lekko drapieżny odcień przypominający już tylko odrobinę te złośliwe iskierki widziane u niego na co dzień. Słuchając tego młodego cwaniaka James doszedł do wniosku, że to dziwne wrażenie, które nim przed chwilą owładnęło, to z dawna zapomniane przez siebie uczucie sympatii do drugiej osoby.
Zmarszczył czoło słysząc znowu wspomnienie o braku wdzięczności.
- Uparty jesteś - uznał z nutą podziwu w głosie, jakby uznawał to za komplement. Wydął lekko swoje kształtne wargi. - Podobno jestem obojętnym burakiem, to by się zgadzało gdyby dodać do tego jeszcze niewdzięcznym. - Uśmiechnął się kącikiem ust. - Może bym ci nawet podziękował gdybym sam poprosił o ratunek.. - zaczął się zastanawiać na głos. - Z drugiej strony gdybyś nie posłużył za żywą przynętę, sam bym się pewnie w końcu natknął na ten koszmarny mebel.
Wow, co za wyrozumiałe podejście. Dobrze się czujesz La'Vaqlorie?
Wzruszył ramionami jakby samo przyznanie tego faktu miało być nagrodą dla wybawcy. Było jasne, że nawet nie myślał o tym, żeby użyć tego magicznego słowa, które zaczynało się na d, kończyło na ę, a w środku miało ziękuj. Nie, nie, tego nie powie.
Pytanie o długość nauczania na MUMiCZu nieco go zaskoczyło, więc odpowiedź była szybka i głupia.
- A co, zastanawiasz się jak to możliwe, że wcześniej nie spotkałeś tak urokliwego profesora jak ja?
Uwielbiał odpowiadać pytaniem na pytanie, szczególnie gdy wiedział jak bardzo irytuje to ludzi, którzy faktycznie oczekują jakiś informacji. Ta jednak była na tyle nie warta uwagi, że udzielił jej zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, na to ewidentnie retoryczne pytanie, które on wypowiedział w sposób jednoznacznie sugerujący odpowiedź.
- Jakieś sześć lat, licząc doktorat - odparł, a po chwili, całkowicie nie wiedząc czemu, w ramach poprawki użytego przez chłopaka zwrotu, dodał - James. Skoro i tak cię nie uczę możesz mi równie dobrze mówić po imieniu. - Jego usta wykrzywił kolejny uśmiech. Prawda była taka, że gardził zasadami uczelnianymi i nie lubił gdy ktoś go nazywał "Panem Profesorem". Nie oznacza to, że nie był dumny z tego tytułu, w końcu zarobił na niego latami ciężkiej pracy. Ale uważał, że nie był to powód do wywyższania się, znał lepsze sposoby na pokazanie swojej wartości. Czasami trzeba było pomachać różdżką, czasami pięściami. W pewnych sytuacjach tytuł uczelniany to można sobie jedynie w dupę wsadzić i mieć nadzieję, że doda nam to magicznych mocy. Wątpliwe, ale kto nie spróbuje ten się nie dowie.
Bezczelność samobójcy? Zdecydowanie. Pewnie tylko i wyłącznie z tego powodu James uznał, że może i warto się zgodzić na warunki postawione przez ciemnowłosego. Po raz kolejny przemknął po nim spojrzeniem. Zabawne, bo zobaczył w tym intrygującym czarodzieju nieco siebie, też z czasów uczelnianych. Z tą różnicą, że w oczach młodzieńca było zdecydowanie więcej blasku i nie miało to nic wspólnego z ich różnorodną barwą.
- Uważaj sobie - ostrzegł go w końcu, dość poważnym tonem, który niejednego potrafił wystraszyć. - Można mi zarzucić brak szacunku dla wielu rzeczy, ale tradycje traktuję bardzo poważnie.
Szczególnie jak wiążą się ze spożywaniem alkoholu, ale tego już lepiej nie dodawać. Musiał zachowywać pozory. Miał ochotę się roześmiać, ale ograniczył się jedynie do rozbawionego mruknięcia.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego jak odważna jest twoja propozycja. Jak się zgodzę, ty nie będziesz miał już wyboru. - Uniósł prowokacyjnie brwi. Po chwili namysłu wycelował w niego palcem.
- Zgodzę się, ale ja wybieram miejsce, a ty pijesz dopóki nie pozwolę ci przestać. - Rozłożył ręce z szatańskim uśmiechem i błyskiem w oku. - To moje warunki. Tylko nie mów nic mamie.
O losie co za suchar. Niby czyjej mamie? Chyba nie Twojej, co La'Vaqlorie?
James La'Vaqlorie
Re: Sala wykładowa B
Ludzie różnie reagowali na Colette, który balansował czasem na tak cienkiej granicy ludzkiej pobłażliwości, że czasem mogło go zachwiać na niewłaściwą stronę – tak jak zachwiało go pierwszego dnia, kiedy niechcący oblał mugolską zabawką Profesora Graya i po próbie wytłumaczenia się dostał ostrzeżenie. Niemniej Gray musiał mieć tamtego dnia gorszy humor i końcówkę cierpliwości – co na początek roku akademickiego wróży dość kiepsko – a obecnego belfra nie znał. Niemniej nie marszczył on brwi ze wściekłości, nie próbował postawić się z miejsca w pozycji siły, co jawnie oznaczało, że mógł tego nie potrzebować – koguciego stroszenia piórek. A tak się składało, że dla Tomicznego to właśnie taka postawa, a nie próba wymuszonego szacunku, działała jak sprzężenie zwrotne i wzbudzała podziw, i solidną nic sympatii. Mężczyzna nie udawał i nikomu nic nie udowadniał, po prostu wyglądał na silny charakter. A ten warkliwy ton, który delikatnie gasił rezon młodego Polaka, chłopak powoli zrzucał na manierę albo coś w rodzaju chrypki, której właściciel nigdy się nie pozbędzie. W niektórych kręgach brzmiącej nieodparcie seksownie i podniecająco niebezpiecznie. Student wychodził z całego tego założenia, ponieważ warkot utrzymywał się nawet, kiedy obok oczu pojawiły się zmarszczki świadczące o wesołości, a wygięte dotychczas maksymalnie do drwiącego uśmieszku usta, naprawdę pokazały przez niedługą chwilę, że żarcik trafił na podatny grunt.
W głowie Tomicznego prawie rozeszło się charakterystyczne „ding” towarzyszące uczestnikom telewizyjnych konkursów, kiedy zdobywali punkt. Drugi rozbrzmiał kiedy pozornie niepochwalnym komentarzem zwieńczono jego wykorzystanie transmutacji. Nie miał najmniejszego pojęcia, że ma przed sobą profesora od niej – pewnie wtedy porównałby coś udziwnić – jak to popisująca się młodzież – i pewnie zakończyłoby się pełnym gryzącego dymu, spektakularnym fiaskiem. Może wtedy też zasłużyłby sobie na „Elegancko”, ale jako czarkę aż przelewającą się do kpiny, kiedy towarzysz wykaszlałby się już za wszystkie czasy. Wprawdzie Colette był całkiem niezły z tej dziedziny magii i miał na jej temat bardzo pochlebne zdanie, ale znał też prawa Murphiego i fakt tego jak mocno potrafiły działać w takich właśnie momentach.
Po kolejnym udanym żarciku-kosmonauciku – hoho, Colette wpadł chyba w jakąś kabaretową dobrą passę – zasłużył sobie nawet na głośniejsze parsknięcie Wilczura, który zwieńczył wszystko miast oburzeniem, to przyznaniem absolutnej racji w ocenie niebezpieczeństwa. Szło tak dobrze, że Colette wręcz czuł na karku oślizgły, zimny oddech przeświadczenia, że coś zaraz się spierdoli. Albo, że mężczyzna jest jakąś fatamorganą. Był błyskotliwym, jednym z młodszych (przynajmniej wizualnie) pedagogów, nie traktował go z góry i doceniał inteligentny humor. No i był... Niech go piorun magicznej burzy, który zmusił kamienną mantikorę to taplania się w błocie. No był przystojny. Wyglądał jak typowy zadzior, któremu nie przeszkadzało branie udziału w bójce w pubie, czy wbicie się w skórzany strój i ujeżdżanie dzikich motocykli po godzinach. Wiec może nie będzie mu przeszkadzało picie ze studentami?
Był tylko jeden sposób, by to sprawdzić. I jak zwykle Colette nie zadowoliłby się zwykłą, subtelną i elegancką sugestią, tylko musiał pojechać po zmyślonych tradycjach i postawić mężczyznę niemal w sytuacji bez wyjścia. Wprawdzie belfer mógł zmiażdżyć zapory, kazać młodzikowi spieprzać do swoich małych koleżków i obrócić cały plan w niwecz, ale James... Nazywał się James. James postanowił zagrać w grę! Twarz młodego polaka pojaśniała i oderwał się sprężyście od ściany z miejsca zmniejszając o połowę dzielący ich dystans.
- Czasem można coś osiągnąć jedynie będąc upartym. Tylko nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu – skwitował ewidentnie zadowolony z siebie, nie dobierając tego jako przygany. - A prawią Panu prócz tego jakieś komplementy? - zagaił z humorem na tego „niewdzięcznego, obojętnego buraka”, bo póki co jego rozmówca prezentował sobą kompletnie odwrotne wartości. Być może był to skrzętnie ukrywany wewnętrzny demon profesora, albo może coś na co dzisiaj nie miał już siły? Albo może postanowił go zachować na najbliższy poniedziałek, w weekend pozwalając się utopić w swawoli i ciekawości? I procentach? Głównie w procentach.
Tym razem po nieskromnej, a wręcz anty-skromnej odpowiedzi na pytanie odnośnie długości pracy na uniwerku Colette zaśmiał się krótko, po czym wypalił:
- Dokładnie tak. Zwykle takie twarze mi nie umykają.
Chłopak kiwnął głową, wybijając sobie w pamięci imię belfra, próbując nie dać po sobie poznać, że nie jest przyzwyczajony do tak szybkiego przeskoku z tytułu na imię, bez płynnego przejazdu po nazwisku, ale zamierzał odwdzięczyć się tym samym.
- Zacnie, tradycja rzecz święta – tak myślałem, że będę mógł liczyć na pozytywny odzew w tej sprawie, kiedy już myślałem, że nie uda mi się nigdy jej wypełnić. Wprawdzie zostały mi tu jeszcze prawie cztery lata, ale w dobrym towarzystwie czas płynie szybciej. - Chłopak poczynił kolejny krok do przodu. - Zgadzam się na takie zasady. Ty wybierasz lokal, a ja nie cofam się, choćbym miał obudzić się nad ranem pod klubowym stołem. Niechaj krew Jamesa zmierzy się z krwią słowiańską. Tomiczny. Colette. Bardzo mi przyjemnie. - Wyciągnął w jego stronę rękę. - Uścisk dłoni dużo mówi o człowieku. Zrób to mocno i zdecydowanie. Jeśli podasz mi śledzia, to przy następnym spotkaniu przyniosę ci akwarium. - Wyszczerzył się, już ciesząc nie tylko twarzą i jaśniejącymi oczami na nadciągający wieczór.
Czy wierzył, że mu się uda? Tak. Ale bardziej wierzył, że dostanie w pysk. Czy pił kiedyś z profesorem – nigdy, ale jest to jedno z osiągnięć, które należało zrobić choć raz przed śmiercią.
- Po uściśnięciu dłoni, ty też nie będziesz mógł się wycofać- uśmiechnął się cwanie. - Bo powiem mamie.
W głowie Tomicznego prawie rozeszło się charakterystyczne „ding” towarzyszące uczestnikom telewizyjnych konkursów, kiedy zdobywali punkt. Drugi rozbrzmiał kiedy pozornie niepochwalnym komentarzem zwieńczono jego wykorzystanie transmutacji. Nie miał najmniejszego pojęcia, że ma przed sobą profesora od niej – pewnie wtedy porównałby coś udziwnić – jak to popisująca się młodzież – i pewnie zakończyłoby się pełnym gryzącego dymu, spektakularnym fiaskiem. Może wtedy też zasłużyłby sobie na „Elegancko”, ale jako czarkę aż przelewającą się do kpiny, kiedy towarzysz wykaszlałby się już za wszystkie czasy. Wprawdzie Colette był całkiem niezły z tej dziedziny magii i miał na jej temat bardzo pochlebne zdanie, ale znał też prawa Murphiego i fakt tego jak mocno potrafiły działać w takich właśnie momentach.
Po kolejnym udanym żarciku-kosmonauciku – hoho, Colette wpadł chyba w jakąś kabaretową dobrą passę – zasłużył sobie nawet na głośniejsze parsknięcie Wilczura, który zwieńczył wszystko miast oburzeniem, to przyznaniem absolutnej racji w ocenie niebezpieczeństwa. Szło tak dobrze, że Colette wręcz czuł na karku oślizgły, zimny oddech przeświadczenia, że coś zaraz się spierdoli. Albo, że mężczyzna jest jakąś fatamorganą. Był błyskotliwym, jednym z młodszych (przynajmniej wizualnie) pedagogów, nie traktował go z góry i doceniał inteligentny humor. No i był... Niech go piorun magicznej burzy, który zmusił kamienną mantikorę to taplania się w błocie. No był przystojny. Wyglądał jak typowy zadzior, któremu nie przeszkadzało branie udziału w bójce w pubie, czy wbicie się w skórzany strój i ujeżdżanie dzikich motocykli po godzinach. Wiec może nie będzie mu przeszkadzało picie ze studentami?
Był tylko jeden sposób, by to sprawdzić. I jak zwykle Colette nie zadowoliłby się zwykłą, subtelną i elegancką sugestią, tylko musiał pojechać po zmyślonych tradycjach i postawić mężczyznę niemal w sytuacji bez wyjścia. Wprawdzie belfer mógł zmiażdżyć zapory, kazać młodzikowi spieprzać do swoich małych koleżków i obrócić cały plan w niwecz, ale James... Nazywał się James. James postanowił zagrać w grę! Twarz młodego polaka pojaśniała i oderwał się sprężyście od ściany z miejsca zmniejszając o połowę dzielący ich dystans.
- Czasem można coś osiągnąć jedynie będąc upartym. Tylko nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu – skwitował ewidentnie zadowolony z siebie, nie dobierając tego jako przygany. - A prawią Panu prócz tego jakieś komplementy? - zagaił z humorem na tego „niewdzięcznego, obojętnego buraka”, bo póki co jego rozmówca prezentował sobą kompletnie odwrotne wartości. Być może był to skrzętnie ukrywany wewnętrzny demon profesora, albo może coś na co dzisiaj nie miał już siły? Albo może postanowił go zachować na najbliższy poniedziałek, w weekend pozwalając się utopić w swawoli i ciekawości? I procentach? Głównie w procentach.
Tym razem po nieskromnej, a wręcz anty-skromnej odpowiedzi na pytanie odnośnie długości pracy na uniwerku Colette zaśmiał się krótko, po czym wypalił:
- Dokładnie tak. Zwykle takie twarze mi nie umykają.
Chłopak kiwnął głową, wybijając sobie w pamięci imię belfra, próbując nie dać po sobie poznać, że nie jest przyzwyczajony do tak szybkiego przeskoku z tytułu na imię, bez płynnego przejazdu po nazwisku, ale zamierzał odwdzięczyć się tym samym.
- Zacnie, tradycja rzecz święta – tak myślałem, że będę mógł liczyć na pozytywny odzew w tej sprawie, kiedy już myślałem, że nie uda mi się nigdy jej wypełnić. Wprawdzie zostały mi tu jeszcze prawie cztery lata, ale w dobrym towarzystwie czas płynie szybciej. - Chłopak poczynił kolejny krok do przodu. - Zgadzam się na takie zasady. Ty wybierasz lokal, a ja nie cofam się, choćbym miał obudzić się nad ranem pod klubowym stołem. Niechaj krew Jamesa zmierzy się z krwią słowiańską. Tomiczny. Colette. Bardzo mi przyjemnie. - Wyciągnął w jego stronę rękę. - Uścisk dłoni dużo mówi o człowieku. Zrób to mocno i zdecydowanie. Jeśli podasz mi śledzia, to przy następnym spotkaniu przyniosę ci akwarium. - Wyszczerzył się, już ciesząc nie tylko twarzą i jaśniejącymi oczami na nadciągający wieczór.
Czy wierzył, że mu się uda? Tak. Ale bardziej wierzył, że dostanie w pysk. Czy pił kiedyś z profesorem – nigdy, ale jest to jedno z osiągnięć, które należało zrobić choć raz przed śmiercią.
- Po uściśnięciu dłoni, ty też nie będziesz mógł się wycofać- uśmiechnął się cwanie. - Bo powiem mamie.
Colette Tomiczny
Re: Sala wykładowa B
Ciężko było stwierdzić jednoznacznie co tak naprawdę zaciekawiło Jamesa w osobie młodego ciemnowłosego studenta, zapewne winę ponosiło to pomieszanie zawadiackich cech, nietuzinkowej błyskotliwości i całkowitego braku pohamowań. Profesorowi podobała się jego odwaga i fakt, że sam w końcu był przez kogoś traktowany jak człowiek, a nie jak... no właśnie, profesor. Bo to, jak już zostało ustalone, nie zawsze jest człowiek. A Colette trafił w samo sedno mówiąc, że upór się opłaca, szczególnie jeżeli miało się do czynienia z tym podłym wilkiem, który stał mu naprzeciwko.
Na jego kolejne pytanie James odpowiedział z lekkim uśmiechem.
- Nie uwierzyłbyś jakie barwne komplementy czasami słyszę.
Nie wiedział czemu się do tego przyznawał. Było jasne, że nuta goryczy, która pojawiła się w jego głosie jednoznacznie sugerowała jakiego typu były to komplementy, nie było się więc czym chwalić. Ale nasz pan profesor był nieprzyzwoicie pozbawiony skrupułów i nie widział problemu w upowszechnianiu faktu, jak bardzo bywał nielubiany w pewnych kręgach. W żadnym stopniu nie było to jednak żalenie się czy krytykowanie innych, mówił o tym raczej z pustym śmiechem, który dawał do zrozumienia, że jemu zwisało to gdzieś bardzo nisko i nie było rzeczą, którą planował zmieniać. Właściwie to trochę nawet lubił to, że tak wiele osób za nim nie przepada. Miał przynajmniej święty spokój.
Czy naprawdę był burakiem? Najłatwiej powiedzieć, że był nim wtedy, kiedy chciał nim być.
James chciał puścić mimo uszu odpowiedź Coletta na jego pierwotnie retoryczne pytanie, ale po części nie był w stanie przez to, jak bardzo była ona bezpośrednia. Nie skomentował jej jednak niczym poza charakterystycznym dla siebie pomrukiem, ale zanotował sobie w głowie, że musi rozszyfrować zachowanie studenta. Było subtelnie niejasne w swojej bezpośredniości, co z jednej strony intrygowało, z drugiej cholernie irytowało jego rozmówcę, który przecież zawsze musiał wszystko wiedzieć.
I tak właśnie dochodzi do tego, że James staje się ciekawski, zaczyna rozmowę i potem wychodzą z niego zachowania, których na co dzień nie widać. Najbardziej znienawidzone przez niego, mimo że bardzo urocze, pojawiło się chwilę później, gdy przekręcił lekko głowę na bok w wyrazie zainteresowania. Czemu tego nie lubił? Bo kojarzyło się z cholernym owczarkiem, który patrzy na człowieka i próbuje zrozumieć o chuj mu chodzi. Oczywiście La'Vaqlorie daleko było do wizerunku psa, a sam gest wyglądał bardzo naturalnie. Stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego oczy wbite w Coletta miały drapieżny wygląd, co kojarzyło się bardziej z wilkiem patrzącym na swoją ofiarę niż pupilem czekającym aż mu się rzuci piłkę, ale głupiemu nie przetłumaczysz. Nie cierpiał tego odruchu prawie tak mocno, jak faktu, że nad nim nie panuje i koniec.
- Jeszcze nie wiesz czy trafiłeś na dobre towarzystwo - odparł cicho, z prowokacyjnym uśmiechem. - Sam będziesz musiał o tym zadecydować.
To było zdecydowanie ostrzeżenie, a błysk w oczach mężczyzny tylko to potwierdził. Przejechał dłonią po brodzie patrząc jak chłopak podchodzi bliżej, a jego język przesunął się ledwo widocznie po dolnej wardze. Normalny student już by przed wilkiem uciekł, ale nie ten.
Dobrze, Panie Tomiczny.
James uścisnął chłopakowi rękę z pomrukiem rozbawienia na słowa o śledziu. Wbił w niego swoje spojrzenie, które poza tym, że było wyjątkowo intensywne, nie zdradzało żadnych myśli ani intencji.
- Słowiańska? - spytał w końcu z uniesionymi lekko brwiami przytrzymując na dłużej jego rękę w mocnym uścisku. - Chodzą o was legendy. Obyś mnie nie zawiódł... Colette. - Wypowiedział jego imię powoli, jakby smakując jak brzmi w jego ustach. W końcu puścił rękę ciemnowłosego, która lekko pobladła na kłykciach. Oj nie no, to nie był przecież pokaz siły, w końcu nie ulegało wątpliwości, że potrafiłby zmiażdżyć mu równie dobrze palce gdyby chciał.
- Pasąca się koza - odparł dobitnie, jakby to było potwierdzenie dokonanej wcześniej transakcji. Uśmiechnął się chytrze kącikiem ust i uniósł niewinnie brwi do góry, mimo, że jego głos wcale tak nie brzmiał. - Wierzę, że taki porządny student jak ty dobrze wie co to za miejsce. Ja niestety nie mam tak sielskiego życia i poza spaniem na wykładach i powalaniem drapieżnych szafek, mam jeszcze parę obowiązków do załatwienia, więc będę czekał na miejscu. A skoro o wilku mowa... - Spojrzał na leżący na ziemi mebel z wyraźną niechęcią. - Niech ten staroć tu zostanie. Może przy odrobinie szczęścia nikt jej nie posprząta do poniedziałku i wystraszy mi gówniaków... to znaczy pierwszorocznych z pierwszego wykładu. - Szeroki uśmiech miał być odzwierciedleniem jego nadziei, że tak właśnie się stanie.
Na jego kolejne pytanie James odpowiedział z lekkim uśmiechem.
- Nie uwierzyłbyś jakie barwne komplementy czasami słyszę.
Nie wiedział czemu się do tego przyznawał. Było jasne, że nuta goryczy, która pojawiła się w jego głosie jednoznacznie sugerowała jakiego typu były to komplementy, nie było się więc czym chwalić. Ale nasz pan profesor był nieprzyzwoicie pozbawiony skrupułów i nie widział problemu w upowszechnianiu faktu, jak bardzo bywał nielubiany w pewnych kręgach. W żadnym stopniu nie było to jednak żalenie się czy krytykowanie innych, mówił o tym raczej z pustym śmiechem, który dawał do zrozumienia, że jemu zwisało to gdzieś bardzo nisko i nie było rzeczą, którą planował zmieniać. Właściwie to trochę nawet lubił to, że tak wiele osób za nim nie przepada. Miał przynajmniej święty spokój.
Czy naprawdę był burakiem? Najłatwiej powiedzieć, że był nim wtedy, kiedy chciał nim być.
James chciał puścić mimo uszu odpowiedź Coletta na jego pierwotnie retoryczne pytanie, ale po części nie był w stanie przez to, jak bardzo była ona bezpośrednia. Nie skomentował jej jednak niczym poza charakterystycznym dla siebie pomrukiem, ale zanotował sobie w głowie, że musi rozszyfrować zachowanie studenta. Było subtelnie niejasne w swojej bezpośredniości, co z jednej strony intrygowało, z drugiej cholernie irytowało jego rozmówcę, który przecież zawsze musiał wszystko wiedzieć.
I tak właśnie dochodzi do tego, że James staje się ciekawski, zaczyna rozmowę i potem wychodzą z niego zachowania, których na co dzień nie widać. Najbardziej znienawidzone przez niego, mimo że bardzo urocze, pojawiło się chwilę później, gdy przekręcił lekko głowę na bok w wyrazie zainteresowania. Czemu tego nie lubił? Bo kojarzyło się z cholernym owczarkiem, który patrzy na człowieka i próbuje zrozumieć o chuj mu chodzi. Oczywiście La'Vaqlorie daleko było do wizerunku psa, a sam gest wyglądał bardzo naturalnie. Stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego oczy wbite w Coletta miały drapieżny wygląd, co kojarzyło się bardziej z wilkiem patrzącym na swoją ofiarę niż pupilem czekającym aż mu się rzuci piłkę, ale głupiemu nie przetłumaczysz. Nie cierpiał tego odruchu prawie tak mocno, jak faktu, że nad nim nie panuje i koniec.
- Jeszcze nie wiesz czy trafiłeś na dobre towarzystwo - odparł cicho, z prowokacyjnym uśmiechem. - Sam będziesz musiał o tym zadecydować.
To było zdecydowanie ostrzeżenie, a błysk w oczach mężczyzny tylko to potwierdził. Przejechał dłonią po brodzie patrząc jak chłopak podchodzi bliżej, a jego język przesunął się ledwo widocznie po dolnej wardze. Normalny student już by przed wilkiem uciekł, ale nie ten.
Dobrze, Panie Tomiczny.
James uścisnął chłopakowi rękę z pomrukiem rozbawienia na słowa o śledziu. Wbił w niego swoje spojrzenie, które poza tym, że było wyjątkowo intensywne, nie zdradzało żadnych myśli ani intencji.
- Słowiańska? - spytał w końcu z uniesionymi lekko brwiami przytrzymując na dłużej jego rękę w mocnym uścisku. - Chodzą o was legendy. Obyś mnie nie zawiódł... Colette. - Wypowiedział jego imię powoli, jakby smakując jak brzmi w jego ustach. W końcu puścił rękę ciemnowłosego, która lekko pobladła na kłykciach. Oj nie no, to nie był przecież pokaz siły, w końcu nie ulegało wątpliwości, że potrafiłby zmiażdżyć mu równie dobrze palce gdyby chciał.
- Pasąca się koza - odparł dobitnie, jakby to było potwierdzenie dokonanej wcześniej transakcji. Uśmiechnął się chytrze kącikiem ust i uniósł niewinnie brwi do góry, mimo, że jego głos wcale tak nie brzmiał. - Wierzę, że taki porządny student jak ty dobrze wie co to za miejsce. Ja niestety nie mam tak sielskiego życia i poza spaniem na wykładach i powalaniem drapieżnych szafek, mam jeszcze parę obowiązków do załatwienia, więc będę czekał na miejscu. A skoro o wilku mowa... - Spojrzał na leżący na ziemi mebel z wyraźną niechęcią. - Niech ten staroć tu zostanie. Może przy odrobinie szczęścia nikt jej nie posprząta do poniedziałku i wystraszy mi gówniaków... to znaczy pierwszorocznych z pierwszego wykładu. - Szeroki uśmiech miał być odzwierciedleniem jego nadziei, że tak właśnie się stanie.
James La'Vaqlorie
Re: Sala wykładowa B
I tak idąc na niewinną i czysto organizacyjną rozmowę z czarnym basiorem Colette natknął się na osobistą, brodatą przygodę. Nie widział ostatecznie, czy wyjdzie z niej cało, ale postanowił zaryzykować wszystko – wespół ze stanem zdrowotnym swojej wątroby, ślepo ufając tym, że jest wypełniona magiczną powłoką ochronną, którą Bóg dał wszystkim Słowianom w zamian za ich nierozgarnięty rząd. Kiedy inni stali w kolejce po rozum, rozwój i brak chorób cywilizacyjnych, oni zawładnęli kolejką do „alkoholoodporności”. Wracając jednak do meritum sprawy: skąd ta lekka niepewność u wygadanego i zuchwałego Tomicznego? Dwa słowa: z obserwacji. Wodził wzrokiem po dużo lepiej od swojego zbudowanym ciele – może nie tak jakby miał zamiar okręcić je sznurkiem, powędzić kilka dni i ze smakiem wrzucić na smoczy ząb, ale na pewno tak, jakby oczekiwał nieoczekiwanego. Czy hamowało to jego niewyparzoną gębę? Nie. Czy sprawiało, że żałował podjęcia ryzykownych decyzji? Nie. Czy nakłaniało go do tego, by sie dzisiejszego wieczora pilnować? Oh, hell no.
Co więc zatem przynosiła mu ta obserwacja? Niepewność, bo głęboko osadzone, ciemne oczy, wyglądające na niego spod zmarszczonych i ledwie czasem unoszących się nieco wyżej brwi, były ostrzeżeniem samym w sobie. Niepewność, bo warkotliwe pomruki, które naznaczone były chrypką nawet podczas faktycznie szczerego śmiechu, zapowiadały możliwość ewentualnej zajadłej dyskusji, z której młodszy mógł wyjść w kawałkach jeśli nie okazałby się wystarczająco zręcznym żonglerem słów. I ostatecznie niepewność, bo Colette robił zwycięskie pozy przy szafce, łaził, snuł się, opierał, odrywał, zbliżał, oddalał, jakby krążył i chciał wybadać grunt, a James stał – stał i patrzył, ruszając się dopiero kiedy wymagana była jego interakcja z ruchomym elementem świata studenckiego. I ta niepewność... Co, wywoływała strach? Nie, to nie był strach.
Ta niepewność była podniecająca.
Na tyle, że kiedy dłoń Colette zamknęła się w tej większej, by zmierzyć w mocnym uścisku gwarantującym dobicie wspólnego słownego targu, to studentowi aż zesztywniał kręgosłup. Już całym sobą był pewien, że musi trzymać gardę. Nie było odpuszczania, bo nie miało być łatwo, szybko i delikatnie – tylko mocno, powoli i intensywnie. Niezależnie od tego, jak to zabrzmi.
Chyba tylko czystym fartem udało mu się nie podłożyć profesorowi, bo w pierwszej chwili, kiedy zobaczył ten powolny uroczy gest – tak bardzo jednoznaczny, że aż niemal aktorski albo komiksowy – świadczący o niezrozumieniu, aż miał ochotę go zmałpować. Na szczęście jednak słowa profesora wybiły te kulkę pomysłu z głowy młodzika i zastąpiły ją inną, formująca już odpowiedź. Było diabelnie blisko.
- Na pewno trafiłem na niecodzienne – to mi póki co wystarczy. Chyba nie nadpsujemy sobie do rana ani alkoholu, ani krwi - zapewnił. Jakoś nie spodziewał się, by w pubie z profesora wyszła jakaś kosmata bestia. Chociaż... Kto ich tam, belfrów, wie, jak oni wyglądają i co robią po godzinach... Niektórzy z nich zachowywali się tak, jakby nigdy nie byli młodzi. I nigdy nie popełniali błędów.
Colette nie dostał śledzia. To dobrze, nie chciał tracić kasy na akwarium. Zamiast niego dostał grabę jak u niedźwiedzia brunatnego z Babiogórskiego Parku Narodowego, aż po kilku sekundach poczuł jak opuszki palców z lekka mrowią go sygnalizując, że krew do nich nie dochodzi. Aż wstyd się było przyznać, ale jak ten mrukliwy, głęboki głos, którego wibrujący tembr przyprawiał o drżenie powietrze naokoło, wypowiedział jego imię – tak wolno, jakby żłobił je dłutem w lekko zgęstniałej atmosferze – to młodemu aż ciarki przebiegły po plecach w te i na zad. Ale musiał zachować twarz, więc kącik ust drgnął mu lekko. Nie zauważył jednak, że przy tym od dłuższej chwili nie mruga.
- Te legendy, które mówią, że w odróżnieniu od Amerykan po opróżnieniu jednej butelki wódki na głowę nie umieramy, tylko sięgamy po drugą? - zagaił humorystycznie, ale był pewien, że jest to ledwie wierzchołek góry lodowej co do powiedzonek w temacie Słowian (głównie Polaków i Rosjan) i alkoholu. Nie chciał jednak rozwijać tego tematu teraz. Rozmowy o procentach najlepiej się prowadzi właśnie nad nimi. Postarał się, na tyle na ile było to możliwe, jeszcze mocniej zacisnąć palce na dłoni rozmówcy tuż przed tym, kiedy oboje je puścili. Odruchowo spojrzał na swoją łapę, która była nieporównywalnie bledsza od drugiej. Pohamował się przed rozmasowaniem jej.
- Pub pod kozą? Ooooh, nigdy nie byłem – rzucił natychmiast, chcąc świecie dowieźć swojej niewinności. - I wcale nie wiem nic o mięsie z kreta. Ale skoro Psor karze, to student idzie. I student uszanuje, że dojrzały zajęty człowiek wcisnął go w swój napięty grafik, ale byłby wmagięwzięty, gdyby poinformowano go w wolnej chwili sową, o której zaczyna się... - randka. - Spotkanko.
Pomyślał, że byłby to idealny układ, zwłaszcza, że sam zamieniłby torbę na wypełnienie kieszeni najbardziej potrzebnymi przedmiotami i przebranie się w coś luźniejszego i bardziej pasującego do charakteru wieczoru. No i musiał sobie jeszcze przypomnieć co oni piją w tej Kozie, bo ostatni raz był tam grubo przed wakacjami. Wciąż nie wierzył, że udało mu się poznać belfra, z którym mógłby się napić bez przypału. W sumie lepiej było się teraz strategicznie i efektownie zmyć zanim wilk zmieni zdanie, więc Colette cofnął się o kroczek, ledwie oglądając się na szafkę.
- Do straszenia osobiście bardziej polecam Klątwę Bibliotekarza, ale potrafi być wyjątkowo niewdzięczna i skupić się na swoim wybawcy. Niemniej... Zatem rozstajemy się w atmosferze tajemniczości, Jamesie... - starał się powtórzyć ten mrukliwy ton, cofając się jeszcze kroczek. - Widzimy się na miejscu. Tam chętnie wysłucham o wszystkich komplementach. Nie zmieniaj zdania! Fumos! – na koniec rzucił zaklęcie i pomiędzy nimi wybuchła niewielka, ale gęstą chmura czarnego dymu. Widać czarodziej Tomiczny wyjątkowo mocno chciał zniknąć jak na magika przystało. Szkoda, że zdradził go tupiący odgłos ucieczki w głąb korytarza i po schodach.
Ehh... Nie da się być idealnym.
z/t x2
Kotlet +4PD (wincyj za zaklęcia)
James +3PD
Co więc zatem przynosiła mu ta obserwacja? Niepewność, bo głęboko osadzone, ciemne oczy, wyglądające na niego spod zmarszczonych i ledwie czasem unoszących się nieco wyżej brwi, były ostrzeżeniem samym w sobie. Niepewność, bo warkotliwe pomruki, które naznaczone były chrypką nawet podczas faktycznie szczerego śmiechu, zapowiadały możliwość ewentualnej zajadłej dyskusji, z której młodszy mógł wyjść w kawałkach jeśli nie okazałby się wystarczająco zręcznym żonglerem słów. I ostatecznie niepewność, bo Colette robił zwycięskie pozy przy szafce, łaził, snuł się, opierał, odrywał, zbliżał, oddalał, jakby krążył i chciał wybadać grunt, a James stał – stał i patrzył, ruszając się dopiero kiedy wymagana była jego interakcja z ruchomym elementem świata studenckiego. I ta niepewność... Co, wywoływała strach? Nie, to nie był strach.
Ta niepewność była podniecająca.
Na tyle, że kiedy dłoń Colette zamknęła się w tej większej, by zmierzyć w mocnym uścisku gwarantującym dobicie wspólnego słownego targu, to studentowi aż zesztywniał kręgosłup. Już całym sobą był pewien, że musi trzymać gardę. Nie było odpuszczania, bo nie miało być łatwo, szybko i delikatnie – tylko mocno, powoli i intensywnie. Niezależnie od tego, jak to zabrzmi.
Chyba tylko czystym fartem udało mu się nie podłożyć profesorowi, bo w pierwszej chwili, kiedy zobaczył ten powolny uroczy gest – tak bardzo jednoznaczny, że aż niemal aktorski albo komiksowy – świadczący o niezrozumieniu, aż miał ochotę go zmałpować. Na szczęście jednak słowa profesora wybiły te kulkę pomysłu z głowy młodzika i zastąpiły ją inną, formująca już odpowiedź. Było diabelnie blisko.
- Na pewno trafiłem na niecodzienne – to mi póki co wystarczy. Chyba nie nadpsujemy sobie do rana ani alkoholu, ani krwi - zapewnił. Jakoś nie spodziewał się, by w pubie z profesora wyszła jakaś kosmata bestia. Chociaż... Kto ich tam, belfrów, wie, jak oni wyglądają i co robią po godzinach... Niektórzy z nich zachowywali się tak, jakby nigdy nie byli młodzi. I nigdy nie popełniali błędów.
Colette nie dostał śledzia. To dobrze, nie chciał tracić kasy na akwarium. Zamiast niego dostał grabę jak u niedźwiedzia brunatnego z Babiogórskiego Parku Narodowego, aż po kilku sekundach poczuł jak opuszki palców z lekka mrowią go sygnalizując, że krew do nich nie dochodzi. Aż wstyd się było przyznać, ale jak ten mrukliwy, głęboki głos, którego wibrujący tembr przyprawiał o drżenie powietrze naokoło, wypowiedział jego imię – tak wolno, jakby żłobił je dłutem w lekko zgęstniałej atmosferze – to młodemu aż ciarki przebiegły po plecach w te i na zad. Ale musiał zachować twarz, więc kącik ust drgnął mu lekko. Nie zauważył jednak, że przy tym od dłuższej chwili nie mruga.
- Te legendy, które mówią, że w odróżnieniu od Amerykan po opróżnieniu jednej butelki wódki na głowę nie umieramy, tylko sięgamy po drugą? - zagaił humorystycznie, ale był pewien, że jest to ledwie wierzchołek góry lodowej co do powiedzonek w temacie Słowian (głównie Polaków i Rosjan) i alkoholu. Nie chciał jednak rozwijać tego tematu teraz. Rozmowy o procentach najlepiej się prowadzi właśnie nad nimi. Postarał się, na tyle na ile było to możliwe, jeszcze mocniej zacisnąć palce na dłoni rozmówcy tuż przed tym, kiedy oboje je puścili. Odruchowo spojrzał na swoją łapę, która była nieporównywalnie bledsza od drugiej. Pohamował się przed rozmasowaniem jej.
- Pub pod kozą? Ooooh, nigdy nie byłem – rzucił natychmiast, chcąc świecie dowieźć swojej niewinności. - I wcale nie wiem nic o mięsie z kreta. Ale skoro Psor karze, to student idzie. I student uszanuje, że dojrzały zajęty człowiek wcisnął go w swój napięty grafik, ale byłby wmagięwzięty, gdyby poinformowano go w wolnej chwili sową, o której zaczyna się... - randka. - Spotkanko.
Pomyślał, że byłby to idealny układ, zwłaszcza, że sam zamieniłby torbę na wypełnienie kieszeni najbardziej potrzebnymi przedmiotami i przebranie się w coś luźniejszego i bardziej pasującego do charakteru wieczoru. No i musiał sobie jeszcze przypomnieć co oni piją w tej Kozie, bo ostatni raz był tam grubo przed wakacjami. Wciąż nie wierzył, że udało mu się poznać belfra, z którym mógłby się napić bez przypału. W sumie lepiej było się teraz strategicznie i efektownie zmyć zanim wilk zmieni zdanie, więc Colette cofnął się o kroczek, ledwie oglądając się na szafkę.
- Do straszenia osobiście bardziej polecam Klątwę Bibliotekarza, ale potrafi być wyjątkowo niewdzięczna i skupić się na swoim wybawcy. Niemniej... Zatem rozstajemy się w atmosferze tajemniczości, Jamesie... - starał się powtórzyć ten mrukliwy ton, cofając się jeszcze kroczek. - Widzimy się na miejscu. Tam chętnie wysłucham o wszystkich komplementach. Nie zmieniaj zdania! Fumos! – na koniec rzucił zaklęcie i pomiędzy nimi wybuchła niewielka, ale gęstą chmura czarnego dymu. Widać czarodziej Tomiczny wyjątkowo mocno chciał zniknąć jak na magika przystało. Szkoda, że zdradził go tupiący odgłos ucieczki w głąb korytarza i po schodach.
Ehh... Nie da się być idealnym.
z/t x2
Kotlet +4PD (wincyj za zaklęcia)
James +3PD
Colette Tomiczny
Sponsored content
:: Międzynarodowy Uniwersytet Magii i Czarodziejstwa “Veneficium” :: Wydział Obrony Przed Czarną Magią i Transmutacji :: ♦ Budynek H
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach